Ładowanie...
Wodą przed wodą
Wodą przed wodą
1 kwietnia. Malezyjska straż graniczna przechwytuje na swoich wodach terytorialnych dryfującą łódź rybacką z 57 wyczerpanymi uchodźcami z Birmy na pokładzie. Okazuje się, że tydzień wcześniej stara łajba – po rejsie, który mocno nadwyrężył jej silnik i burty – awaryjnie przybiła do brzegów Tajlandii. Po prowizorycznych naprawach ruszyła dalej na południe, ale po kilkunastu godzinach silnik znów odmówił posłuszeństwa.
14 kwietnia. Malezyjscy rybacy ściągają na brzeg inną łódź, z 70 uciekinierami z Birmy. Pasażerowie są skrajnie odwodnieni, część trafia od razu do szpitali.
20 kwietnia. Na słynnej plaży w indonezyjskim Banda Aceh, którą w 2004 r. spustoszyło tsunami, ląduje łódź z ponad 50 uciekinierami z Birmy. Dokładnej liczby pasażerów straż graniczna nie może ustalić, bo część z nich ucieka od razu w głąb lądu. Pozostali mówią o sześciu ofiarach śmiertelnych rejsu, który trwał aż 18 dni.
4 maja. Na pokładzie małej łodzi rybackiej 36 osób dociera do brzegu Malezji. Woda pitna skończyła się im cztery dni wcześniej. Czworo z nich, starzec i troje dzieci, są w stanie krytycznym.
Od początku marca malezyjska straż graniczna zatrzymała już 188 łodzi, na pokładzie których znajdowali się uciekinierzy z Birmy. Wszystkie wyruszyły z tego samego odległego odcinka birmańskiego wybrzeża – na wysokości miast Sittwe i Maungdaw, czyli w pobliżu granicy z Bangladeszem. Opowieści uchodźców zawierają podobne elementy: głód, prześladowania oraz gwałty ze strony birmańskiego wojska i buddyjskich sąsiadów.
Na pytanie o narodowość współcześni boat people mówią o sobie: Rohinga.
Mobilizacja kota
Taslima Khatum nie widziała brata od 10 września 2017 r. Tego dnia, o poranku, w ich rodzinnej wiosce rozległy się strzały. Godzinę później Taslima obserwowała ze skraju lasu, w którym skryła się z rodziną i sąsiadami, jak birmańskie wojsko podpala jej dom.
Brat mieszkał na drugim końcu wsi. O tym, że przeżył pacyfikację, Taslima dowiedziała się dopiero półtora miesiąca później, już w Bangladeszu, gdy udało się jej kupić kartę bangladeskiej sieci komórkowej i dodzwonić do brata.
– Najpierw płakaliśmy. Chyba dwie minuty ryczałam do słuchawki. On też długo nie był w stanie wydobyć z siebie słowa – wspomina kobieta. – Żołnierze go pobili, obrabowali dom, ale na szczęście nie zdążyli podłożyć ognia.
Brat Taslimy, Rahamad Jalal, nadal mieszka w ich rodzinnej wsi. Jesienią ubiegłego roku wojsko zarekwirowało mu wszystkie zwierzęta domowe, włącznie z kotem, który – jak mu oficjalnie przekazano – przeszedł na własność birmańskiej armii.
Potem, w styczniu, brat miał dostać zakaz uprawy własnego pola, które odtąd będzie utrzymywać buddyjską rodzinę z sąsiedniej wsi. – To samo zrobili reszcie mieszkańców – Taslima zaczyna płakać do słuchawki. – W naszej miejscowości w zeszłym roku mieszkało ponad 600 rodzin, a w tej chwili zostało ich tam niespełna 80. Na razie pomagają sobie nawzajem, dzieląc się resztkami zapasów i pieniędzy, które udało się im ukryć przed wojskiem. Ale brat mówi, że jedzenia mają najwyżej na trzy tygodnie.
Co wtedy? Do granicy z Bangladeszem ze wsi Taslimy idzie się cztery-pięć dni. Niestety – zarówno wojsko, które w pasie przygranicznym intensywnie usuwa teraz ostatnie ślady masakr z ostatniej jesieni, jak też miejscowe zbiry z buddyjskich wsi znają trasy, którymi grupy muzułmańskich Rohingów idą w stronę granicy.
