Wyprawa kijowska

Była to pierwsza od XVII wieku wspólna kampania wojsk polskich i ukraińskich. Została po niej legenda – jak to legendy, tylko częściowo prawdziwa.

11.05.2020

Czyta się kilka minut

Wojska polskie i ukraińskie wkraczają do odbitego bolszewikom Kijowa, maj 1920 r. /  / DOMENA PUBLICZNA
Wojska polskie i ukraińskie wkraczają do odbitego bolszewikom Kijowa, maj 1920 r. / / DOMENA PUBLICZNA

Sto lat temu, wiosną roku 1920, Wojsko Polskie wraz z nielicznymi oddziałami Ukraińskiej Republiki Ludowej (UNR) uderzyło na Kijów. Celem głównym było odepchnięcie Armii Czerwonej za Dniepr. Celem drugorzędnym – danie Ukraińcom szansy na odbudowę sił zbrojnych i struktur państwa. To pierwsze się udało, drugie poniosło kompletne fiasko. I chyba nie mogło być inaczej: UNR przegrała już pod koniec 1918 r., gdy próba jej odbudowy utonęła w anarchii rozpętanej przez samych odnowicieli.

Na pozycjach wyjściowych

Wbrew spotykanym także dziś twierdzeniom, wojna polsko-bolszewicka nie zaczęła się od tzw. wyprawy kijowskiej wiosną 1920 r. ani nie była też wojną o Ukrainę. Trwała już od początku 1919 r. i była wojną o przetrwanie państwa polskiego. Walna rozprawa w 1920 r. była nieunikniona. Obie strony powoli, ale systematycznie zajmowały pozycje wyjściowe.

Główną areną działań miał być front północny: oś Mińsk–Wilno–Warszawa. To tam koncentrowały się główne siły bolszewików, o czym nasze dowództwo, znające sowiecki szyfr radiowy, doskonale wiedziało. Ale wiedziało też, że nieprzyjaciel koncentruje się na froncie południowym (ukraińskim), by uderzyć w kierunku Lwowa i dalej. Bolszewicka Armia Konna pod dowództwem Siemiona Budionnego otrzymała rozkaz przemarszu na Ukrainę już na początku kwietnia. O tym też wiedzieliśmy.

Front polski na Ukrainie przebiegał wzdłuż linii Mozyrz–Słucz. Za blisko serca Polski. Aby odsunąć zagrożenie, konieczne było odepchnięcie wojsk bolszewickich za Dniepr i zmuszenie ich, aby ponownie przemierzyły w bojach tych 200-250 km. I takie uderzenie przygotowywano niezależnie od rokowań z Ukraińską Republiką Ludową. Wojska ruszyły następnego dnia po zawarciu porozumienia polsko-ukraińskiego. Ruszyłyby i bez niego, rozkazy już dawno wydano.

Jednak Józef Piłsudski wciąż grał o większą stawkę niż doraźne zwycięstwo. Pragnął, by na wschód od Polski powstało niepodległe państwo ukraińskie. Czy na początku 1920 r. wciąż był przekonany o szansach tego projektu? Można wątpić. Ale – co szkodziło spróbować? Nawet słaby sojusznik zwiększał nasz potencjał.

Petlura nie ma wyjścia

W polskiej literaturze historycznej i polemicznej często przedstawia się Symona Petlurę jako polityka przychylnego Polsce, a porozumienie warszawskie z kwietnia 1920 r. jako akt o znaczeniu strategicznym, wytyczającym przyszłość obu państw i narodów. W Polsce do dziś lubimy się na nie powoływać jako na fundament przyjaźni polsko-ukraińskiej (na Ukrainie nikt rozsądny tego nie czyni). W rzeczywistości było to porozumienie taktyczne, chwilowe, a dla Ukraińców – wymuszone.

UNR rościła pretensje do całości ziem byłego Imperium Rosyjskiego, na których przeważało ukraińskie włościaństwo. Rzeczpospolita z kolei dążyła do przyłączenia możliwie dużej części ziem o istotnym udziale polskiego włościaństwa i ludności miejskiej. W 1918 i 1919 r. siły polskie parokrotnie ścierały się z Ukraińcami na Wołyniu, choć dla obu stron był to trzeciorzędny kierunek działań.

