Gitara, źródło ognia

Sakralny, duchowy, etniczny jazgot gitar i łomot bębnów był jak plemienne wycie, jak podróż do źródeł czasu. Zmysłowy wymiar koncertów sprawiał, że gitara stawała się kluczem do wrót ostateczności.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Ritchie Blackmore z zespołu Deep Purple podczas finału festiwalu California Jam rozbija swojego fendera stratocastera o wzmacniacze. Stany Zjednoczone, 6 kwietnia 1974 r. / FIN COSTELLO / GETTY IMAGES
Ritchie Blackmore z zespołu Deep Purple podczas finału festiwalu California Jam rozbija swojego fendera stratocastera o wzmacniacze. Stany Zjednoczone, 6 kwietnia 1974 r. / FIN COSTELLO / GETTY IMAGES

Powiedzmy sobie szczerze. ludzie dzielą się na dwa typy: tych, co grają na gitarze, oraz tych, co na niej nie grają. Ci pierwsi dzielą się na tych, co grają na gitarze klasycznej, akustycznej albo elektrycznej. A o tych drugich, Panie, to nawet wspominać nie warto.

Chwyty

Są miejsca takie jak Włochy, gdzie gitara jest bez mała sztandarem. „Lasciate mi cantare / Con la chitarra in mano / Lasciate mi cantare / Sono l’Italiano” – śpiewał Artysta, otwarcie przypisując duetowi głos-gitara atrybuty żartobliwego nacjonalizmu. Są też miejsca takie jak Hiszpania, Anglia czy Rosja – gdzie gitara przez lata odgrywała rolę instrumentu domowego. Niejako z odbicia warto wspomnieć, iż mogliśmy ją zobaczyć na ścianie mieszkania Ignacego Rzeckiego w „Lalce” Bolesława Prusa, co w pewnym stopniu świadczyć może o wpływach rosyjskich.


LIST DO REDAKCJI

 

Chciałbym dołożyć swoją propozycję odpowiedzi na pytanie o przyczynę umierania muzyki gitarowej. Otóż stoi za tym fakt, że „prorocy z gniewnych lat obrastają w tłuszcz” >>>>


W wersji polskiej anonimowy twórca mógł tylko pojękiwać: „Gdybym miał gitarę / to bym na niej grał”, rzucając absurdalną tezę, iż warunkiem koniecznym i wystarczającym jest samo posiadanie instrumentu. Że jest to bzdura, wie każdy, kto kiedykolwiek próbował brać gitarę do rąk i złapać akord, zwany także chwytem. Słowo „chwyt” słusznie naprowadza nas na skojarzenia ze sztukami walki, albowiem synchronizacja jest tu równie ważna jak w judo czy zapasach – prawa ręka musi wykonywać stosowne ruchy, lewa zaś narażona jest na ból opuszków, który skutecznie gasi entuzjazm byle osobnika biorącego gitarę do ręki. Mniejsza o gitarę elektryczną – ta, z odpowiednio ustawioną akcją strun (czyli ich wysokością nad gryfem), pozwala na dość swobodne wejście w świat muzyki, natomiast „akustyk” czy „klasyk” wymagają dni, jeśli nie tygodni piekielnego bólu.

W polskim kosmosie tekstów była gitara nie tyle instrumentem, co symbolem młodości, witalności i może nawet buntu: chłopak z gitarą byłby dla niej parą, co dzień pojawiało się cztery tysiące gitar, słowem – ech, żyć nie umierać. Co prawda na ogół były to krajowe defile, skutecznie deformujące nadgarstek, niemniej to na nich powstawał repertuar, który z estrad i muzycznych pocztówek przechodził w recitale wykonywane na osiedlowych ławkach, gęsto przetykane gulgotem wina marki Wino oraz scenami z „Romea i Julii”.

