Nina ma głos

Kochana, znienawidzona, boska, diabelska, prawdziwa, pretensjonalna, podziwiana, krytykowana, była prawdziwą divą. Niepojętym błyskiem talentu.

24.12.2018

Czyta się kilka minut

 / MICHAEL OCHS ARCHIVES / GETTY IMAGES
/ MICHAEL OCHS ARCHIVES / GETTY IMAGES

Kiedy dogaśnie już sylwestra blask, ostatnie bąbelki szampańskiego nastroju ulotnią się z naszych głów, a szum w czaszce zleje się z szumem ekspresu syczącego pierwszą w Nowym Roku kawą, czy znajdzie się coś, co ugasi ten szmer, tę glątwę noworoczną, tę klątwę noworocznych postanowień? Jasne, że tak – będzie to głos Niny Simone.

Dlaczego nic na świecie nie potrafi nas tak utulić, zaleczyć, uszczęśliwić jak jej piosenki? Mamy je nie tylko w zakamarku ucha, ale też pod powieką, pojawiały się wszak w filmach Danny’ego Boyle’a, braci Coen, Bertolucciego, Lyncha, Michaela Manna. Ba, „Don’t Let Me Be Misunderstood” zabrzmiało w „Rewersie” Borysa Lankosza. Są zakodowane w naszych mózgach, sprawiając, że czujemy się po prostu lepiej. Kiedy słucha się jej piosenek – dzięki ci, o Spotify, za twą nadreprezentację nagrań koncertowych – zdumiewa ich stylistyczna wszechstronność i intensywność.

Rogata dusza

Urodziła się jako Eunice Kathleen Waymon 21 lutego 1933 r. w miasteczku Tryon w Karolinie Północnej. Była szóstym z dzieci Mary Kate oraz Johna Devana Waymonów, którzy prócz prac codziennych pełnili również posługę duszpasterską w tamtejszym kościele metodystów. Podobnie jak wielu innych czarnych piosenkarzy, była dzieckiem duchownego, i to muzyka gospel pozwoliła ukazać jej talent pianistyczny. Marzyła jednak o karierze pierwszej czarnoskórej pianistki klasycznej. Byłoby to beznadziejne – mamy wszak do czynienia z Południem USA w latach 30. ubiegłego wieku – gdyby nie szczęśliwy traf. W Tryon mieszkała bowiem Muriel Mazzanovich, żona rosyjskiego malarza, nauczycielka fortepianu. Ta Angielka wylądowała w małej mieścinie chyba tylko po to, by pomóc mieszkańcom ufundować stypendium, dzięki któremu Eunice wstąpi do Allen High School for Girls w Asheville. Mazzanovich pokazała jej „stary wspaniały świat” muzyki klasycznej. Ponieważ jednak ojciec Simone nie był, jak papa Arethy Franklin, celebrytą, lecz ubogim ojcem wielodzietnej rodziny, inna była droga, którą musiała podążać.

Żyła w dwóch obiegach – kiedy w wieku 12 lat dała swój pierwszy publiczny koncert fortepianowy, jej rodzice musieli, w odróżnieniu od białych państwa, usiąść w ostatnim rzędzie. Rogata dusza, która pozostała w Simone do końca jej dni, sprawiła, że jednak przesiedli się do pierwszego rzędu. Incydent ten naznaczył ją na zawsze i silnie wpłynął na jej późniejszą walkę o prawa obywatelskie.

Po skończeniu Allen High School spędziła kilka miesięcy na Juilliard School of Music jako uczennica niemieckiego pianisty Carla Friedberga, a następnie próbowała dostać się do prestiżowego Curtis Institute of Music w Filadelfii. Niestety, pierwsza próba nie powiodła się, Simone zaś przekonana, że zadecydował czynnik rasowy, nie próbowała więcej. Bierze za to prywatne lekcje u Vladimira Sokoloffa, profesora w Curtis. Żeby je opłacić, pracuje jako asystentka fotografa, udzielając się jednocześnie jako akompaniatorka w studiu wokalnym Arlene Smith.

Występuje początkowo jako pianistka, a później śpiewająca pianistka (za oba etaty dostaje 90 dolarów tygodniowo) w Midtown Bar & Grill przy Pacific Avenue w Atlantic City. To wtedy, aby ukryć przed rodzicami swe barowe występy i granie „diabelskiej muzyki”, przybierze pseudonim Nina Simone. Imię pochodziło od hiszpańskiego przydomka „niña” – „malutka”, jakim obdarzył ją ówczesny kochanek o dźwięcznym imieniu Chico. „Simone” zaś pożyczyła od francuskiej gwiazdy filmowej Simone Signoret.