– Szanse na to, że dotrze się do Bangladeszu niezauważonym, są właściwie zerowe – mówi Taslima. – Zdarza się, że zabijają schwytanych Rohinga, ale najczęściej chcą pieniędzy i złota. A jak nie dostaną tego, czego chcą, biorą się za kobiety. Mój brat ma dwie córki. Nie zaryzykuje ucieczki lądem.
Pozostaje droga na południowy zachód, w stronę wybrzeża. Birmańscy przemytnicy, którzy parają się przerzucaniem z Tajlandii yaby (miejscowej odmiany metamfetaminy), są wprawdzie nieprzewidywalnymi zbirami. Ale przynajmniej nie pytają o wyznanie, lecz o pieniądze. Za równowartość około tysiąca dolarów wezmą na pokład każdego.
Taslima: – Brat powiedział, że jeśli uda mu się sprzedać resztki dobytku i uzbierać na podróż, nie będzie się zastanawiać. W Birmie dla Rohinga nie ma już miejsca.
„Bengalczycy”
Biuro Wysokiego Komisarza ONZ ds. uchodźców szacuje, że w Birmie pozostało dziś najwyżej 200-240 tys. Rohingów. Reszta uciekła z kraju po kolejnych falach prześladowań, jakie tej muzułmańskiej mniejszości buddyjskie elity kraju organizują systematycznie od 2012 r.
Na arenie międzynarodowej władze Birmy usiłują stworzyć wrażenie, że prześladowania należą do przeszłości, a nawet więcej – że uważają represje za błąd. Oficjalnie rząd zgodził się nawet przyjąć ponownie ponad 700 tys. Rohingów, przebywających w tymczasowych obozach w Bangladeszu. Ale w praktyce sabotuje próby wprowadzenia tego porozumienia w życie, mnożąc formalności i zasłaniając się m.in. ryzykiem sprowadzenia do kraju osób zwerbowanych przez islamskich ekstremistów.
Bangladesz już na początku roku zadeklarował, że przez pięć dni w tygodniu może codziennie dostarczyć na granicę po pięciuset uchodźców o zweryfikowanej tożsamości i sprawdzonych przez służby specjalne. Birma odpowiedziała, że gotowa będzie przyjmować najwyżej 150 osób i to przez trzy dni w tygodniu. Aż w końcu całkowicie zamknęła granicę, tłumacząc się względami bezpieczeństwa.
Inna sprawa, że Rohingowie nie palą się do powrotu do Birmy. A zgodę na repatriację uzależniają m.in. od asysty sił pokojowych ONZ i obietnicy, że Birma w końcu przyzna im pełne obywatelstwo (dotąd byli w tym kraju bezpaństwowcami).
W połowie kwietnia pojawiła się szansa na porozumienie. Bangladesz odwiedził minister spraw społecznych Birmy Win Myat Aye. Polityk udał się też do obozu w Kutupalong. Ale nawet podczas kurtuazyjnego spotkania ze starannie wybranymi 30 przedstawicielami uchodźców konsekwentnie zwracał się do nich per „Bengalczycy” – zgodnie z wykładnią rządu Birmy, który uznaje Rohingów za element napływowy z Indii i Bangladeszu. Słowa Win Myata Aye doprowadziły zgromadzonych do furii i w efekcie birmańskiego gościa musiała ewakuować ze spotkania ochrona.
Dziś powodów do irytacji uchodźcy w Kutupalong mieliby jeszcze więcej.
Z kilkudziesięciu rodzin Rohinga, które zgodziły się wrócić do Birmy, 16 wylądowało znowu w Bangladeszu. Powód: repatriantów najpierw uroczyście powitano na przejściu granicznym, wydano im nowe birmańskie dokumenty tożsamości, po czym – już bez reporterów – przewieziono do obozu przy granicy, bez bieżącej wody, w którym mieli czekać na dalszy transport. Uchodźcy podejrzewali, że tymczasowe obozy są w istocie docelowym miejscem, które wskaże im władza. Niektórzy ponownie zbiegli do Bangladeszu.
