Wszystkie moje Wielkie Noce

Dziwne... Z wczesnego dzieciństwa zachowałem tylko jedno wielkanocne wspomnienie - właściwie nawet nie z Wielkanocy samej, a wielkopiątkowe.

19.04.2011

Czyta się kilka minut

Franciszek Janeczko "Chrystus na krzyżu"; farby klejowe, tektura; Sporysz (woj. śląskie), przed 1938 r. / rep. Muzeum Etnograficzne w Krakowie /
Franciszek Janeczko "Chrystus na krzyżu"; farby klejowe, tektura; Sporysz (woj. śląskie), przed 1938 r. / rep. Muzeum Etnograficzne w Krakowie /

W Wielki Piątek o godzinie trzeciej, to jest o tej, w której umarł Chrystus, klękaliśmy w sypialni rodziców. Należało w myśli skierować do Jezusa trzy prośby. Wypowiedziane w tym momencie miały mieć niezwykłą skuteczność.

Nie pamiętam moich wielkopiątkowych próśb. Ale skoro miałem 5 lat, kiedy wybuchła wojna, niewątpliwie jedna z nich dotyczyła jej zakończenia. A więc przynajmniej ona, wprawdzie dopiero po paru latach, została wysłuchana.

Innych religijnych wspomnień z Wielkanocy nie mam. Przedwojenne, a może z początku wojny, to wspomnienia słodyczy wielkanocnych mazurków i lukrowanych bab. Bardziej religijny charakter ma niejasny obraz proboszcza, który w komży i birecie przychodzi do dworu poświęcić wielkanocne jadło. Dziwne. Nasza rodzina była religijna, rodzice mieli przyjaciół z kręgów związanych z odnową liturgii: Lasek, "Odrodzenia", a jednak nie pamiętam, by uczestniczyli w liturgii Triduum Sacrum, uważanego za szczyt katolickiej liturgii.

Z seminarium zapamiętałem długi, żmudny czas przygotowań. Musieliśmy doskonale opanować przypadające nam role i wyćwiczyć gregoriańskie, łacińskie śpiewy. Nie odznaczałem się talentem liturgicznym, a więc ceremoniarz Jan Bukowicz, bojąc się, że coś pokręcę i zakłócę harmonijność akcji, wyznaczał mnie co roku do niesienia krzyża na czele rezurekcyjnej procesji. Krzyż był barokowy i dość ciężki, a procesja rezurekcyjna trzy razy dłuższa niż zwykłe procesje.

Piękno i siłę paschalnej liturgii naprawdę odkryłem późno, bo dopiero w Rzymie. Przez 17 lat chyba ani razu nie opuściłem papieskich nabożeństw wielkotygodniowych.

Wielki Czwartek rano. Msza papieska koncelebrowana z księżmi mieszkającymi w Rzymie (a w Rzymie mieszka mnóstwo księży: kardynałów, biskupów, arcybiskupów, prałatów, generałów zakonów, proboszczów, wikarych, studentów, uczonych, księży starych, emerytów i młodych, świetnie się zapowiadających kurialistów).

Centralna przestrzeń bazyliki zawsze była wypełniona księżmi. Wszyscy byliśmy tak samo ubrani, w alby i stuły, wszyscy w rękach trzymaliśmy takie same książeczki wydane przez Libreria Editrice Vaticana na ten jeden dzień, na tę jedną Mszę, zwaną "Mszą św. olejów", bo papież podczas niej poświęca oleje do sakramentalnych namaszczeń we wszystkich kościołach Rzymu. Kiedy je poświęci, oleje w srebrnym, wielkim naczyniu zostają wyniesione przez czterech księży na czymś w rodzaju nosiłek z drążkami. Niestety, zawsze miałem miejsce w tyle bazyliki i nie bardzo widziałem, co się dokładnie dzieje z tymi olejami. Trudno: nie po to się koncelebruje z papieżem Mszę w dniu ustanowienia kapłaństwa, żeby patrzeć, lecz żeby przeżywać i ożywić w sobie nadwiędnięte wiarę, nadzieję i miłość. Temu służy odnowienie przyrzeczeń kapłańskich, czynione pod przewodnictwem papieża gromkim chórem tysiąca męskich głosów.