Zacznij od Bacha

Kariera Simone zaczęła się od fenomenalnej wersji „I Loves You, Porgy”, songu zaczerpniętego z „Porgy and Bess” – opery autorstwa George’a i Iry Gershwinów. Wkrótce nagrane zostanie „My Baby Just Cares For Me”, a Nina objawi się jako pianistka, wokalistka, kompozytorka i aranżerka, łącząca blues, gospel, jazz, folk oraz wpływy kompozytorów europejskich: Bacha, Chopina, Liszta, a także Brahmsa i Rachmaninowa.

Jej pierwsza koncertowa płyta „Jazz As Played In an Exclussive Side Street Club” (1958) – znana też jako „Little Girl Blue” – nagrana dla Bethlehem Records, spotka się z entuzjastycznym przyjęciem. Kiedy słucha się dziś tych nagrań, można mieć wrażenie, że akompaniuje jej Glenn Gould, inkrustując bachowskimi kontrapunktami strukturę bluesowych piosenek. Jest to jednak sama Nina Simone. To jej palce tworzą fantastyczną budowlę, którą zespół wypełni czujną, skupioną grą. Dodaje swój fenomenalny głos, jak pisano, co prawda o jednooktawowej skali, ale wielooktanowej mocy. Simone w odróżnieniu od wokalistek, które potrafią bez większego trudu, i niekiedy sensu, zawojować cztery oktawy, potrafiła zawrzeć w nim niezrównany poziom emocji.

Określana później mianem High Priestess of Soul (Arcykapłanki Soulu) – jak większość arcykapłanów była w istocie boskim medium: jej kontralt zawierał niejako trzy głosy. Pierwszy – najniższy, niemal męski. Drugi – najwyższy, będący jakby echem pierwszego, zaśpiewany dwie oktawy wyżej. I trzeci, pełen słodyczy i powietrza, jakby jej podniebienie było strzelistą świątynią.

Do tego dodać należy technikę pianistyczną pozwalającą na pozorną niedbałość. Simone potrafiła bowiem zagrać wszystko: od prostych, niemal rock­androllowych walkingów przez błyskotliwe bachowskie pasaże po fantastycznie jazzujące „snuje”. Dodajmy, że zaczęła to robić w czasach, kiedy te światy istniały osobno. Wiele lat później podobną postacią stanie się Elton John, który do świata muzyki pop sfrunie prosto z londyńskiej Royal Academy of Music, dzięki czemu odświeży brzmienie fortepianu jako instrumentu wiodącego. Swoją drogą Elton, który nazwał nazwiskiem Simone jeden ze swych fortepianów, w podobny sposób będzie łączył wirtuozerskie popisy z lekkością melodii.

Jak to zwykle bywa z wrażliwymi dziewczynami, u jej boku pojawi się twardziel, Andrew Stroud – policjant z Nowego Jorku, który już wkrótce zostanie jej managerem, mężem, ojcem córki Lisy i, niestety, damskim bokserem. Związek ten będzie niełatwy, toksyczny, lecz w przedziwny sposób symbiotyczny, gdyż ostatnie, co można było powiedzieć o Simone, to opinia, iż była kobietą potulną i cichą. Zresztą już wkrótce zacznie się w jej życiu czas jeszcze trudniejszy i mający długotrwałe konsekwencje artystyczne oraz finansowe.

Nuty i bunty

Lata 60. to w całych Stanach gorący czas. Wkrótce Simone nagra „Mississippi Goddam” – protest song będący reakcją na zamordowanie Medgara Eversa, afroamerykańskiego bojownika o prawa obywatelskie, oraz na zamach bombowy, w którym zginęły cztery czarne dziewczynki. Po „Mississippi Goddam” nic nie będzie takie samo, piosenka zostanie zbojkotowana przez część stacji radiowych z Południa – a wraz ze wzrostem zaangażowania politycznego Simone zmaleje popyt na jej koncerty. W 1970 r., pisząc swój kolejny przebój „Young, Gifted and Black”, otwarcie wskazywała młodym drogę. Czarni, utalentowani, dumni ze swego koloru skóry mogli zdobyć świat. Zdawało się, że eony minęły od 1936 r., od olimpiady w Berlinie, kiedy to Adolf Hitler odmówił wręczenia medalu czarnoskóremu Jesse’emu Owensowi. Powoli to muzyka stawała się kolejną dyscypliną sportu, zresztą po pewnym czasie i w sporcie czarni zabrali białym dwie największe reduty: ­Tiger Woods – golf, a siostry Williams – tenis.