Choć także nad obozami dla Rohingów po bangladeskiej stronie granicy zbierają się dziś burzowe chmury. W przenośni i dosłownie.
Czekając na ulewy
– Wszyscy patrzymy teraz w niebo – zapewnia Lynette Nyman z biura Czerwonego Półksiężyca w Cox Bazaar w Bangladeszu. – Na Zachodzie przyzwyczailiśmy się, że pogoda może nam co najwyżej zepsuć wakacje. Tutaj to kwestia życia i śmierci.
Administracja obozów dla Rohingów jeszcze w marcu szacowała, że ulewne deszcze w nadchodzącym sezonie monsunowym mogą zagrozić egzystencji 60 tys. uchodźców. Obecnie – na podstawie analiz łączących dane meteorologiczne z informacjami o ukształtowaniu terenu obozowisk – liczbę ludzi zagrożonych osunięciami gruntu i chorobami (wywołanymi przez nieczystości rozniesione przez wodę) trzeba zwiększyć do 130-160 tys.
Administracja i organizacje pozarządowe są bezsilne: w krótkim czasie nie uda się przenieść wszystkich mieszkańców zagrożonych obszarów na bezpieczniejsze, wyżej położone tereny. – Pozostaje nadzieja, że pogoda się nad nami ulituje – mówi Lynette Nyman.
Deszcz już pada. Ale to dopiero wstęp przed apogeum monsunowych ulew, które w tej części Azji przypadają na czerwiec i lipiec.
W najniżej położonych partiach obozów lustro wody może wówczas sięgać nawet trzy metry powyżej aktualnego poziomu. Mieszkańcy wiedzą, że muszą się stamtąd ewakuować. Tylko dokąd? Administracja obozów nie jest w stanie zapewnić wszystkim nowego dachu nad głową. Powrót do Birmy nie wchodzi w rachubę. Z kolei władze Bangladeszu nie pozwalają Rohingom przenieść się w głąb kraju – rozstawiły sieć posterunków policyjnych i wojskowych.
Dwa tysiące kilometrów
Pozostaje kierunek na zachód – w stronę pobliskiego wybrzeża, wzdłuż którego na południe można przedostać się na wody otwarte Zatoki Bengalskiej, a dalej w stronę Morza Andamańskiego.
Tajlandia, południowy sąsiad Birmy, nie budzi zaufania w muzułmańskiej społeczności Rohingów, bo w olbrzymiej większości zamieszkują ją wyznawcy Buddy. Pod tym względem bezpieczniejsze wydają się Malezja i Indonezja, zamieszkiwane w większości (odpowiednio: 67 i 89 proc.) przez muzułmanów.
Problemem jest jednak dystans: ponad 2 tys. kilometrów po ciepłych, niezbyt wietrznych, ale i tak wymagających wodach Morza Andamańskiego.
Czytaj także: Marek Rabij o sytuacji Rohingów w specjalnym serwisie "TP"
– W obozach pojawili się już wysłannicy przewoźników – twierdzi Rashedul Islam, właściciel firmy Cox Bazaar Logistics (zapewniającej wsparcie zachodnim organizacjom pomocowym). – Kuszą tych biedaków wizją szybkiej i bezpiecznej podróży do Malezji, gdzie rzekomo będzie im lepiej niż w Bangladeszu. Opowiadają im nawet o osiedlach zbudowanych specjalnie dla Rohingów i zasiłkach na osiedlenie. Byle tylko wyrwać od nich ostatni grosz.
Stawka za przerzucenie z Bangladeszu do Malezji to od 1,8 tys. dolarów wzwyż, oczywiście od głowy. Kwota astronomiczna dla większości rodzin w obozach, żyjących z pomocy humanitarnej i dorywczych prac, na których można zarobić do pięciu dolarów dziennie.
Ale życie jest bezcenne. Zwłaszcza gdy uratowało się je od birmańskiej kuli.
– Z przykrością potwierdzam plotki, że coraz więcej kobiet Rohinga próbuje się prostytuować – Rashedulowi, który jest i gorliwym muzułmaninem, i gorącym bangladeskim patriotą, te słowa jakby przechodziły przez gardło z trudem. – Wiesz, co w tym wszystkim jest najobrzydliwsze? Że większość tych ludzi nigdy nie zobaczy brzegów Malezji. Wysadzą ich na pierwszej napotkanej wysepce albo wyrzucą za burtę.
