Wilczyca prowadzi

Kora Jackowska górowała dykcyjnie, intelektualnie i wizualnie nad całą śpiewającą konkurencją. Trafiała równie dobrze do serc i kory mózgowej słuchaczy. Muzyka ją niosła, słowa przebiły się na drugą stronę języka polskiego. Właśnie umarła.

31.07.2018

Czyta się kilka minut

 / ANDRZEJ ŚWIETLIK / FORUM
/ ANDRZEJ ŚWIETLIK / FORUM

Jeśli wierzyć temu, co powiedziała w autobiografii, śmierć nie była dla niej niczym nowym: „Jako mała dziewczynka dwa razy umarłam i zmartwychwstałam. Do dziś tego nie rozumiem. Było to podczas wakacji. Bawiłam się plasteliną – uwielbiałam to robić – lepiłam śmieszne ludziki, zwierzątka. I zjadłam tę plastelinę, a ponieważ dorośli mi mówili, że jak się plastelinę je, to się umiera, położyłam się na murku i umarłam. A potem zmartwychwstałam. (...) Być może nie umarłam na murku po zjedzeniu plasteliny, ale byłam przekonana, że nie żyję. Później – jeszcze jako dziecko – odbierałam sobie życie wielokrotnie. Już całkiem świadomie nie chciałam żyć”.

Wszystkie te dziecięce śmierci, samobójcze wizje i „zakazane zabawy” w nieistnienie łatwo położyć na karb wrażliwości i nieokiełznanej wyobraźni, które towarzyszyć jej będą przez całe życie. Konfabulacją nie była natomiast trauma dzieciństwa i wczesnej młodości.

Niemyte dusze

Rodzice, Marcin i Emilia Ostrowscy, trafili do Krakowa z Kresów. Ojciec Kory, przed 17 września 1939 r. komendant Policji Państwowej w Buchaczu, dosłownie uciekł Stalinowi spod noża, matka – absolwentka studium pedagogicznego, również niespecjalnie mogła liczyć u władzy sowieckiej na taryfę ulgową.

Państwu Ostrowskim, mimo iż znaleźli pracę w Krakowie jako urzędnicy, nie dane było wstąpić w strumień nowego życia. Ze względu na trudną sytuację materialną i zdrowotną zmuszeni byli wysłać Olgę Aleksandrę, swe piąte, najmłodsze z dzieci, do sierocińca. Nie był to jednak zwykły sierociniec, lecz ośrodek prowadzony w Jordanowie przez siostry prezentki. Metodami jako żywo przypominał te z „Drewnianego różańca” Natalii Rolleczek – dominował chłód, opresja, inwigilacja i przemoc, także seksualna. Kora przebywała tam od czwartego roku życia do ukończenia II klasy szkoły podstawowej. Po śmierci ojca wróciła do domu rodzinnego, by niemal już po chwili trafić na rok do wujostwa, mieszkającego w Jabłonowie Pomorskim. Po powrocie do Krakowa kontynuowała naukę w szkole podstawowej i średniej.

Kraków przełomu lat 60. i 70. w opowieściach Kory jawi się z kolei jako Swingin’ Cracow. I to nie tylko dlatego, że dzięki Piwnicy Pod Baranami, Tadeuszowi Kantorowi, Staremu Teatrowi, niezliczonym aktorom, reżyserom, performerom i muzykom stał się mekką wszelkiej maści freaków. Kultura wysoka przenikała się z kontrkulturą, panował czas „dobrego snobizmu”, Kora, jak przyznaje, bywała tam, gdzie wypadało bywać ambitnej licealistce i, jak mawiano, najpiękniejszej hippisce: w Piwnicy Pod Baranami, w Krzysztoforach, Teatrze Starym, w teatrach studenckich, w knajpkach Rio i Kolorowej.


Czytaj także: Przełamując fale: Robert Kasprzycki o Robercie Brylewskim


Czas przyjaźni z Piotrem Skrzyneckim, Jerzym Beresiem, Wiesławem Dymnym, Krystyną Zachwatowicz czy Piotrem Markiem nałożył się na okres intensywnego poszukiwania sztucznych rajów, dusz niemytych i czystej sztuki. To wtedy ze zlotu hippisowskiego przywiozła nowe imię – w tym środowisku zresztą każdy miał przydomek. Prorok, Pies, Psycholog, Dzik – oznaczające niejako nowe życie. Przez pewien czas wielką miłością Kory był guru krakowskich hippisów, Pies – dzisiaj szef klubu parlamentarnego PiS, Ryszard Terlecki.