Do tej naiwnej wizji dołączyły niestety jej wypowiedzi o charakterze znacznie bardziej agresywnym. Na Netfliksie znaleźć można „What Happened, Miss Simone?” – wnikliwe studium nadwrażliwości artystki. Szczególnie szokujące są sceny z demonstracji Czarnych Panter, na której Simone odmawia rodzaj bluźnierczej nowenny, będącej wezwaniem do zabijania białych. Dodajmy, że to na efektach działalności Czarnych Panter i Malcolma X opierał swą wiarę w Złą Nowinę nieudany songwriter Charles Manson, jej nośnikiem miało być jakoby „Helter Skelter” The Beatles – oto na owocach Czarnej Rewolucji miało wzrosnąć krwawe imperium Rodziny. Po latach Simone będzie z goryczą mówić o niegdysiejszych sojusznikach. Słowo „kompromis” zawsze będzie miało dla niej coś dwuznacznego, z oślizgłości i mlaśnięcia, brzmieniowo bliskie „kompromitacji”.

Pokłosiem lat 60. i jej kontaktów z Czarnych Panterami będzie rok 1971, kiedy Simone po licznych konfliktach z managerami, firmami płytowymi, a zwłaszcza agentami IRS, czyli amerykańskiej skarbówki, właściwie ucieknie ze Stanów. Kiedy powróci w 1978 r., zostanie aresztowana za niepłacenie podatków. Jej zdaniem niepłacenie było formą protestu przeciwko wojnie w Wietnamie, a zarzuty przejawem rasizmu. Simone szukając później swojego miejsca na ziemi, mieszkała w wielu krajach: na Karaibach, w Afryce i Europie, występując aż do 60. roku życia.

Ucieczka do wolności

Często porównywano ją do Arethy Franklin, która zresztą dwukrotnie „skradła” jej Grammy, do Billie Holliday – co ponoć działało na nią alergicznie. W odróżnieniu od wyżej wymienionych, Nina Simone czuła się divą w europejskim rozumieniu tego słowa – jak Maria Callas odżegnując się od jednoznacznego zaszufladkowania w świecie jazzu, bluesa czy gospel. W odróżnieniu do Arethy Franklin była też wizjonerką i wirtuozką fortepianu. Jej piosenki były bardziej introwertyczne, gęstsze, ciemniejsze, cały czas pojawiał się w niej gen wojowniczki. Trudno dziś, w kontekście wymienionego „What Happened Miss Simone”, stwierdzić, czy jej rozwibrowanie emocjonalne, tak fonogenicznie wypadające na nagraniach, było przyrodzonym stanem, czy wynikiem zdiagnozowanej choroby dwubiegunowej afektywnej.

Kochana, znienawidzona, boska, diabelska, prawdziwa, pretensjonalna, podziwiana, krytykowana, niezmiennie polaryzująca opinie, była autentyczną divą. W tym słowie pobrzmiewał i praindoeuropejski „dziw” i „boskość”. A wrażenie nieziemskości podbijał dodatkowo jej androgyniczny typ urody, jej głos androgynicznego bóstwa, jej płynne przechodzenie przez najbardziej niezwykłe rejestry i registry.

Tym, co najbardziej nadal zdumiewa, jest ta fantastyczna barwa, jakby jej struny głosowe były ustnikiem saksofonu, a pojedynczy dźwięk brzmiał jak akord. Jakby strumień wydychanego powietrza zmieszany był z miodem, piaskiem, żwirkiem, z jakąś lotno-sypką substancją, która nas otula miękką poduchą i sprawia, że słyszymy ją nie tyle uszami, co grzbietem. W zwierzęcym odruchu poruszenia, wzruszenia, grozy, strachu, ekstazy współczucia, czujemy ciarki po plecach. Słodycz, chłód, namiętność i beznamiętność, jakby w jej ciele mieszkało wiele duchów, starych i młodych.

I jeszcze jedno jest niezwykłe – maestria, z jaką potrafiła znaleźć amplitudy przepływu, emocji, jak mistrzowsko uciszała wszystkie swe demony i lęki, tak że przy całym napięciu słyszeliśmy w jej głosie spokój, otuchę, ciepło, wspólnotę. Tak jakby tylko na fortepianie umiała uciekać od tego świata. Jakby tylko z nim czuła się szczęśliwa i wolna. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, muzyk, kompozytor, śpiewający autor, recenzent muzyczny, felietonista i krytyk literacki, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutował w 1992 roku na 28. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zdobywając I nagrodę oraz stypendium im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2019