W 1919 r. Petlura nie chciał strategicznego porozumienia z Polską. Podobnie jego współpracownicy (niektórzy z nich jeszcze w 1920 r. sabotowali warszawskie rokowania). Ale nie miał wyjścia. Pod koniec 1919 r. państwo ukraińskie de facto nie istniało, jego armia była rozbita, niezdolna do dalszej walki, a skrawki terytorium, które jeszcze kontrolowała, były nie do utrzymania. Porozumienia z Rumunią, które UNR przyjęłaby chętniej niż z Polską (między oboma krajami praktycznie nie było sporu terytorialnego), nie udało się wynegocjować; Bukareszt nie chciał wojować z Rosją. Dlatego UNR zdecydowała się na rokowania z Rzecząpospolitą.

Porozumienie warszawskie

Ukraińcy nie byli jednak skłonni do kapitulacji, negocjowali wcale twardo, stawiali warunki. Sprzyjało im to, że Piłsudski musiał się śpieszyć: aby porozumienie miało sens, trzeba było zawrzeć je przed początkiem ofensywy na Ukrainie. Dzięki temu UNR uzyskała m.in. obustronne gwarancje sojusznicze (w naszej pierwotnej propozycji strona polska miała możliwość zawarcia odrębnego pokoju z bolszewikami, ukraińska – nie).

Jednak podstawowy polski warunek – rezygnacja z Galicji Wschodniej i większej części Wołynia – był nienegocjowalny. Petlura musiał go przyjąć, a wraz z nim – piętno zdrajcy, z którego częściowo oczyściła go dopiero śmierć. W patriotycznych środowiskach zachodniej Ukrainy wypomina mu się ten akt nawet dziś.

Ostatecznie 21 kwietnia 1920 r. podpisano porozumienie międzypaństwowe, a 24 kwietnia porozumienie wojskowe. To ostatnie przewidywało m.in. sformowanie i uzbrojenie przez Polskę trzech dywizji ukraińskich i dozbrojenie pozostałych, gdy tylko dołączą do sił sojuszniczych. Dwie z tych dywizji formowano już od stycznia 1920 r., na stworzenie trzeciej zabrakło czasu.

Pierwsza, formowana od zera 6. Siczowa Dywizja Strzelecka, liczyła ok. 2 tys. ludzi (równowartość polskiego pułku piechoty), w tym aż 460 oficerów. Druga – 3. Żelazna Dywizja Piechoty – była liczniejsza (ok. 4 tys. ludzi), ale operacyjnie słabsza jako hybryda różnych formacji, dziedzicząca w dodatku wiele złych nawyków armii ukraińskiej z 1919 r. Atutem obu była nieobecność nieostrzelanego rekruta. Tu nawet szeregowcy byli weteranami.

Ofensywa kijowska (tam i z powrotem)

Tych 6 tys. ludzi (wg innych źródeł tylko 4 tys.) to nie było mało wobec 60 tys., które polskie dowództwo skierowało na Kijów. Podczas ofensywy Ukraińcy maszerowali w drugim rzucie, nie biorąc udziału w walkach. To nie zarzut: obie dywizje były formacjami kadrowymi, ich zadaniem była szybka rozbudowa stanów tak, by w momencie nieuniknionego wycofania z Ukrainy większości sił polskich (ta konieczność była jasna od początku), odtworzona armia ukraińska mogła przejąć obronę kraju. Większych walk zresztą wtedy nie było. Bolszewicy pośpiesznie odchodzili na wschód i południe, nie bronili nawet Kijowa, zajętego przez nas 7 maja.

Jeszcze przed zdobyciem Kijowa okazało się jednak, że lokalni atamani – dowodzący nieraz kilkutysięcznymi zgrupowaniami, bitnymi i doświadczonymi – nie chcą współpracować ani z Polakami, ani z armią UNR.

Władze ukraińskie planowały mobilizację rekruta na Kijowszczyźnie i Podolu, ale nie działały z dostateczną stanowczością, a zwłaszcza – szybkością. Podobnie jak w roku 1917 dominowało przekonanie, że czasu na to jest dużo. Moskwa natomiast czasu nie marnowała. 27 maja Armia Konna ruszyła na południowe skrzydło polskiego ugrupowania. Po raz kolejny udawadniając tym, że bolszewicy górowali nad przeciwnikami przede wszystkim szybkością i determinacją.

5 czerwca front polski został przełamany, a generalny odwrót stał się nieunikniony. Teraz już Ukraińcy bili się na równi z wszystkimi. Ich 6. Dywizji przypadła osłona północnego skrzydła cofających się wojsk, a zarazem linii kolejowej Kijów–Korosteń–Sarny–Kowel. Toczyła boje odwrotowe, opóźniające, w lipcu dwukrotnie stoczyła zwycięskie bitwy: pod Ihnatpolem i Perhą. Poniosła dotkliwe straty, ale nie dała się rozbić. Później walczyła nad Bugiem, powstrzymując słabe siły bolszewickie, by pod koniec sierpnia stanąć w Zamościu, na kierunku głównego natarcia Armii Konnej.