Boskie Buenos

Na drodze Kory, szukającej życiowego osadzenia, pojawił się młody muzyk z Łodzi, Marek Jackowski – który po koncercie zagranym z zespołem Vox Gentis w Piwnicy Pod Baranami postanowił zostać w Krakowie. Owocami tej decyzji będzie nie tylko związek z Korą, ale także współpraca z Markiem Grechutą, stworzenie z Jackiem Ostaszewskim grupy Osjan oraz założenie komuny, która bardziej niż na wolnej miłości skupi się na uprawianiu wolności mentalnej, artystycznej i duchowej.

W 1975 r. Jackowski tworzy, wraz z Milo Kurtisem, formację M and M, której nazwa zmieni się później w brzmiący jak buddyjskie „om” – Maanam. Grają muzykę eksperymentalną, orientalną, mistyczną. Rok później dołącza do nich Kora. Po odejściu Kurtisa drugim gitarzystą i wokalistą zostaje John Porter, zaś formacja przybiera nazwę Maanam Elektryczny Prysznic.

Późniejsza chwilowa emigracja do stolicy nie oznacza wsiąknięcia w tamtejsze środowisko, choć przyjaźń z Maciejem Zembatym zaowocuje w 1978 r. udziałem w spektaklu telewizyjnym Tomasza Zygadły „Leonard Cohen – Pieśni miłości i nienawiści”. Widzimy tam Korę jako piękną długowłosą kobietę, która śpiewa chórki, stojąc w cieniu Jana Kantego Pawluśkiewicza, Macieja Zembatego, Romana Wilhelmiego i gwiazd piosenki autorskiej: Elżbiety Adamiak, Andrzeja Poniedzielskiego i Waldemara Chylińskiego.

W roku 1979 z zespołu odchodzi Porter, Jackowski zaś po latach grania muzyki etno-folkowej wchodzi w etap fascynacji muzyką bliższą Rolling Stones czy intelektualnemu postpunkowi w wydaniu Talking Heads. Jackowscy zrzucając muzyczną skórę, sięgają jednocześnie po „krakowskie zasoby kadrowe” i wraz z muzykami grupy Dżamble nagrywają pierwszy przebój – „Oprócz”. W późniejszym składzie obok Kory i Jackowskiego znajdą się gitarzysta Ryszard Olesiński, basista Krzysztof Olesiński (zmieniany później przez Bogdana Kowalewskiego) oraz perkusista Paweł Markowski.

Rzadko zdarza się, żeby jedna piosenka zapoczątkowała epokę. W Portugalii sygnałem do wybuchu Rewolucji Goździków (nazwa wzięła się od kwiatów włożonych w lufy żołnierskich karabinów) było wyemitowanie w Rádio Renascença pieśni „Grândola Vila Morena”, której autorem i wykonawcą był portugalski bard Zeca Afonso. W Polsce taki przełom stanowiło zagranie „Boskiego Buenos” na festiwalu opolskim w roku 1980. Tego lata, tuż przed wybuchem Sierpnia, mimo iż triumfy święciły „Bananowy song” grupy Vox, „Najwięcej witaminy” Andrzeja Rosiewicza czy „Jeszcze się tam żagiel bieli” Alicji Majewskiej, coś musiało wisieć w powietrzu. Decyzją cenzury wycięto z emisji „Mury” Jacka Kaczmarskiego, ale Maanamowi udało się zagrać w koncercie rockowym.

W Opolu, mateczniku piosenki lekkiej, łatwej i przyjemnej, na tle żenującego sporu o to, któż jest większą gwiazdą – Rodowicz czy Sipińska – Maanam zabrzmiał jak lądujący statek kosmiczny. Kora, ostrzyżona niemal jak więzień gułagu, w zwykłej koszulce i białych butach na wysokim obcasie, wypluwając tekst jak Ewa Demarczyk w wersji turbo, podkreślała tę kosmiczną obcość. Po „Boskim Buenos” nic nie było takie samo. „Cykady na Cykladach” opowiadały historię, która dziś znana jest każdemu miłośnikowi greckich all inclusive, wtedy jednak stanowiła kwintesencję egzotyki. „Boskie Buenos”, wywiedzione z powieści „Żeby cię lepiej zjeść” Eduarda Gudiño Kieffera, antycypowało czasy celebrytek, udzielających wywiady pełne samolansu. ­„Lucciola”, zawieszona na fenomenalnym riffie basowym Kowalewskiego, wzmocniona klipem, którego dominantą był neorealistyczny filtr godzien Pawła Pawlikowskiego, w jakiś inny, „światowy” sposób wyrażała mieszankę namiętności i niemożności.