Prawdziwy renesans przeżywała u nas gitara w latach 70., kiedy to, m.in. dzięki działalności zespołów studenckich, weszła do szerokiego obiegu – Wolna Grupa Bukowina, Nasza Basia Kochana, setka mniej lub bardziej znanych wykonawców grających poezję śpiewaną i piosenkę turystyczną przypisały ją gatunkowi na dobre i na złe. Prawdziwymi templariuszami gitary byli jednak harcerze, a śpiewnik harcerski niezwykle zasłużył się dla poziomu polskiego poziomu „śpiewalnictwa” i „gitarownictwa”. To za gitarą ruszyła popularność pieśni bardów zagranicznych: Okudżawy, Wysockiego, Kryla, Cohena, Brassensa, a także twórców rodzimych: Kelusa, Bellona, Kleyffa, Kaczmarskiego czy Gintrowskiego.

Oczywiście gitara pojawiała się w muzyce polskiej często i gęsto, początkowo jednak brzmiąc lekko łzawym i jazzawym tonem, który stopniowo przekształcał się w big-bitowe kopnięcie. Niemniej na pełną rewelację czekaliśmy do lat 80., kiedy rock wybuchł z każdego głośnika, ponoć w celu odwrócenia uwagi.

Sakralizacja

Rockowy boom gitarowy zwielokrotnił i uświęcił zjawisko – pojawili się gitarowi bogowie, herosi i święci, biorący swe początki od Roberta Johnsona, który dla bluesa podpisał ponoć cyrograf z diabłem. Nieprzypadkowe jest tu użycie aż tak wysokiego tonu – dla fanów rocka, bluesa, metalu gitara stała się nośnikiem sacrum, a ludzi obdarzonych talentem traktowano, jakby mieli gorącą linię z niebiosami.

Sakralny, duchowy, etniczny jazgot gitar i łomot bębnów był jak plemienne wycie, jak podróż do źródeł czasu, a zmysłowy wymiar koncertów sprawiał, że gitara stawała się kluczem do wrót ostateczności. Świat ów, jak każdy świat poddany sakralizacji, miał swe złote opowieści i legendy. B.B. King, jeden z ojców gitary bluesowej, wspominał, że swoją gitarę, nazwaną imieniem Lucille, wyniósł był z płonącego klubu. Inny „bóg rocka”, Stevie Ray Vaughan, mówił otwarcie: „To stratocaster rocznik ’59. Nazywam ją swoją pierwszą żoną. Nie przygaduje mi, tylko mówi do mnie. Nie krzyczy na mnie, a dla mnie”.

Gitarze poświęcano osobne dzieła, z których bodaj najbardziej znanym jest „While My Guitar Gently Weeps”, autorstwa George’a Harrisona, będąca piosenką tyleż o samym instrumencie, co o mentalnym wyzwoleniu, które przynosi. Podobnie wygląda sprawa w „2112” zespołu Rush, nagranej w 1977 r., gdzie w przyszłym świecie, pozbawionym muzyki, gitara staje się symbolem odrodzenia i buntu przeciwko opresyjnemu rządowi. Za sakralnym traktowaniem gitary szedł hermetyczny język liturgii: sakralizacji uległy dyskusje o przystawkach, pickguardach, kostkach, lakierach, strunach flatwound i round- wound, kapodastrach – cała ta ezoteryczna gnoza oddzielająca wtajemniczonych od profanów.

Każdy band miał swojego proroka, który, niczym uczeń Hogwarthu, dzierżył obstalowaną dla siebie różdżkę. Wiadomo, że na les paulu grał Jimmy Page, lider Led Zeppelin, telecasterem władał Jeff Beck, na stratocasterach grali Ritchie Blackmore (Deep Purple), David Gilmour (Pink Floyd) czy bodaj największy z nich – Jimi Hendrix. Do wizerunków rockowych świętych, zresztą nie tylko rockowych, przypisane były konkretne ­logoi – na gitarach martin grali chociażby James Taylor, Paul Simon, Joni Mitchell i Neil Young. A ikona country – Willie Nelson – dosiadał swojego triggera, przerobionego zresztą na akustyka z gitary klasycznej.