Najsilniejsze wrażenie w tej Mszy zawsze robi na mnie obecność tylu księży w jednym miejscu. Jest to zarazem obecność masowa i sui generis samotność. Bo nawet nie wiem, kim jest, co robi, jakiej jest narodowości ksiądz stojący obok, z którym wymieniamy znak pokoju. Tylu księży i milczenie. Jedyny dialog to łacińskie teksty liturgii. Żadnych dysput i dowcipów, żadnych "skąd jesteś?", "co myślisz o?", "czy znasz monsignora N?" i "jak Kościół sobie u was radzi?". Jeśli się do siebie zwracamy, to żeby powiedzieć: "Pax tecum. Et cum spiritu tuo" (Pokój z tobą. I z duchem twoim).

Tylu księży i jedna, wieczna Msza Pana Jezusa Chrystusa. Za chwilę nas tu już nie będzie i prawdopodobnie nigdy razem nie będziemy już Mszy koncelebrowali. Rozjedziemy się do swoich krajów i tam, pojedynczo, będziemy sprawować jedną, wciąż jedną Mszę św. Pana naszego Jezusa Chrystusa... Rozmyślania przerywa mi mój sąsiad. Nachyla się ku mnie, półgłosem pyta: "a ksiądz skąd pochodzi?", i dyskretnie wręcza mi swój bilet wizytowy.

W tym dniu jest jeszcze druga Msza papieska: u św. Jana na Lateranie z papieżem koncelebrują sami kardynałowie. Daremnie zachodziłem w głowę, dlaczego w danym roku koncelebruje właśnie ten, a nie inny kardynał. Kto ich wybiera? Papieski mistrz ceremonii? Dziekan Kardynalskiego Kolegium? Losowanie? A może istnieje lista rozpisana na parę lat do przodu? W Watykanie i to jest możliwe.

Specyfiką tej Mszy (wspomnienie Wieczerzy Pańskiej) jest - czy wypada to powiedzieć? - zapach znakomitych perfum. Nie wiem, kto tak pachnie, może Korpus Dyplomatyczny przy Stolicy Apostolskiej in gremio z małżonkami, może rzymscy notable, licznie na tej liturgii u św. Jana zgromadzeni... Podczas tej Mszy św. papież umywa nogi dwunastu mężczyznom.

Zwyczaj umywania nóg był początkowo praktykowany w klasztorach. W liturgii papieskiej pojawia się w XII w., jednak poza liturgią Eucharystii: papież po Mszy umywał nogi domownikom. Ten sam gest powtarzali duchowni we własnych domach. Potem domowników zastąpili żebracy. Ci ubodzy reprezentanci dwunastu Apostołów otrzymywali z tej okazji posiłek i godną jałmużnę. Dziś umycie nóg następuje po Ewangelii, a nogi należą do rzymskich księży emerytów. Nie sądzę, by coś z tej okazji dostawali, choć w Watykanie wszystko jest możliwe. Z miejsca, w którym stałem, nigdy mi się nie udało zobaczyć owego "Mandatum" (tak to się nazywa).

Po tej wieczornej Mszy post jakby na chwilę się kończy. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz byłem w Wielki Czwartek u św. Jana (wczesne lata 70.), po powrocie do klasztoru raczyliśmy się znakomitym porto, dostarczonym przez współbraci z Portugalii. Od tej pory - to już ponad 30 lat - Wielki Czwartek nieodmiennie kojarzy mi się z wytrawnym porto.

Papieska liturgia w Wielki Piątek to niezatarte wspomnienia. W dniu, w którym Chrystus umarł za nasze grzechy, Jan Paweł II zwykł był siadać do konfesjonału. Biedny papież, nawet w tym dniu nie mógł spokojnie pospowiadać. Wiem, że papieskich penitentów starannie selekcjonowano. Nie znam klucza owej selekcji, ale słyszałem, że robiono wszystko, by w papieskiej kolejce nie stały w nadmiarze zakonnice. Dziwne, bo mnie nigdy nie przyszłoby do głowy spowiadać się u papieża, ale duch (ludzki) tchnie kędy chce, a duchowe potrzeby są różnorakie.