Jeśli można powiedzieć o głosie, że jest fotogeniczny – wokal Kory taki właśnie był: znakomicie sprawdzał się w ­połączeniu z obrazem, czego ­dowiodły filmy „Czuję się świetnie” Waldemara Szarka z 1983 r., a zwłaszcza „Wielka majówka”, z młodziutkim Zbigniewem ­Zamachowskim, grającym chłopaka, który zwiał z domu poprawczego. Na dobrą sprawę wszyscy mogliśmy identyfikować się z pensjonariuszami takiego domu, choć Jacek Kaczmarski i Przemysław Gintrowski poszli jeszcze dalej – w ich wydaniu metaforą PRL był wszak dom dla psychicznie i nerwowo chorych.

Mówić Korą

Nic nie oddawało karnawału Solidarności, spuentowanego chłodem grudniowej nocy w 1981 r., tak trafnie jak muzyka Maanamu i poetyckie teksty Kory z ich trzech pierwszych albumów: ­„Maanam”, „O!” i „Nocny patrol”. Jeszcze lepiej Maanam sprawdził się w przekazaniu atmosfery stanu wojennego i powojennego – niemal widziało się spacyfikowany świat oświetlany żarem koksowników, infernalną aurę ulic niknących we mgle, niemal czuło się lepki smog, płytkość oddechu i kwaśny posmak w ustach, niemal wdychało się jałowość czekania na wiosnę, która uparcie nie chciała nadejść. „Krakowski spleen” był prawdziwie „polskim spleenem”, cóż innego bowiem mogliśmy czuć, skoro obiektem westchnień władz był sznur do snopowiązałek, a twarzami wojskowego komitetu antyalkoholowego generałowie Oliwa, Baryła i Żyto...

Co ciekawe, Kora nigdy nie starała się być „dziewczyną z sąsiedztwa”, frunęła ponad miałkością tekścików o cierpiącym serduszku, górowała dykcyjnie, intelektualnie, wizualnie, a przecież jako poetce nie tylko udało jej się trafić do serc i kory mózgowej słuchaczy, ale i przebić się na drugą stronę języka – tam, gdzie poeta nie tyle korzysta z zasobu języka zastanego, co ów język tworzy. Mówiło się Korą, myślało się Korą, czuło się Korą.

Jej język był rockowym dopowiedzeniem tego, co na innym poziomie rozwijała Agnieszka Osiecka – dopowiedzeniem, które zdawało się znacznie lepiej utrafiać w potrzeby pokolenia jej rówieśników i ludzi znacznie młodszych. Tu zapewne więcej do powiedzenia miałyby dzisiejsze śpiewające „damy, dziewuchy i dziewczyny”: Renata Przemyk, Kayah, Anja Orthodox, Edyta Bartosiewicz, Katarzyna Nosowska, Kasia Kowalska. To Kora była matką ich wszystkich. To spod jej „szynela” odważyły się wyjść na świat.


Czytaj także: Rozpusty myślenia: Robert Kasprzycki o Grzegorzu Ciechowskim


W pewnym sensie postać Kory stanowiła przeciwwagę dla Grzegorza Ciechowskiego, jako poety, lidera, mężczyzny. To ona, jako kobieta, otwarła (czy raczej wykopała) drzwi – nie tylko dlatego, że jej współpraca z Markiem Jackowskim była twórczym duetem, ale również ze względu na fakt, iż stojąc przy mikrofonie, będąc frontwoman, odwracała klasyczny mechanizm show-biznesu, w którym kobieta może i jest jakąś tam gwiazdą, ale faktycznym sprawcą jej sukcesu jest Pan i Władca, producent, kompozytor, tekściarz. Kora, jako wokalistka i przede wszystkim autorka tekstów, decydowała o tym, co będzie śpiewane, jaki będzie przekaz, w którą stronę skręci koncert. Była niczym wilczyca prowadząca stado.

