Wyrok w imieniu ludu

Madzia z Sosnowca stała się narzędziem do wyrażania emocji – łatwego osądu i linczu. Dzięki jej tragedii możemy czuć się lepsi, potępiać, stojąc na „słusznych pozycjach”.

25.02.2013

Czyta się kilka minut

13 miesięcy – tyle minęło czasu, odkąd Polska się dowiedziała. Przez 400 dni byliśmy bombardowani (i sami bombardowaliśmy) informacjami w „sprawie Katarzyny W.”. Od ekspertów, prawników, publicystów, nawet od detektywa dowiadywaliśmy się, jak wyglądały godziny przed i po zdarzeniu (z wyjątkiem odpowiedzi na jedno kluczowe pytanie), a także jakie były działania – względnie zaniechania – odpowiednich służb.
Przede wszystkim jednak poznaliśmy życie rodziny W. Wiemy, jakie „Katarzyna ma nastawienie do macierzyństwa”; co oglądała w kinie, w co się ubiera, czym farbuje włosy oraz – to intelektualny dorobek ostatnich dni, który zawdzięczamy znanemu psychologowi społecznemu – jaki jest jej erotyczny temperament („seksualna wampirzyca” – mówił prof. Zbigniew Nęcki z UJ). Dostaliśmy dziesiątki „portretów psychologicznych”, obejmujących nawet krewnych męża Katarzyny. Znamy szczegóły ich relacji: wiemy, co mąż sądzi o żonie, co teściowa twierdzi o synowej, wreszcie: co detektyw uważa na temat każdej wymienionej postaci z osobna.
Jeśli szukać w tym opisie jakichś deficytów, będzie nim opis tego, co „sprawa Katarzyny W.” – a właściwie to, jak jest przedstawiana – mówi o naszym życiu zbiorowym. To podstawowa cecha sosnowieckiego spektaklu medialnego: „sprawę Madzi” komentujemy jako opowieść nie o nas. My – społeczeństwo, internauci, media – jesteśmy obserwatorami, lustratorami, sędziami czegoś, co najłatwiej nazwać „patologią” albo „zwyrodnieniem”.
Tymczasem spektakl ten – to jego jedyny atut – jest dobrym laboratorium obserwacyjnym społeczeństwa.

Mówi dużo o świecie mediów. Poza banalnymi prawdami, że „jest coraz gorzej”, że można – jak to zrobił TVN 24 kilka miesięcy temu – przerwać program publicystyczny, by nadać transmisję z konferencji detektywa Rutkowskiego, dowiedzieliśmy się jednej ważnej rzeczy: większość mediów – powiedzielibyśmy: ich „mainstream”, gdyby słowo to nie zostało zarezerwowane do opisu innego podziału – zaakceptowała zasadę, że to widz i czytelnik układa telewizyjne ramówki oraz pisze artykuły. I że w związku z tym unieważniona zostaje, albo przynajmniej osłabiona, odpowiedzialność za to, co się pokazuje i mówi.
„Katarzynę W. [w tekście padło nazwisko] opinia publiczna osądziła już dawno. Teraz czekamy tylko na wyrok sądu”. Gdzie pojawiło się to zdanie? W poważnym tygodniku opiniotwórczym, opatrzone ironicznym kontekstem? W wypowiedzi socjologa? Nie, na portalu „Super Expressu”, tego samego, który co i rusz sugeruje winę Katarzyny W. Jest w tej sentencji jakaś – mimowolna? – logika i prawda. Można ją przecież interpretować tak: mamy oto bliżej nieokreśloną „opinię publiczną”, na której oczekiwania tabloid nie ma żadnego wpływu. Gazeta służy „zwykłemu człowiekowi”, więc musi pisać to, czego on oczekuje. Wniosek: osąd wydaje nie „Super Express”, ale „opinia publiczna”, której „Super Express” jest jedynie szlachetną emanacją. Robi to na tyle skutecznie i bezlitośnie, że „teraz czekamy TYLKO [podkreślenie „TP”] na wyrok sądu”.
„Nagina fakty, konfabuluje, czasami podaje jako własne to, co zdarzyło się innym. Przed sądem trudne zadanie” – pisze z kolei „Newsweek”. „Trudne zadanie”, a zatem – domyśli się czytelnik – wina to jedno, proces drugie...
– Kompromituje się także uważana za poważną stacja telewizyjna, która wysyła nad salę sądową helikopter i relacjonuje proces „minuta po minucie” – mówi Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – Wiarygodność tracą też grupy „ekspertów”, choćby psychologów, których stowarzyszenia nie reagują, albo reagują zbyt późno na przykłady łamania zasad etycznych. Psycholog analizujący psychikę Katarzyny W., nie znając jej, prawnik wydający niemal wyrok bez znajomości akt – takie obrazki nie należą do rzadkości.
I są, dodajmy, nieodłącznym elementem medialnego opisu sprawy niemal od początku. Ubiegłotygodniowe wypowiedzi prof. Nęckiego – słusznie napiętnowane przez przedstawicieli środowiska psychologów – to tylko kontynuacja zjawiska, które opisaliśmy tu przed rokiem (np. jedna z psycholożek, prorektor prywatnej szkoły wyższej, mówiła na łamach tabloidu, że „w świetle ustaleń zespołu Rutkowskiego sprawa wygląda wręcz na zabójstwo”).

