Ludożerka z ludzką twarzą

Głos, niegdyś drapieżny i seksowny, zmienił mu się w ciepły, lekko schrypnięty, jak miękka poducha z wina i nikotyny. Głos dający otuchę i nadzieję.

20.04.2021

Czyta się kilka minut

Finał ostatniej trasy koncertowej Krzysztofa Krawczyka. Warszawa, 15 grudnia 2019 r. / TOMASZ JASTRZĘBOWSKI / REPORTER
Finał ostatniej trasy koncertowej Krzysztofa Krawczyka. Warszawa, 15 grudnia 2019 r. / TOMASZ JASTRZĘBOWSKI / REPORTER

Trudno pożegnać kogoś, kogo znasz od zarania swego świadomego życia, od pierwszego włączenia czarno-białego ametysta, radia czy adapteru Bambino. W połowie lat 70. XX wieku Krzysztof Krawczyk był dosłownie wszędzie. Może z wyjątkiem lodówki, bo tę niełatwo było zdobyć – władza po to przecież inwestowała w rozrywkę, by odwracać uwagę od „bolączek i przestojów w pracy”.

Pan bosman

Urodził się 8 września 1946 r. w Katowicach. Jako dziecko muzykalnych rodziców, Januarego i Anny (on – baryton „włoski”, ona – sopranistka), zwiedził kulisy teatrów muzycznych Katowic, Białegostoku i Poznania. Na koniec wylądował w Łodzi i tam właśnie zadebiutował, jak to nazwał jego przyjaciel Marian Lichtman, „piosenką aktorską” pod tytułem „Boli mnie ząb”.

Łódź miała artystowsko-dekadencki klimat, a przy Piotrkowskiej, „»Pietrynie«, najdłuższej ulicy świata”, pod numerem 77 zaczął w roku 1963 grać zespół znany później jako Trubadurzy. Krzysztof Krawczyk, Marian Lichtman, Sławomir Kowalewski i Jerzy Krzemiński, do których dołączył wkrótce Ryszard Poznakowski, byli obok Czerwonych Gitar jednym z najpopularniejszych zespołów bigbitowych, łączącym elementy rocka z polską muzyką ludową. Ubiory sceniczne mieli swoiste, jakby ktoś pomylił trubadurów z muszkieterami. Wylansowali kilka sporych przebojów: „Kasia”, „Znamy się tylko z widzenia”, „Krajobrazy”, „Cóż wiemy o miłości” czy „Przyjedź, mamo, na przysięgę”, które pomogły im zwiedzić kawałek świata i pół Sowietskowo Sojuza.

Po dziesięciu latach grania w Trubadurach Krawczyk poczuł, że czas ruszyć własną drogą. Solowa kariera byłego członka lubianego zespołu nigdy nie jest prostym przełożeniem uprzedniej popularności – doskonale wiedzą o tym Peter Gabriel, Phil Collins czy Ryszard Rynkowski. Wychodząc z Trubadurów miał Krawczyk nadzieję, że przeniesie tę energię, jednak, jak wspomina, przyszło mu błądzić między rzeczami ambitnymi – pieśniami rosyjskimi, cygańskimi, żydowskimi, inspiracjami biblijnymi a, jak to sam określał, „ludożerką”.

Przez pewien czas grał w warszawskich lokalach „do kotleta”, śpiewał poezję Jesienina wplecioną w spektakl „Staroświecka komedia” w Teatrze Polskim w Poznaniu. Niedługo potem nawiązał współpracę z orkiestrą Alex Band Aleksandra Maliszewskiego i od tego momentu można mówić o fali wznoszącej. Współpraca ze znakomitymi kompozytorami i aranżerami: Maliszewskim, Jerzym Milianem, Wojciechem Trzcińskim, sprawiła, że i teksty zaczęły pisać dla niego znakomitości: Jonasz Kofta, Jerzy Kleyny, Wojciech Młynarski, Janusz Kondratowicz, ba, nawet Wojciech Mann. Niezmiennie wspiera go menadżer – Andrzej Kosmala, który, rzecz w branży niezwykła, zostanie z nim przez ponad 40 lat.

Z perspektywy czasu najmocniejszym punktem wydaje się „Parostatek” (1975), do słów – uwaga – Tadeusza Drozdy. Rzecz napisaną podobno w 15 minut przez Miliana, zagraną na festiwalu w Opolu, firmował przystojny wąsacz z szelmowskim uśmiechem, odziany w szykowny, marynarski strój. Smaczny miks energii i nostalgii, mocarny aranż oparty na dęciakach, podparty „bosmańskim” barytonem Krawczyka, brzmiały jak apoteoza czystej radości. Szkoda tylko, że, jak się okaże, będzie to bal na Titanicu.