Pozostałe jednostki UNR (3. Dywizja, wzmocniona siłami wyprawionymi pod koniec 1919 r. w tzw. pochód zimowy po tyłach przeciwnika) walczyły na południowym skrzydle, gdzie walki były mniej intensywne. W sierpniu musiały cofnąć się za Zbrucz, potem – za Strypę i Dniestr. Nie osłaniały Lwowa (jak się czasem pisze), lecz Kołomyję i Stanisławów.

To zadanie okazało się równie ważne. Żaden z żołnierzy broniących w tych dniach linii Dniestru nie wiedział, że za ich plecami jadą właśnie transporty węgierskiej amunicji, niezbędne dla przełomu w tej wojnie. Na szczęście, bolszewicy też nie mieli o tym pojęcia.

Mity i prawdy Zamościa

Obrona Zamościa w ostatnich dniach sierpnia 1920 r., dwa tygodnie po bitwie warszawskiej, obrosła legendą, czy raczej – dwiema legendami. Najpierw Adam Grzymała-Siedlecki w zbiorku frontowych opowieści „Cud Wisły” nadał jej charakter nieomal gigantomachii. Później zaś autorzy ukraińscy, od początku w złej wierze, zaczęli utożsamiać obronę Zamościa z „cudem nad Wisłą”, twierdząc – w sprzeczności z kalendarzem – że bój ten umożliwił polskie kontruderzenie znad Wieprza i pogrom armii Tuchaczewskiego.

Aby nie być gołosłownym – w emigracyjnej „Historii Ukrainy” Natalii Połonskiej-Wasyłenko czytamy: „Tymczasem bolszewicka armia posuwała się na zachód, na Zamość-Warszawę, ale pod koniec sierpnia natarcie bolszewików na Zamość zostało odparte, a później zostali oni rozgromieni pod Warszawą. To zwycięstwo, które Polacy nazwali »Cudem nad Wisłą«, uratowało Warszawę i było w znacznej mierze skutkiem udziału sił ukraińskich”. A to i tak wersja umiarkowana. Publicystom ukraińskim zdarza się twierdzić, że Polacy „ukradli” Ukraińcom zwycięstwo w tej wojnie.

Było inaczej. Gdy w połowie sierpnia wojska bolszewickie – prące na Warszawę z północnego wschodu – zostały powstrzymane u bram miasta, a następnie rozgromione uderzeniem na skrzydła, siły ich frontu południowego nacierały na Lwów. 25 sierpnia, gdy Budionny ruszył wreszcie na Lubelszczyznę, na północy było po wszystkim: Wojsko Polskie stało na linii Grodno–Brześć, a dowództwo nieprzyjaciela odtwarzało rozgromione formacje.

Gdyby Budionny i inne jednostki bolszewickie podjęły zdecydowane natarcie na północny zachód już na początku sierpnia, mogłyby przedrzeć się za Wisłę i zagrozić Warszawie z południowego zachodu. Losy wojny potoczyłyby się inaczej. Teraz, pod koniec sierpnia, na Lubelszczyznę ściągały już polskie pułki – zmordowane, ale upojone zwycięstwem pod Warszawą.

W tych dniach 6. Siczowa Dywizja została odkomenderowana do Galicji Wschodniej, aby tam wszystkie jednostki ukraińskie połączyły się w jedną formację. Jedna z brygad (połowa sił bojowych) zdążyła już wyjechać pociągami, gdy powstała konieczność obrony Zamościa. Skierowano tam Ukraińców (400-500 ludzi) oraz polski 31. Pułk Strzelców Kaniowskich (ok. tysiąca ludzi). Oprócz nich miasta broniły bataliony wartownicze i podobne jednostki (ok. 500 ludzi) niemające samodzielnej wartości bojowej. Dowództwo nad wszystkimi objął płk Marko Bezruczko, dowódca 6. Dywizji wojsk UNR.

Istotą obrony Zamościa było związanie Budionnego walką, uniemożliwienie mu wymknięcia się z kleszczy tworzonych przez polskie dywizje. Rola Ukraińców była tu istotna, lecz nie decydująca. Po trzech dniach Budionny musiał się cofnąć, a 30 sierpnia pod Komarowem Armia Konna została rozgromiona. Obrona Zamościa kosztowała Polaków i Ukraińców ok. 250 zabitych i rannych. Mogiły tych, którzy spoczęli w Zamościu, zostały przekopane po II wojnie światowej.

