Wspólnota melancholii

Kiedy na okładce "Życia" ukazał się fragment "Piekła" Gustava Vigelanda, CK Prokuratoria skonfiskowała numer. Stanisław Przybyszewski wrzał, a norweski rzeźbiarz stał się mistrzem młodej krakowskiej bohemy.

09.11.2010

Czyta się kilka minut

O Stanisławie Przybyszewskim pamięta się dziś niemal wyłącznie w kontekście jego legendy. Wyobrażamy go sobie jako "smutnego szatana", otoczonego niemal religijnym kultem króla bohemy, który przy fortepianie ekstatycznie interpretował utwory Chopina, który z grupą krakowskich przyjaciół po kolejnych butelkach absyntu tłumaczył na polski swoje wybujałe, niemieckojęzyczne manifesty, który w "Confiteor" głosił "nagą duszę", którego piękną skandynawską żonę zamordował zakochany konkurent. Ten filmowy obrazek zazwyczaj wystarcza (zresztą arogancki i histeryczny - martwy dziś - styl manifestów literackich "genialnego Polaka" irytuje najbardziej cierpliwych czytelników). A może wkład Przybyszewskiego w kulturę daleko wykracza poza artystyczny skandal czy malowniczy "element wystroju epoki"?

Ten skrajny egocentryk miał bowiem niezwykłą intuicję rozpoznawania tych zjawisk artystycznych ówczesnej Europy, które miały okazać się trwałe i istotne. Miał również odwagę (albo dezynwolturę) opowiadania o nich nie tylko w Berlinie, który był wtedy trzecią metropolią Europy, ale także w prowincjonalnej, mieszczańskiej Galicji, wpływając na to, że na przełomie XIX i XX wieku pojawiły się tu (co rzadkie w naszej historii) środowiska dyskutujące o sztuce międzynarodowej. Co więcej, wydaje się, że rozumiał fenomen pomieszania różnych, nierzadko odległych od siebie lokalności, który buduje wykraczający poza nie styl, kierunek, prąd - a to przecież idiom bardzo współczesny.

Kraj strasznej powagi

Tak (przy wszystkich jej meandrach) można by interpretować fascynację Przybyszewskiego twórczością Gustava Vigelanda, wielkiego symbolistycznego rzeźbiarza urodzonego na południowym wybrzeżu Norwegii. Polak dobrze znał ten kraj - w maju 1894 r. pojechał tam wraz z Dagny Juel i Edwardem Munchem na przeszło pięć miesięcy. Najpewniej zobaczył wtedy pierwszą indywidualną wystawę Vigelanda, którą otwarto w październiku tego samego roku w Kristianii (dzisiejszym Oslo). Rzeźby Norwega zachwyciły go, bo zobaczył w nich to, co jego zdaniem stanowiło wyłączne źródło prawdziwej sztuki: rozpacz, niedający się niczym stłumić ból egzystencji, wpisany niejako w norweski pejzaż. Rok później Przybyszewski napisze (jak zwykle swoim rozedrganym stylem): "jest to kraj jasnych nocy, kraj gór i morza, kraj strasznej powagi i ciężkiej, przygniatającej melancholii - jest to najtragiczniejszy kraj w Europie". W tej przestrzeni rodzą się Vigelandowskie wyobrażenia, choćby tylko "Wygnańcy", o których czytamy u Przybyszewskiego: "Adam z żoną i potomstwem pędzi bezmyślnie przed siebie. W straszliwej rozpaczy ciska pierwsze powitalne okrzyki Nieznanemu, co oczekuje go na zewnątrz z całą swoją grozą".

Początkowo Vigeland nie był zachwycony interpretacją Polaka, miał krytykowi za złe, że widzi w nim wyłącznie "faceta, który łazi z niewyżytym popędem, nieszczęśliwego niemal do granicy obłędu". Już po dwu tygodniach gruntownie zmienił jednak zdanie: "To najlepszy tekst, jaki kiedykolwiek czytałem o sztuce".

W 1898 r. Przybyszewski i Dagny Juel zjechali z Berlina do Krakowa (przymuszeni względami towarzysko-

-prywatnymi). Tu autor "Confiteor" zajął się redagowaniem artystycznego tygodnika "Życie". I niemal natychmiast zaczął pokazywać Vigelanda krakowianom. Publikował reprodukcje jego prac ("Starą kobietę z dwójką dzieci", "Dwoje młodych", "Nad przepaścią"...), komentował je... Na początku 1899 r. doszło do skandalu: kiedy na okładce pisma ukazał się fragment Vigelandowskiego "Piekła" z wizerunkiem smutnego, zamyślonego szatana siedzącego wśród potępieńców, CK Prokuratoria zainterweniowała, konfiskując numer. Przybyszewski wrzał, a Vigeland stał się mistrzem młodej krakowskiej bohemy.

Szatan-Myśliciel

W Gmachu Głównym Muzeum Narodowego w Krakowie oglądamy dziś wystawę "Na drogach duszy" (taki tytuł nosił tekst Przybyszewskiego, w którym mowa o Vigelandzie), prezentującą świetny wybór prac Norwega w kontekście rzeźby polskiej około 1900 r. Znalazła się na niej m.in. słynna brązowa płyta pt. "Piekło II" z 1897 r., znajdująca się w zbiorach Muzeum Narodowego Sztuki, Architektury i Designu w Oslo. Stłoczone na niej postacie potępieńców nie sprawiają wrażenia zwyrodniałych grzeszników, którzy ponoszą sprawiedliwą karę. Wprost przeciwnie: gdy przyjrzymy się temu tłumowi uważniej, zauważymy gesty świadczące o miłości, solidarności, więzi. Wychudzony mężczyzna tuli w ramionach kobietę. Inny przytrzymuje bliską sobie osobę od tyłu, jakby pomagał jej znieść jakiś straszliwy widok. Wszystko to z dzisiejszej perspektywy przypomina nieco sceny selekcji na rampie obozowej. Tyle tylko że nie dostrzegamy żadnych diabłów-strażników.