Posiadając tak świetne zaplecze muzyczne, mógł Krawczyk eksplorować różnorodne gatunki, od bigbandowego „Parostatku”, przez pościelowe „Pamiętam ciebie z tamtych lat” (tekst Bogdana Olewicza, proszę Państwa) po świetnie brzmiący „Rysunek na szkle”, z rasowym tremolem buzuki, i to jeszcze zanim zawitał do nas Demis Roussos.

Były to czasy, kiedy nad kształtem piosenek pracował sztab ludzi – preferowano podział obowiązków, pojawiał się autor muzyki, autor słów, aranżer, który bywał też często producentem albumów. Niekiedy zespoły posiadały formalnych bądź nieformalnych dyrektorów literackich – vide Marek Grechuta (Leszek Aleksander Moczulski), Skaldowie (Leszek Aleksander Moczulski i Agnieszka Osiecka) czy krakowscy Wawele, których dyrektorem „lirycznym” była sama Ewa Lipska. Muszkieterskie kostiumy Trubadurów, dziś łatwe do obśmiania, stanowiły element show, skoro zespół stawiał na rozpoznawalność wizualną. Dodać należy, że stroje sceniczne zaprojektował Trubadurom ponoć sam Szymon Kobyliński.

Jeśli chodzi o reakcję części krytyków, nasz bohater miał pecha, nie brał bowiem pod uwagę faktu, że o muzyce popowej często pisują ludzie, którzy jej otwarcie nie lubią, a ideałem zdają się im być wykonawca lub kapela tak niszowi, że szanuje ich jedynie recenzent i jego dwóch kolegów. W tej stawce Krzysztof Krawczyk nie miał szans, popełniając w ich oczach dwa największe przestępstwa, jakie może popełnić artysta estradowy – po pierwsze umiał śpiewać (ale nie śpiewał „ambitnie”), a po drugie kochała go publiczność, co jak wiadomo jest skazą, świadczącą o tym, że ktoś „się sprzedał”.

Huśtawka

A Krawczyk właśnie chciał się sprzedać, uczony przez ojca, że opera, zanim stała się intelektualnym high lifem, była ułatwioną formą teatru, w której – by podtrzymać uwagę publiczności – śpiewano. Gdzieś w głębi kryło się też straszne słowo na „w” – wesele, brzmiące okropnie w uszach zarówno muzycznych decydentów, jak i samych muzyków, których jak wiemy Bóg stworzył do wyższych celów. A przecież wesele w samym swoim źródle oznacza wspólnotę, czystą radość wynikającą z kontaktu z ludźmi, bawienia ich, dania im chwili wytchnienia i odpoczynku. Tak przynajmniej sądził nasz bohater.

Niestety, przed jego oczami zamigotało marzenie o karierze międzynarodowej – pojawiła się propozycja niemieckiego Polydoru, który jako Krystoffa chciał go obsadzić w roli dyskotekowego samca alfa – a warto dodać, że sznyt niemiecki wkrótce zacznie dominować w naszej części Europy, dość stwierdzić, iż z krainy Goethego przyjechało do nas Boney M., a dekadę później Modern Talking. Nie dowiemy się, dlaczego zachodnioniemiecka eskapada spaliła na panewce. Ponoć maczał w tym swe krwawe paluchy Maciej Szczepański, ówczesny dyktator mediów, jedynowładca Telewizji Polskiej, który po przegraniu przez Krawczyka sopockiego Konkursu o Bursztynowego Słowika (1978) skutecznie uniemożliwiał mu obecność w radiu i telewizji.

Mający w zanadrzu zestaw przebojów, ale zmęczony boksowaniem się z polskim rynkiem i cenzurowaniem twórczości w polskich mediach, Krzysztof Krawczyk w 1979 r. wyemigrował do Stanów, gdzie przez kolejne lata koncertował m.in. w klubach Chicago, Las ­Vegas i Indianapolis. Od tej pory, rozdarty między Polską i Ameryką, skazany był na wieczne zaczynanie od nowa, pojawiając się i znikając – to harując w USA, to próbując naładować akumulatory w kraju.

Zagraniczne losy jego kariery powtarzają jakby schemat związany z karierami naszych rodaków – Czesława Niemena, Maryli Rodowicz, Czerwonych Gitar, Lady Pank, Maanamu, Republiki, TSA, Edyty Górniak czy Edyty Bartosiewicz – komuś się nie chciało, ktoś robił wbrew, ktoś chciał dać komuś nauczkę albo odebrać paszport. I de facto mało wiemy o mrocznej stronie tych lat, o upokorzeniach, o tym, jak musiał się czuć: tutaj noszony na rękach, tam łapiący pracę za barem, za kierownicą limuzyny, na dachu czy, jak się poszczęściło, u jubilera, gdzie pracował jako diamond setter.