Dowiedzieliśmy się również wiele na temat kultury prawnej. – Jedną z osób, które komentowały przebieg sprawy, była sędzia Anna Maria Wesołowska, która prowadziła w telewizji TVN sądowy show – mówi Adam Bodnar. – W komentarzu usłyszeliśmy m.in., że sprawa Katarzyny W. przypomina pani sędzinie inną sprawę, którą prowadziła kilka lat temu, a która zakończyła się skazaniem kobiety za zabicie dziecka. Powstaje pytanie, czy szukanie podobnych analogii w przypadku, kiedy mamy do czynienia z osobą jedynie oskarżoną, to zadanie dla osób tak silnie identyfikowanych z wymiarem sprawiedliwości? Czy nie jest nim raczej odpowiedź na pytanie, co to jest i kogo dotyczy zasada domniemania niewinności?
Praktyka medialnych wystąpień utwierdza nas w przekonaniu, że zasadę tę można stosować dowolnie. Np. niedwuznacznie sugerując, że oskarżona jest już winna („Dlaczego jej to zrobiłaś?” – pytał na pierwszej stronie w ubiegłym tygodniu „Super Express”).
– W ostatnich latach miało miejsce kilka wydarzeń, które przypominały o zasadzie domniemania niewinności – mówi Adam Bodnar. – O tym, że zasada ta dotyczy w pierwszym rzędzie przedstawicieli państwa, ale stosuje się również do dziennikarzy, bo jest zapisana w prawie prasowym. Mieliśmy np. słynną wypowiedź ministra Ziobry o tym, że „nikt przez tego pana nie będzie pozbawiony życia”. Ale też pierwszą stronę jednego z tabloidów z tytułem „Doktor śmierć”. O ile w porównaniu z okresem sprawy lekarza przedstawiciele państwa stali się ostrożniejsi, o tyle media – a zwłaszcza tabloidy – nie zmieniły stylu działania. Przejrzałem pod tym kątem dwa wiodące tabloidy, i nie ma wątpliwości: Katarzyna W. jest w nich przedstawiana jako sprawczyni. Na jednym z portali jest nawet internetowa sonda z pytaniem: „Czy uważasz, że Katarzyna W. powinna zostać skazana na dożywocie?”. 91 proc. odpowiada „tak”, a 9 proc. „nie”. A pod spodem jest forum, w którym komentujący – bez przeszkód ze strony moderatora – używają takich słów jak „ścierwo”, albo piszą, że Katarzynie W. należy się utylizacja jak zwierzętom.
Bodnar zwraca uwagę, że sprawa Katarzyny W. to tylko kolejny z wielu przykładów dezynwoltury, jaka cechuje świat mediów w sprawach dotyczących ciężkich oskarżeń. Kolejny to casus więzień CIA w Polsce, gdzie o domniemanych osadzonych mówi się nie inaczej jak „terroryści”. – „Terroryści”, którym trzeba było „to” zrobić, żeby zapobiec tragedii – zauważa działacz HFPC. – Tymczasem mamy do czynienia z osobami podejrzewanymi o działalność terrorystyczną, a nawet z takimi, które nie mają postawionych zarzutów. Inna ciekawa rzecz: wystarczy wejść na stronę internetową polskiego kontyngentu w Afganistanie, by dowiedzieć się, że „polscy żołnierze zatrzymali terrorystę”. Zasada domniemania niewinności jest traktowana w sposób dowolny: jeśli ktoś jest przed sądem albo nawet został dopiero zatrzymany lub aresztowany, to „pewnie ma coś na sumieniu”. Do tego niektóre sprawy są potwornie nagłaśniane i trwają bardzo długo – to wszystko sprawia, że ludziom łamie się życie. Potem mamy np. wyrok uniewinniający, który jest kompromitacją prokuratury, a niejednokrotnie sądu, ale na sali siedzi już tylko grupka przyjaciół uniewinnionego.