Ostatnie dni

Polska zdołała wygrać kampanię 1920 r., ale musiała zawrzeć rozejm z bolszewikami. Ponowne rozbicie ich wojsk pod koniec września (w bitwie nad Niemnem) oraz w październiku (w bitwie o granice) dawało tylko wytchnienie. Moskwa wciąż miała rezerwy ludzkie, miała też przemysł zbrojeniowy. Wiosną 1921 r. mogła podjąć kolejną ofensywę. Polska była u kresu sił, brakowało własnej zbrojeniówki, nasz potencjał wojskowy zależał od życzliwości sojuszników. A ci nie sprzyjali umacnianiu się Polski na wschodzie. Musieliśmy zgodzić się na pokój, dopóki mogliśmy negocjować go z pozycji siły, a więc szybko.

Po polsko-bolszewickim zawieszeniu broni wojska ukraińskie – mimo miażdżącej przewagi Armii Czerwonej – raz jeszcze podjęły ofensywę na Podolu. Już nie o zwycięstwo, lecz o honor. 11 listopada 1920 r. poniosły klęskę, 10 dni później przekroczyły Zbrucz, składając broń przed Polakami. Ukraińcy zostali internowani, ale pozostali wojskiem. W obozach internowanych wciąż panowała ukraińska dyscyplina wojskowa.

Internowanie nie było środkiem karnym czy izolacyjnym (tak jak wcześniejsze prewencyjne internowanie szeregu działaczy ukraińskich – i nie tylko ich), lecz standardowym wówczas sposobem postępowania z obcą siłą zbrojną na własnym terytorium. A jednocześnie – przygotowaniem jej żołnierzy do przejścia do cywilnego życia w obcym kraju (w podobny sposób w 1940 r. internowano w Szwajcarii żołnierzy polskich, którzy schronili się tam po upadku Francji). Obozy stopniowo opróżniano i likwidowano, wraz z nimi rozwiązując ukraińskie jednostki, do czego zobowiązywały nas warunki pokoju z Rosją. Ostatni zamknięto późnym latem 1924 r. Polityczne kierownictwo UNR musiało opuścić Polskę rok wcześniej.

Niestety, w toku rokowań pokojowych musieliśmy przyjąć też inny warunek Moskwy: uznać, że Rzeczpospolita toczyła wojnę nie tylko z bolszewicką Rosją, ale też z bolszewicką Ukrainą oraz cofnąć uznanie dla Ukraińskiej Republiki Ludowej. Polscy negocjatorzy zaakceptowali to tym łatwiej, że w większości byli przeciwnikami Piłsudskiego (nie tylko jego polityki wschodniej). Było to złamanie umowy warszawskiej, która – choć nie nabrała mocy prawnej (Sejm jej nie ratyfikował) – została przypieczętowana krwią. Doskonale rozumiał to Piłsudski, który po zawarciu pokoju ryskiego publicznie przeprosił internowanych oficerów ukraińskich. Nie za swoje winy (po zawieszeniu broni jego głos znaczył już niewiele), lecz za Polskę.

Tak zakończyła się ostatnia próba restytucji UNR, a zarazem pierwsza od XVII w. wspólna kampania wojsk polskich i ukraińskich. Pozostała po niej – tylko nad Wisłą – piękna, lecz nie do końca prawdziwa legenda.

***

Kilkanaście lat później okazało się, że ustępstwa terytorialne Petlury wobec Polski były decyzją opatrznościową: granica – wytyczona w porozumieniu warszawskim, a powtórzona w ryskim traktacie pokojowym – stała się zachodnią granicą Hołodomoru (Wielkiego Głodu). Cztery do pięciu milionów Ukraińców, obywateli II Rzeczypospolitej, nie zostało dotkniętych tą katastrofą, a także kolektywizacją, masakrą elit i bolszewizacją świadomości. Mogli przez 20 lat rozwijać się we względnie demokratycznym, praworządnym społeczeństwie. To dlatego ta granica jest również dziś widoczna na politycznej i społecznej mapie Ukrainy. ©

Autor jest emerytowanym analitykiem Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie. W czerwcu nakładem Wydawnictwa Wysoki Zamek ukaże się jego książka „Ukraińskie stulecie 1914–2014. Szkice historyczne”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2020