Po pierwszym powrocie do Polski Krawczyk odbudowywał swoją karierę, jednak dobrą passę przerwał wypadek samochodowy, w którym odniósł poważne obrażenia – miał pękniętą żuchwę, uszkodzone kości policzkowe, złamaną szczękę, centralne zwichnięcie stawu biodrowego i złamaną nogę. Nie poddaje się, walczy, i od nowa zaczyna zdobywać pozycję. Ale jakiś czas później znów wyjedzie do Stanów, podpisze kontrakt z Hallmarkiem, zagra masę koncertów, nagra parę płyt i… wróci do Polski.

Wracając do kraju w latach 90. zapłaci frycowe za PRL-owskie dolce vita, kiedy stał się, chcąc nie chcąc, uosobieniem gierkowskiej propagandy sukcesu. Drzwi telewizji rządzonej przez ekipę młodych gniewnych, zwanych złośliwie „pampersami”, są dla Krawczyka zamknięte. Ponownie „przyjmuje to na klatę”. Ten fan Ala Jarreau, Tony’ego Bennetta, Franka Sinatry, Kenny’ego Rogersa pójdzie do Polsatu, by w „Disco Relax” zdobyć nową publiczność – proponując nie tyle „czyste” disco polo, co swoiste politalo disco. Szczęśliwie uniknął mrocznych związków z niesławną Blue Star, wydając swe płyty w konkurencyjnej Omega Music.

Brat łata

Dbając o publiczność, szanował swoich muzyków – po prostu grał, biorąc odpowiedzialność na siebie i za siebie, co swego czasu ujął brutalnie: musi dbać o swoją wagę, bo kiedy nie dba o wagę, pada mu kolano, a kiedy pada mu kolano – pada dwadzieścia osób, które są na jego utrzymaniu. Na dobrą sprawę nigdy nie miał zaplecza, był człowiekiem znikąd, człowiekiem z Łodzi, boatmanem dryfującym o własnych siłach, który chce zrobić karierę, bo wszystko mówi mu, że umie śpiewać, że potrafi bawić ludzi, że potrafi ich wzruszyć.

Potrafił zresztą także wzruszyć dystansem do siebie – w wywiadach obśmiewał często swe emploi z początków kariery – tego „cacusia” z rozszerzonymi nozdrzami, futrem na klacie, koszulą rozpiętą do połowy mostka, w obcisłych dzwonach i butach na wysokim obcasie. Część z nas pamięta też pewnie pastisz piosenki śpiewanej w oryginale przez megaprzystojniaka Julio Iglesiasa z gwiazdą country Willie Nelsonem – „Dziewczyny, które mam na myśli”, w której jako Nelson towarzyszył Krawczykowi Bohdan Smoleń.

Czasy discopolowego czyśćca zakończy gest Niny Terentiew, która wpuści go do telewizji publicznej, oraz świetna płyta z Goranem Bregoviciem, która faktycznie da mu drugie życie. Album promowany był zabawnym teledyskiem, ukazującym Krawczyka w komicznej parodii Marlona Brando jako Vita Corleone, a sam utwór „Mój przyjacielu”, galopujący w bałkańskim stylu, podkreślał odmienność tamtego rynku, gdzie umowna „weselność” nie wyklucza artystycznej prawdy.

Pokłosiem sukcesu z Bregoviciem będzie współpraca z producentem Andrzejem Smolikiem oraz m.in. Katarzyną Nosowską, Maciejem Maleńczukiem i Robertem Gawlińskim – czyli elitą naszego piosenkopisarstwa, dzięki której wydał album „...Bo marzę i śnię”, rychło opromieniony platyną. Znalazł się tam również cover „Papa Was a Rolling Stone”, z repertuaru The Temptations, a także hity, które przez wiele miesięcy grasowały na listach przebojów: „Bo jesteś ty”, „Mijamy”, „Chciałem być”, „Jestem sobą”.

Idąc za ciosem nagrał kolejną płytę, „To, co w życiu ważne”, którą promował singiel „Lekarze dusz”, nagrany z Muńkiem Staszczykiem, jednak zdecydowanie największym przebojem z płyty było „Trudno tak (razem być nam ze sobą...)”, nagrane w duecie z Edytą Bartosiewicz – pewnie jeden z najlepszych polskich duetów, jakie kiedykolwiek nagrano.


Czytaj także: Robert Kasprzycki: Wilczyca prowadzi


Pójście drogą profesjonalistów, Elvisa Presleya, Sinatry czy Johnny’ego Casha, i skorzystanie z piosenek songwriterów, niekiedy „nadwornych”, którzy potrafią – wiem, marny to kalambur – skroić piosenkę dokładnie pod Krawczyka, umożliwiło mu dotarcie do publiczności młodszej o całe dekady. Co zabawne, spotkało się to z ostracyzmem części środowiska, które zarzuciło autorom zaprzedanie się Bestii, najgłośniej zaś krzyczeli ci, co nigdy nie mieli okazji się sprzedać. Do chóru dołączyli krytycy muzyczni – ze szczególnym uwzględnieniem Roberta Sankowskiego z „Gazety Wyborczej”, który nazwał Krawczyka „symbolem estradowego obciachu” tudzież „bratem łatą show-biznesu”. Swoją drogą trudno o większy komplement dla gwiazdy – w świecie rocka takim bratem łatą był chyba jedynie Ryszard Riedel.