Znamienny był także sam stosunek do gitar – oscylujący między szkołą à la Jimmy Page, w której instrument wywyższany był na symbol falliczno-masturbacyjny, a szkołą à la The Who, gdzie Pete Townshend demolował instrumenty, jakby zacierając ślady po tym, co stało się na scenie, aktem destrukcji nadając koncertowi dodatkowe sensy. Jej bodaj ostatnim wierzgnięciem była Nirvana.

Rzec można również, iż popularność gitary następowała falami – po gitarzystach wielkiej Czwórki (The Beatles, The Rolling Stones, The Who i The Animals) ruszyły kolejne – m.in. Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu czy słynna thrashmetalowa Czwórka: (Metallica, Megadeth, Slayer i Anthrax). Zaskakująco popularna była też fala koncertów unplugged z lat 90., która przyniosła interesujące odświeżenie brzmienia grunge’u.

Życie jest gdzie indziej

Pod koniec lat 80. pojawiły się pierwsze harpie przemian – zwiastuny rapu i hip-hopu. Jeszcze przez chwileczkę próbowali sobie z nim, dosłownie, pogrywać panowie z Aerosmith, dokonując w „Walk This Way” udanej fuzji obu gatunków, ale było już za późno. Rap odebrał muzyce gitarowej to, co, jak się wydawało, będzie przy niej wiecznie – prawdę, dostępność i demokratyzm. Przez chwileczkę popularny był miks rapu i metalu, widoczny w twórczości Limp Bizkit, jednak, co by nie mówić, mimo chwilowej popularności grunge’u, gitara już nigdy nie odzyskała pola walki.

Właściwie z polskiej perspektywy trudno jednoznacznie rzec, czym stawała się gitara w kolejnych latach. Gitarowe życie dzieje się przecież gdzie indziej. Mało u nas znany gatunek zwany country ma w Stanach masę odcieni, odzwierciedlanych chociażby w nagrodach Grammy. Artyści megapopularni w Stanach, choćby Dave Matthews czy John Mayer, w Europie traktowani są, przy zachowaniu wszelkich proporcji, trochę jak Bruce Springsteen, czyli z morderczą rezerwą.

Multiplatyną okrywają się artyści tacy jak Taylor Swift czy Ed Sheeran, który śmiało może służyć jako antyteza tezy głoszącej śmierć gitary. Jego koncert na festiwalu w Glastonbury, zagrany dla 150 tysięcy ludzi, oparty był na formule człowieka z gitarą – Sheeran posiłkował się co prawda looperem, pozwalającym na zdublowanie i zapisywanie gotowych partii instrumentalnych, niemniej wizerunek gwiazdy o takim zasięgu z wiosłem w dłoni pokazuje milionom jemu podobnych, że można pisać piosenki, zaczynając i kończąc na gitarze. I wciąż zarabiać na nich grube, grube, grube miliony

Co jeszcze opóźnia jej odwrót? Kilka zjawisk. Rosnący dostęp do relatywnie tanich instrumentów: na miejsce kilku firm, powiedzmy na literkę „G”, „F” bądź „I”, pojawiają się tańsze, a wystarczające do robienia hałasu instrumenty firmy z literką „B”, gdyż niczym u Wyspiańskiego „Chińcyki trzymają się mocno”, wprowadzając na rynek gitarowy setki tysięcy relatywnie tanich, a nieprzeszacowanych cenowo instrumentów.