Azjatyccy piraci
Boat people. W tej części globu to coś więcej niż potoczne określenie emigrantów próbujących dopłynąć na łodzi lub tratwie do lepszego świata.
Azja Południowo-Wschodnia pamięta dramat setek tysięcy boat people, próbujących w latach 70. i 80. XX w. uciec przed komunistycznymi dyktaturami Kambodży i Wietnamu. Według ostrożnych szacunków UNHCR, dla 80-100 tys. z nich podróż do lepszego jutra zakończyła się śmiercią. Część łodzi zatonęła. Innych czekała śmierć z rąk piratów.
Był koniec 1982 r., gdy 31-letni Nguyen Tien Hoa opowiadał w malezyjskim szpitalu dziennikarzom „New York Timesa” o tym, jak z 10-letnim bratem wyruszył z Wietnamu na 15-metrowej łodzi rybackiej, wypchanej po brzegi 75 uchodźcami.
Już drugiego dnia rejsu natrafili na kuter piratów. Pierwszy z ośmiu, które w trakcie tej podróży atakowały łódkę Nguyena Tien Hoa. Gdy 12 dni później odnalazła ją malezyjska straż graniczna, na pokładzie był tylko on, Nguyen. Wszystkie kobiety i dziewczynki, nawet ośmiolatkę, uprowadzono do burdeli. Pozostali mężczyźni zostali zamordowani lub zmarli z ran i wycieńczenia. „Szczegóły tej relacji, układające się w ciąg rabunków, pobić, gwałtów i tortur, są tak drastyczne, że postanowiliśmy w redakcji, aby ich nie przytaczać” – pisał „New York Times”.
Rejs przez Zatokę Tajlandzką w małej łodzi trwał wtedy 7-10 dni. Wiele jednostek napędzały słabe silniki, które wprawdzie spisywały się dobrze na rzekach, lecz na otwartym morzu szybko wysiadały z przeciążenia. Wypchane uchodźcami i ich dobytkiem, dryfujące całymi dniami po morzu łodzie stawały się łatwym łupem azjatyckich piratów.
Rolnicy na morzu
Tymczasem władze Tajlandii zbywały kolejne noty zachodnich dyplomatów – domagających się włączenia wojska do ochrony uchodźców – odpowiedzią, że w ich kraju piratów nie ma. Dopiero pod naciskiem USA we wrześniu 1981 r. tajlandzka marynarka wojenna rozpoczęła regularne patrole w pasie 600 mil wybrzeża, gdzie najczęściej dochodziło do ataków na boat people.
Ale poza miejscowymi rybakami wojsko nie natrafiło – oficjalnie – na podejrzane jednostki. Na nic zdały się wyjaśnienia samych poszkodowanych, że wielu spośród właścicieli 40-50 tys. łodzi rybackich w Tajlandii łączy zawód poławiacza ryb i krewetek z polowaniami na boat people.
Ten scenariusz nie musi się teraz powtórzyć. Ale trzytygodniowy rejs po morzu zdezelowaną łodzią był i jest niebezpieczny – nawet bez zagrożenia ze strony piratów.
Lynette Nyman mówi: – Większość Rohingów to rolnicy, którzy morze znają z opowieści. ©℗
Współpraca: MOSTAFA SHAFIUL, COX BAZAAR
Autor artykułu

Napisz do nas
Chcesz podzielić się przemyśleniami, do których zainspirował Cię artykuł, zainteresować nas ważną sprawą lub opowiedzieć swoją historię? Napisz do redakcji na adres redakcja@tygodnikpowszechny.pl . Wiele listów publikujemy na łamach papierowego wydania oraz w serwisie internetowym, a dzięki niejednemu sygnałowi od Czytelników powstały ważne tematy dziennikarskie.
Obserwuj nasze profile społecznościowe i angażuj się w dyskusje: na Facebooku, Twitterze, Instagramie, YouTube. Zapraszamy!
Podobne teksty
Newsletter
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]