Jak opisujemy tragedie, w których punktem wyjścia jest los dziecka? „Jak Madzia wyglądałaby dziś? Współczesne zdobycze techniki pozwalają bez problemu sporządzić jej portret. Na pewno miałaby mocniejsze, dłuższe włoski i komplet ząbków. Czy byłaby podobna do matki? I czy Katarzyna pokochałaby wtedy maleństwo?” – pyta „Super Express”, publikując portret „Madzi dzisiaj”.
Czy naprawdę chodzi o dziecko? Czy coraz częstsze opisy krzywd dzieci powodują dyskusje o tym, jak je chronić, jaki system pomocy rodzinom zagrożonym byłby najlepszy? Bynajmniej: kolejne tragedie w rodzinach biologicznych czy zastępczych opisywane są przy użyciu sztanc „wyrodna matka” albo „bezduszny urzędnik”.
Tragedia z Sosnowca – i jej podobne – nie miała też wpływu na toczącą się dyskusję o demografii. „Polacy muszą rodzić więcej dzieci” – ten skądinąd słuszny z ekonomicznego punktu widzenia postulat słyszymy w ostatnich latach często („rodzenie – powiedział niedawno lider PiS – powinno stać się modne”). Niewielu jednak dodaje: potrzebujemy CHCIANYCH dzieci.
Madzia z Sosnowca była więc i jest raczej narzędziem do wyrażania emocji – łatwego osądu i linczu. Kilka dni po tragedii, w parku, gdzie znaleziono ciało dziecka, odbywał się w tłumie ludzi osobliwy „żałobny” spektakl. Pisano „wiersze do Madzi”, wystawiano jej fotografie, przynoszono pluszaki – niemal każdy akt tego typu mieszał się z manifestacją nienawiści do matki (wtedy jeszcze, podkreślmy, niemającej nawet zarzutu nieumyślnego spowodowania śmierci). Ten dwuznaczny spektakl trwa nadal – z sosnowieckiego parku przeniósł się do internetu.
– Dzięki takim tragediom możemy się oburzać, stojąc na „słusznych pozycjach” – zauważa Zbigniew Miłuński, psychoterapeuta i filozof. – Kiedy wiele lat temu emitowano serial „Isaura”, dziwiłem się, jak wiele osób patrzy z entuzjazmem na ten film, chociaż było widać na kilometr, że to kompletna szmira. Doszedłem do wniosku, że duża część odpowiedzi jest zawarta w niejakim Leonciu. Była to postać zła, którą można było bezkarnie nienawidzić. To stwarzało przestrzeń, żeby tzw. niskie uczucia przeżywać w sposób wzniosły.
Psychoterapeuta zwraca uwagę na jeszcze jedno „zastosowanie” figury skrzywdzonego dziecka: – Dzięki niej możemy przeżywać swoje lęki i koszmary w publicznej przestrzeni. Utożsamiać się z dzieckiem, któremu się wydarzyła krzywda, i przeżywać wszystkie niesprawiedliwości świata, które „mnie spotkały”. Można temu dziecku współczuć, równocześnie współczując nieświadomie sobie. To przeżywanie nie oznacza przepracowywania, które byłoby refleksją, na ile ta historia jest podobna do moich kolei losu. Raczej chodzi o utwierdzanie się w przekonaniu, że „świat jest zły”, że „nic się nie da zrobić”, że „dobrzy ludzie cierpią”. W sensie psychologicznym niczego nam to oczywiście nie daje, niczego nie zmienia, poza wzrostem nakładów tabloidów i coraz głębszymi podziałami w życiu publicznym.