Co do dziwnych potrzeb duchowych: słyszałem, że podczas wizyty w jednym z europejskich pałaców królewskich Jan Paweł II został zaskoczony prośbą pani domu, to jest królowej, która chciała się u niego wyspowiadać. Według mego informatora, Jan Paweł II prośby nie spełnił. Nie wiem, czy się przypadkiem nie zjawiła incognito w bazylice w Wielki Piątek. Mniejsza o to, w końcu nawet królowe mają prawo do dyskrecji.

Liturgia Wielkiego Piątku jest wigilią, nocnym (wieczornym) czuwaniem. Czyta się Pismo Święte, lektury przeplatane są modlitwami i śpiewem. W wielkopiątkowej modlitwie, obejmującej wszystkich ludzi od VII w., znajdowało się, budzące zastrzeżenia teologów i protesty Żydów, wezwanie "Oremus et pro perfidis Judaeis"... Łacińskie wezwanie tłumaczono "módlmy się za perfidnych Żydów", choć właściwsze byłoby "niewierzących" lub "niewiernych" (w sensie niewierzących w Chrystusa). Słowa "perfidis" z wezwania i "perfidiam" z tekstu modlitwy polecił usunąć Jan XXIII - przerobiono ją tak, by nie było w niej, jak dotychczas, prośby o nawrócenie na chrześcijaństwo Żydów. Obowiązująca od 1970 r. wersja jest modlitwą za "lud pierwszego wybrania"; zamiast o "nawrócenie" uprasza się o "wzrastanie w miłości Boga" oraz "wierności Jego przymierzu".

Kłopoty powróciły w 2007 r., z przywróceniem przez Benedykta XVI łacińskiej wersji Mszału Pawła VI. Wprawdzie usunięto słowa, które mogły Żydów urazić, jednak zostawiono prośbę o ich nawrócenie. Wielki rabin Izraela zwrócił się do Papieża z prośbą o zmianę tego tekstu.

Podczas wielkopiątkowej liturgii w Bazylice św. Piotra się nie klaszcze, nawet na wejście papieża. Raz tylko byłem świadkiem złamania tej zasady: zgromadzeni nagrodzili oklaskami homilię kaznodziei domu papieskiego, o. Raniera Cantalamessy, w której mówił o genezie i ewolucji antysemityzmu w Kościele. Wyprosiłem wtedy u o. Cantalamessy tekst i zgodę na jego publikację ("TP" nr 18/98).

Medytacje Drogi Krzyżowej, odprawianej pod przewodnictwem papieża w Koloseum, przygotowuje się długo i starannie. Miałem okazję w tej żmudnej pracy uczestniczyć, kiedy ich autorem był Marek Skwarnicki. Chodziło nie tylko o tłumaczenie, ale także o to, by tekst spełnił wszystkie wymogi posłużenia się nim w czasie nabożeństwa. Na misterne szlifowanie tekstu (bez naruszenia myśli autora) poświęciliśmy kilka żmudnych sesji. I właśnie wtedy, kiedy w Rzymie, w gronie liturgistów, wgłębialiśmy się w misterium Drogi Krzyżowej, w Warszawie dobiegła kresu droga krzyżowa mojej Mamy.

Liturgia Wielkiej Soboty jest niezmiernie długim, nocnym czuwaniem. Kończy je rezurekcyjna Msza. W Polsce, z niepojętych dla mnie powodów, jest inaczej. Podczas wieczornej liturgii wielkosobotniej celebruje się zmartwychwstanie Pańskie, żeby potem, jakby tego nie było, pozostawić grób Pański i rezurekcję odprawić - po nocnej przerwie -  wczesnym rankiem. Może lepiej wiemy, jak było, bo jesteśmy najmądrzejsi?

Trudno nie wspomnieć o tym, czego nie ma, mianowicie o "spowiedzi wielkanocnej". Ani w starej, ani w nowej wersji przykazań kościelnych nie ma o niej mowy - obie, określające "dopuszczalne minimum" praktyk, mówią o spowiedzi "przynajmniej raz w roku" i o przyjęciu Komunii Świętej na Wielkanoc.