Jest za to szatan: dojrzały, nagi mężczyzna zasiadający na tronie wsparł głowę na dłoniach w geście przypominającym postać Rodinowskiego "Myśliciela". Potępieńcy, zagłębiający się w jakiejś magmie, wyciągają do niego ręce. Z nadzieją na ratunek? Z prośbą o wyjaśnienie? Z bezgranicznym zdumieniem? Szatan patrzy obojętnie, znieruchomiały i jakby nieobecny. A może po prostu bezradny wobec konieczności tego, co się dzieje, niewinny złowrogiego wiru, który porywa wszystko wokół niego.

Przedstawienia tragicznej bliskości, która nikogo nie może ochronić przed jego losem, powracają w innych rzeźbach. Oto "Stara kobieta z dwojgiem dzieci". Stara, niemal łysa, o obwisłych piersiach wydaje się trochę aniołem stróżem. Delikatnie popycha do przodu trzymające się za ręce, bardzo poważne dzieci. Nie mamy wrażenia, że chodzi o to, by - jak na naszych rodzimych XIX-wiecznych oleodrukach - bezpiecznie przeszły przez most. Raczej o dodanie im odwagi w drodze na ofiarniczy stos.

"Orfeusz i Eurydyka" (1899, Muzeum Vigelanda) angażuje wzrok widza wyrafinowaną statyką tej pary. Ona nie tyle odchodzi, ile opada bezwładnie w przepaść. On wygiął się w łuk, by ją zatrzymać. Jest delikatny, czuły. Chyba nie wierzy jednak w skuteczność tego gestu. Więc może to raczej pożegnanie?

Pobratymcy

Na krakowskiej prezentacji znalazły się również prace artystów polskich. Trzeba zauważyć, że mówimy o projekcie wspólnym, zrealizowanym przez Muzeum Vigelanda w Oslo i Muzeum Narodowe w Krakowie. Zanim ekspozycję pokazano w Polsce, miała swoją premierę w Norwegii. Od razu warto podkreślić znaczenie tego projektu: nie tylko dlatego, że jedno martwe zdanie w podręcznikach licealnych (gdzie czasem wspomina się o reprodukcji Vigelanda w "Życiu") zamienia się na tej wystawie w barwną opowieść o tworzeniu się "ducha epoki". Także dlatego, że rzeźba, zwłaszcza historyczna, z niewiadomych powodów rzadko cieszy się w Polsce zainteresowaniem kuratorów, a co za tym idzie, także publiczności.

Okazuje się, że powinowactwa między sztuką Vigelanda, rozpropagowaną w Polsce przez Przybyszewskiego, a naszymi rodzimymi artystami są ogromne. Co więcej, że niektóre z ich prac osiągają prawdziwe mistrzostwo. Oglądamy dzieła jedenastu polskich rzeźbiarzy. Niektórzy z nich funkcjonują w powszechnej świadomości przynajmniej hasłowo, inni znani są już raczej tylko historykom sztuki. Tymczasem krakowska wystawa dowodzi, jak wielki był potencjał "północnego" symbolizmu przełomu XIX i XX wieku.

Oto "straszne i śmieszne", wykrzywione groteską potwory Bolesława Biegasa. Syntetyczne, ale pełne emocji kompozycje Xawerego Dunikowskiego - twarda i zmęczona twarz jego "Matki" wyraża cały trud życia. Niespokojne, jakby "barokowe" rzeźby Franciszka Flauma. "Wampir" o rysach wiejskiej dziewczyny, autorstwa Henryka Kunzeka. Zamyślony "Szatan" Stanisława Jagmina, wyglądający jak stary aktor po skończonym przedstawieniu. Niebezpiecznie łagodna "Melancholia" Konstantego Laszczki - rodem wprost z podkrakowskiej chałupy. "Homo sapiens" Stanisława Szukalskiego: przerażający, rozpływający się maszkaron. Porwany pędem wiatru "Król olch" Wacława Szymanowskiego. "Mężczyzna i kobieta" Edwarda Wittiga. Wreszcie, znakomite, brązowe "Strącenie aniołów" Stanisława Wyspiańskiego - dzieło podejmujące dialog z "Piekłem" Vigelanda w sposób bardzo bezpośredni.

***

Na drugiej indywidualnej wystawie Vigelanda, która odbyła się w Kristinie w 1899 r., artysta pokazał m.in. "Piekło" i maskę Przybyszewskiego. Prezentacja odniosła ogromny sukces. I w tym momencie rzeźbiarz doszedł do wniosku, że właściwie nie chce już pokazywać swoich prac publiczności. Rok później zaczęła się również zmieniać jego twórczość. Pomału rozwiewała się melancholia. Jej miejsce zajęła spokojna, nieco idealizująca estetyka. I ciężka, konstruktywna praca nad dziełem życia: "Fontanną", która miała się zamienić w Park Rzeźby Vigelanda we Frognem w Oslo. Bezpośrednie kontakty ze Stanisławem Przybyszewskim mocno się rozluźniły (zwłaszcza po śmierci Dagny). Ale ten ostatni do końca życia określał się mianem wielbiciela Vigelanda.

"NA DROGACH DUSZY. GUSTAV VIGELAND A RZEŹBA POLSKA OKOŁO 1900 ROKU", Muzeum Narodowe w Krakowie, kuratorki: Agata Małodobry (Kraków) i Trine Otte Bak Nielsen (Oslo), wystawa czynna do 26 grudnia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2010