Kobieta jest nadal centralną postacią, jeśli chodzi o odpowiedzialność za dzieci. Rodzice, teściowie, sąsiedzi, koleżanki, wspólnoty (w przypadku Katarzyny W. wspólnota modlitewna) – nawet gdy są obecne w życiu młodej kobiety – stanowią bardziej element presji niż wsparcia. Nawet jeśli są gotowe do pomocy, nie wypada ich o tę pomoc prosić. Matka w naszej kulturze nadal nie ma prawa być słaba, zmęczona, zniechęcona macierzyństwem, a już z pewnością nie wolno jej przyznać, że nie chce dziecka. Nie może być zła: na męża czy partnera, czy nawet na własne dziecko. Nie ma prawa do stanu, o którym również zbyt rzadko pisze się w mediach – depresji poporodowej. Pisząc o macierzyństwie, infantylizujemy je tak samo, jak infantylizujemy własne dzieci, traktując je jako osoby jeszcze niepełne i niczego nierozumiejące.
Wkraczamy tu w sferę tabu. „Nieprzygotowana do roli matki”; „niedojrzała” – mówiono po tragedii w Sosnowcu. Przedtem jednak niewielu o tym wiedziało, bo młoda matka – być może właśnie pod groźbą społecznych sankcji – tego nie ujawniała.
Wielkim nieobecnym medialnych wiwisekcji tragedii, w których ofiarą jest dziecko, pozostaje mężczyzna. Porzucenia, zaniedbania, zabójstwa – w podobnych sprawach analizujemy winy i odpowiedzialność kobiety, mówimy o „wyrodnej matce” albo o dzieciobójczyni („wyrodny ojciec”, „dzieciobójca” padają rzadziej).
– Nawet w książkach psychologicznych, np. w poradnikach, spotykamy się zwykle tylko z figurą matki jako odpowiedzialnej za ewentualne kłopoty rodzinne – zauważa Zbigniew Miłuński. – „Bo była za mało czuła albo za bardzo czuła” – mówimy. O ojcu się zwykle milczy. To wyraz patriarchalnego, tradycyjnego podziału ról. Matka, opiekunka domowego ogniska, jest eliminowana z życia publicznego. „W nagrodę” odpowiada za wszystko, co się dzieje w domu. Pomimo głębokich zmian w kraju, zwłaszcza na przestrzeni ostatnich 20 lat, w naszych głowach i sercach nadal króluje ten sam schemat. Jako zbiorowość tkwimy bezrefleksyjnie w nawyku myślowym trwającym od setek lat.
Dramat w Sosnowcu – bez względu na ostateczne rozstrzygnięcia procesowe – tylko tę diagnozę potwierdza. W opisach życia rodziny W., zarówno przed, jak i po tragedii, ojciec występuje jako ktoś „z boku” – raczej obserwator niż uczestnik.

I jeszcze jeden nieobecny: pamięć. Pod koniec lat 60. odbywał się w Krakowie proces Karola Kota, młodego mężczyzny, który zamordował dwie osoby, 10 usiłował zabić, niektóre z nich ciężko raniąc. Prasa okrzyknęła go „wampirem z Krakowa” – w mieście panował strach, a kiedy Kot został schwytany, ulga mieszkańców mieszała się z pragnieniem linczu. Jako obserwator z ramienia redakcji „TP”, w jego procesie uczestniczył ks. Adam Boniecki. Słuchając zeznań świadków, samemu rozmawiając z ludźmi znającymi oskarżonego, a także z krakowskimi psychiatrami, nabierał przekonania, że mamy do czynienia z osobą z racji choroby psychicznej niemogącą odpowiadać przed sądem za swoje czyny. Lekarze orzekli zresztą, że Kot był niepoczytalny, ale gniew tłumu doprowadził do tego, że sąd powołał kolejnych biegłych, którzy uznali go za zdrowego. Mężczyzna został skazany na śmierć i powieszony (potem, podczas sekcji, okazało się, że miał rozległego guza mózgu).
Jeszcze zanim zapadł wyrok, ks. Boniecki napisał tekst o sprawie, przedstawiający sylwetkę Karola Kota i opinie lekarzy. Jednoznacznie wynikało z niego, że wyrok skazujący będzie dramatyczną pomyłką, ba: rodzajem zbrodni sądowej. Siła tamtego reportażu nie słabnie podczas lektury nawet po upływie blisko 50 lat. Rzecz w tym, że redakcja „Tygodnika Powszechnego” nie zdecydowała się na jego publikację. W hierarchii ważności spraw sędziowska niezawisłość stanęła na pierwszym miejscu.
Myślimy dzisiaj o dramatycznej decyzji tamtej redakcji – o moralnej słuszności, jaka stała za tekstem ks. Bonieckiego i za pozorną bezdusznością procedur, przed którymi musiał ustąpić. Czy nie lepiej jednak funkcjonować w świecie, w którym media i opinia publiczna nie próbują wpłynąć na wyrok?
Ostatnie zdanie tego tekstu będzie zdaniem najprostszym: w świetle polskiego prawa dziś, pod koniec lutego 2013 r., Katarzyna W. jest osobą niewinną, a niedające się usunąć wątpliwości powinno się rozstrzygać na jej korzyść.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2013