Kiedy po latach od rozpadu zespołu przyjdzie czas na rozliczenia, to ona „weźmie na klatę” cały problem, twardo tłumacząc swoje racje, bez biadolenia i uchylania się od odpowiedzialności. Być może dlatego na dobrą sprawę nigdy nie miała jakiejś wyrazistej epigonki. Odbiegła od stada tak daleko i na tylu polach, wymykając się, wyróżniając się odwagą kobiety-wizjonerki, kobiety-lidera, kobiety-twórcy, kobiety-muzyka, płacąc wysoką cenę za bezkompromisowość z perspektywy współpracowników – że trudno ją było złapać, osadzić, osądzić, zdefiniować.

Rak

Postaci z piosenek Kory były silne, ale wrażliwe, zmysłowe, lecz inteligentne, nie przyjmowały jakiegoś żeńskiego bądź męskiego systemu wartościowania, można rzec żartobliwie, że przewartościowywały wszelkie wartości, tworząc nowy, spójny szkielet relacji damsko-męskich. Bo przecież był w jej feministycznym manifeście własnego „ja” także czas na rodzinę, nietypową, niesymetryczną, niesformatowaną wedle filisterskich wyobrażeń, jednak stanowiącą fundament i sens.

Mężczyźni Kory to nie byli jacyś przypadkowi „mężczyźni jej życia”, przynajmniej dwaj, jak się zdaje najbardziej istotni z nich: Marek Jackowski oraz Kamil Sipowicz – poeta, malarz, filozof – dawali jej poczucie cielesnego i duchowego partnerstwa, jej dumę stanowili także dwaj synowie i wnuk, o którym mówiła z miłością i zaangażowaniem.

Ci, co nie mieli szansy widzieć jej na scenie (Maanam zakończył działalność w 2008 r.), mogli podziwiać ją jako jurorkę w telewizyjnym „Must Be the Music” – charyzmatyczną, konkretną, bezlitosną dla wszelkiej hucpy. Jako juror żądała od każdego, żeby wiedział, po co w ogóle wchodzi na scenę. Jej kilkuletnia obecność medialna nałożyła się na czasy, kiedy prywatność artysty przestała mieć znaczenie. Wiedzieliśmy zatem o wyniszczającej ją chorobie, tym bardziej podziwiając to, co widzimy: lekcję niezależności, siły, klasy, lekcję osobistej godności i artystycznej młodości, cały czas mając nadzieję, że jednak wyrwie się suchej kostusze, tej miss-wykidajło...

Tak, dziś możemy pocieszyć się myślą, że artysta żyje, póki żyją jego piosenki, i czerpać otuchę z fantastycznej wyliczanki: „Boskie Buenos”, „Żądza pieniądza”, „Szare miraże”, „Stoję, stoję, czuję się świetnie”, „Ta noc do innych jest niepodobna”, „Cykady na Cykladach”, „Oddech szczura”, „Karuzela marzeń”, „Szał niebieskich ciał”, „O! nie rób tyle hałasu”, „Paranoja jest goła”, „Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech”, „Kocham Cię, kochanie moje”, „To tylko tango”, „Krakowski spleen”, „Simple story”, „Lucciola”, „Lipstick on the Glass”, „Wyjątkowo zimny maj”, „Bez Ciebie umieram”, „Róża”, „Zapatrzenie”, „Po prostu bądź”, „Po to jesteś na świecie”, „Miłość od pierwszego spojrzenia”, „Chińskie morze”, „Kraków – ocean wolnego czasu”... Tak, możemy czerpać z niej otuchę. Jakąś otuchę.

Cóż z tego, skoro jedyne, co się ciśnie na usta, to bolesna anegdota o Janie Himilsbachu, dzwoniącym po śmierci przyjaciela Zdzisława Maklakiewicza do jego matki: „Jest Zdzisiek?”. „Ależ panie Janku, przecież umarł! Był pan przecież na pogrzebie...”. „Wiem, k... Ale nie mogę się z tym pogodzić”. ©

Korzystałem z książek Kamila Sipowicza „Kora, Kora. A planety szaleją” oraz Jana Skaradzińskiego i Konrada Wojciechowskiego „Piosenka musi posiadać tekst i muzykę”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, muzyk, kompozytor, śpiewający autor, recenzent muzyczny, felietonista i krytyk literacki, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutował w 1992 roku na 28. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zdobywając I nagrodę oraz stypendium im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2018