Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dlatego należy wątpić nie tyle w intencje, ile w praktyczne skutki deklaracji polityków - zarówno lewicowych, jak i liberalnych - którzy wciąż powtarzają bardzo modne frazy o wyrównywaniu możliwości i o tym, jak to jest ważne dla młodzieży i jaką wspaniałą przyszłość uda się tej młodzieży zapewnić.
Wyrównanie szans dziecka z ubogiej rodziny wiejskiej i ze średnio zamożnej rodziny inteligenckiej z wielkiego miasta jest praktycznie niewykonalne. Naturalnie: zawsze istnieją wyjątki, ale wyjątki te zawdzięczają swoje powodzenie życiowe wyłącznie sobie, a nie instytucjom, które w teorii mają pomagać w wyrównywaniu szans, czyli stypendiom państwowym, kościelnym i wszelkim innym, podwyższaniu poziomu edukacji w prowincjonalnych liceach czy gasnącej instytucji biblioteki publicznej. Jest przecież tak, że dziecko, które wychowuje się wśród książek, wśród ludzi czytających książki i rozmawiających o książkach, ma zupełnie inny stosunek do czytania jako sposobu spędzania czasu niż dziecko, w którego domu obok kilku kryształowych wazonów stoją dwie ozdobne pozycje książkowe. Od pewnego czasu w Polsce prowadzi się akcję zachęcania rodziców do tego, by czytali dzieciom. Bardzo to piękne, ale równocześnie mass media - zarówno wielkie codzienne gazety, kolorowe tygodniki, jak i telewizja - książkom poświęcają minimalną ilość miejsca. To jest w ogóle skandal, że w telewizji publicznej nie ma porządnego programu o książkach.
Wracając jednak do wyrównywania szans: małe prawdopodobieństwo skuteczności takich działań wiąże się także z tym, że w Polsce (i w wielu innych krajach europejskich) człowiek jest przywiązany do ziemi, czyli do mieszkania. Wyobraźmy sobie budżet młodego naukowca, który zarabia na rękę około 1800 złotych, a na wynajęcie malutkiego mieszkanka w Warszawie musi wydać ponad 1000 złotych. Młody naukowiec wraca więc na prowincję, gdzie albo znajduje zatrudnienie w kiepskiej szkole wyższej, albo musi ciężko pracować u lokalnego ogrodnika (znam taki przypadek), żeby oddać stypendium, które brał w banku jako student.
Następna bariera to szkoła średnia, a zwłaszcza liceum. Nowa matura pokaże zapewne więcej na ten temat, ale jest oczywiste, że - znowu z wyjątkami - licea w niewielkich prowincjonalnych miastach nie wytrzymują konkurencji z dobrymi szkołami w wielkich miastach. I to nie tylko dlatego, że nie mają pieniędzy, ale przede wszystkim dlatego, że bardzo rzadko nauczyciele jadą na prowincję, chociaż zapewne by to czynili, gdyby nie byli przekonani, że wyjazd z wielkiego miasta do małego jest wyrokiem na całe życie. Gdyby mogli to uczynić na kilka lat i mieli gwarancję powrotu, zapewne masowo by tak postępowali, zamiast szukać pracy w innym zawodzie. O tym jednak - o systemie dobrowolnej rotacji - władze edukacyjne nie chcą nawet myśleć.
Czy zatem Polska jest skazana na to, że szanse nigdy nie zostaną wyrównane? Sądzę, że w obecnej sytuacji tak właśnie jest i że wszelkie obietnice składane przez polityków nie mają pokrycia. Przeciwnie: nieustannie wzrastająca nierówność społeczna sprawia, że wyrównywanie szans staje się wyścigiem do mety, która tylko się oddala i do której w przewidywalnej przyszłości nie dobiegniemy.