Z ludźmi, wśród ludzi

W wypowiedziach Krawczyka często pojawiało się słowo „diapazon” – oznaczające osiągnięcie niezmiernie szerokiego zestawu środków stylistycznych, Śpiewał i nagrywał piosenki rhythm and blues, swingujące, soulowe, rockandrollowe, country, dance, funky; sięgał także po reggae, kolędy, muzykę cygańską i biesiadną. Widać było w tym geście wolność wyboru, brak podział na „ambitne” i „ludożerkę”, a wśród gatunków hołubionych przez Krawczyka pojawiało się „odkowbojone” country, znane z eksperymentów Elvisa, country flirtujące z gospel, skąd blisko już do duchowego zaplecza Arethy Franklin, do zachłyśnięcia duchem muzyki afroamerykańskiej.

Głos, niegdyś drapieżny i seksowny, zmienił mu się w ciepły, lekko schrypnięty, jak miękka poducha z wina i nikotyny. Amerykanie mają na takich wokalistów stosowne określenie crooner – ciepły, męski głos, dający oparcie, otuchę, nadzieję, owijający w strumień powietrza cały mrok tego świata.

Nie można mówiąc o Krzysztofie Krawczyku nie wspomnieć o niezwykłym nie tylko jak na polskie realia wątku duchowym. Wieczne poszukiwania stylu sprawiły, że przez lata był jak ronin, jak samuraj szukający pana, a oto stał się wojownikiem, który odnalazł Pana. Nie nam osądzać, czy jego nawrócenie (porzucił wiarę, kiedy jako szesnastoletniego chłopaka odumarł go ojciec) związane było z jego trzecią żoną, Ewą, czy sam uzmysłowił sobie kruchość i nieważkość naszego życia. Już wcześniej lubił wchodzić w tłum jak idol, jak charyzmatyk, jak healer, czerpiący siłę z ludzi. Od pewnego momentu jednak zachowywał się, jakby zrozumiał literalne znaczenie swego imię, Kristoforos – niosący Chrystusa, mówiąc o Nim bez wstydu i egzaltacji, ze sceny, w wywiadach, nie dzieląc ludzi na złych i dobrych. I bił z niego przedziwny spokój, dobroć, wyrozumiałość, współczucie.

Grał dla wszystkich – dla Jana Pawła II, dla Rodziny Radia Maryja, dla AWS, ale także dla fundacji TVN i Polsatu, dla kibiców i dla studentów, którzy chcieli go posłuchać na juwenaliach. I gdzieś pod powieką zostanie ten piękny obraz – on i tysiące młodych śpiewających twarzy. Czy ktokolwiek z jego pokolenia miał możliwość zagrania dla tysięcy młodych ludzi niebędących rówieśnikami?

Często mawiał, że koncert to zastrzyk energii dający większego kopa niż narkotyki, które pochłaniał w „grzesznych czasach”. Żal zatem, że pandemiczny wir odebrał mu możliwość pożegnania się z ludźmi, których tak kochał.

I tak go zapamiętamy, z ludźmi, wśród ludzi, kogoś, kto był, zanim się pojawiliśmy, a potem walczył na naszych oczach, i jeśli już szukamy w naszej pamięci skojarzeń, to nie z jakimś wydumanym cesarzem popu, tylko z ulubionym wujkiem, który figlarnie podkręcał wąs, z wujkiem, który z piekielną witalnością zaśpiewał, opowiedział dowcip, wypił kielonek, zakąsił, okiem strzelił do dziewczyn, kiedy ciocia nie patrzyła, a potem zanosił się zaraźliwym śmiechem przechodzącym w kaszel. I musieliśmy się z nim zaśmiać, bo w czasach, kiedy nasz ojciec jakiś martenowski stawiał piec, to on nas uczył pływać, jeździć na rowerze, łapać ryby i jabłka kraść z księżego sadu.

I tym bardziej boli jego nagła śmierć. Jakbyśmy dostali okrutny, staromodny telegram, napisany kopiowym ołówkiem na wyblakłym blankiecie: Wujek Krzysiek zmarł. Stop. Przyjeżdżaj. Stop. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, muzyk, kompozytor, śpiewający autor, recenzent muzyczny, felietonista i krytyk literacki, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutował w 1992 roku na 28. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zdobywając I nagrodę oraz stypendium im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2021