Od blisko 11 lat mój konfesjonał stoi między dworcem a Rynkiem Kleparskim, i mogę zapewnić, że mieszkańcy okolicznych miast i wsi masowo przywożą swoje grzechy do Krakowa, by się ich pozbyć w drodze z dworca na Kleparz. Owi "paschantes" - penitenci wielkanocni - są ważną grupą wśród korzystających z sakramentu pojednania. Pragnąc zachować minimum, przystępują do tej "raz w roku". Jeden Pan Bóg wie, czy jest to w ich życiu moment nawrócenia, czy wypełnienie obowiązku. Długa kolejka czekających nie dopuszcza dłuższej rozmowy, zresztą wcale nie jest pewne, czy jej pragną. Niekiedy robią wrażenie, że przy rachunku sumienia posługiwali się książeczką od Pierwszej Komunii. Wierzę, że Pan nasz widzi ich bezradność i dobrą wolę. Mam nadzieję, że powie im to, czego ja im nie powiedziałem. Jedno pewne: kto nie lubi nazbyt zagłębiać się w siebie, niech idzie do spowiedzi do umęczonych księży w tym przedświątecznym czasie.

Wielkanoc jest niełatwym dniem dla kaznodziei. Już św. Paweł zauważył, że "jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara" (1Kor 15, 14). A wcale nie jest oczywiste, w jaki sposób mówić o czymś tak nieprawdopodobnym jak zmartwychwstanie. Zawsze mam wrażenie, że moim słuchaczom bliżej jest do Tomasza, który nie mógł uwierzyć, niż do tych, "którzy nie widzieli, a uwierzyli".

Bo czym właściwie było zmartwychwstanie? Do X-XI w. sztuka nie pokazywała sceny zmartwychwstania; pokazywała anioła na odsuniętym kamieniu. Bo jak to namalować? Nie wiedzieli. Nikt nie wiedział. Nie wiemy.

Wiemy, że przychodził. Ten sam i przemieniony. Jadł z nimi, pozwolił się dotykać. Jak duch zjawiał się i znikał.

Wtedy też udzielił im kilku najważniejszych poleceń: komu odpuścicie grzechy, są im odpuszczone. Nakaz misyjny: idźcie - bagatela! - na cały świat... Oraz wyznaczył Piotra: Piotrze-

-Skało, paś moje owce i baranki moje.

To wiemy, reszta jest legendą.

Droga wiary to droga ku Zmartwychwstałemu. Ta droga wiedzie przez Emaus. Od czegoś odchodzili, za czym już szli. Tak głęboko zawiedzeni, że nawet słowa niewiast zaliczyli do babskich opowieści o duchach.

Jezus prowokuje ich do mówienia o rozczarowaniu. Zajęci sobą, zamknięci w świecie swoich wyobrażeń i planów, powtarzają: "a myśmy się spodziewali". Nie tak miało być, miało być inaczej...

Bieg rzeczy (spraw Boga z człowiekiem) do wcześniejszych oczekiwań zwykle nie pasuje. Zajęci sobą, nie są w stanie czerpać z tego, co kiedyś od Niego już wzięli. Nie poznają Go. Nie wiedzą, że odchodząc (od swoich wy-

obrażeń), już z Nim idą. A On skłania ich do wyrażenia powodów zwątpienia.

Do niczego ich nie przymusza. To oni Go przymusili, żeby został z nimi.

Oczy się im otworzyły nie wtedy, gdy wyjaśniał Pisma. Wtedy, owszem, serce ich pałało, ale na myśl im nie przyszło, by zmienić kierunek wędrówki, odchodzenia. Dopiero gdy doświadczyli Jego obecności, kiedy spokojnie siedli z Nim przy stole w gospodzie, kiedy przyjęli chleb z Jego ręki, wtedy poznali.

Nie pod działaniem argumentów. Nic nowego się nie pojawiło, nie pojawił się żaden nowy argument. Poznali i wyszli ze swoich mesjańskich wizji.

Rzeczywistość, ta sama co przed chwilą, nagle stała się zupełnie inna.

Wiedzieli. Nie mieli "dowodów", ale wiedzieli. I z tą otrzymaną od Niego pewnością poszli głosić na cały świat.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2011