Dodać warto, że rynek gitarowy – pierwotny i wtórny – to nadal ogromny pakiet związany nie tylko z samymi gitarami, ale także z urządzeniami zewnętrznymi: wzmacniaczami, efektami, symulatorami brzmień, że pominiemy parafernalia w rodzaju strun czy kostek do gitary. Pandemia sprawiła, że wiele liczących się sklepów przeszło w tryb online, jednak w przypadku gitar sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Być może zakup „klocków” elektronicznych – keyboardu, preampów, efektów gitarowych może mieć wtedy pewien sens, jednak w przypadku gitar, będących zakupem wysoce „naskórkowym” i organoleptycznym, może sprawiać pewien problem. Zdaje się, że jak zawsze dobrze trzyma się klasa instrumentów butikowych, sprowadzanych specjalnie dla klientów bardziej majętnych, dla których gitara jest spełnieniem młodzieńczych snów o byciu gwiazdą rocka, a kolekcja kilkunastu topowych modeli nierzadko bywa również inwestycją. No, ale nie o nich tu mowa.

Paradoks

Cóż jeszcze? Jak rzekłby klasyk: „Edukacja, głupcze!” – mamy zatem w sieci nauczycieli, rozgryzających problemy techniczne, zgłębiających tajniki harmonii, będących przy okazji wyśmienitymi muzykami. Możemy zatem znaleźć (w wersji darmowej i płatnej) rzetelne szkoły Brandona Ackera (gitara klasyczna, lutnia), Bena Ellera (rock i metal) czy Paula Davidsa (szeroko i głęboko), oscylujące między merytoryką i żartem filmiki Lucasa Brara czy gitarowych komików w rodzaju Monty Pythonowskiego Bradleya Halla albo szalonego Steve’a Terreberry’ego, bawiących się konwencjami i cytatami, rozgryzających style i banały zawarte w muzyce gwiazd – że wymienię tylko garstkę. Sprawiają oni, że nigdy nauka nie była tak łatwa i przyjemna. W wersji polskiej dzielnie im sekunduje chociażby Bartosz „Bazok” Zelek.

Nie bez znaczenia jest także świat talent shows, YouTube i virale – pojawiające się na YouTubie czy TikToku filmiki z eksplozjami talentu (vide casus naszego Marcina Patrzałka, który w bardzo młodym wieku pojawił się jako rewelator gitary w jej wirtuozerskim wymiarze). Warto też obejrzeć, co robi z gitarą Luca Stricagnoli – to już nie tyle gra na gitarze, co miks fingerstyle i technologii kosmicznych.

W świecie gitary elektrycznej takim przybyszem z Proxima Centauri jawi się chociażby Guthrie Govan – którego trzeba posłuchać, bo literki nie oddają poziomu jego stratosferyczności. I to wszystko w każdej ilości, od razu pod ręką, z dostępem do nut i tabulatur.

Paradoks polega zatem na tym, że choć nigdy tak wielu nie grało tak dobrze na tylu gitarach, sama gitara utraciła rząd dusz grajków podwórkowych, ulicznych, górskich i akademikowych, i mało pozostało z czasów, kiedy na każdym piętrze domu studenckiego był przynajmniej jeden znośny gitarero, i – dodajmy – trzydziestu nieznośnych. Dziś ręcznie pisany śpiewnik zmienił się w internetowy portal z tekstami, do którego dostęp trwa sekundę, ba, obok tekstu coraz częściej znaleźć można jeśli nie tabulaturę (czyli dokładny opis tego, gdzie i co nacisnąć i jak szarpnąć), to przynajmniej akordy.

Dawne czasy nie wrócą – to jasne – inna jest funkcja gitary, przestała być instrumentem kreującym wspólnotę, w każdym razie w tak totalny sposób, jak w latach 60. i 70., kiedy była podstawą nie tylko brzmienia muzyki popowej, ale i brzmienia podwórek. Źródłem ognia.

Brat nam gra

Jak to ujął Tom Morello, gitarzysta Rage Against The Machine, dziś już żadna firma płytowa nie wyda ogromnych budżetów na promocje konkretnej kapeli, siłą rzeczy obrót płytowy, cały biznes opierający się na nośnikach staje się mało opłacalny, stanowi rodzaj darmowej reklamy, wszystko płynie wartkim rynsztokiem streamingu, bo jeśli nie jesteś megagwiazdą, nigdy nie przeskoczysz pewnego progu. Spotify to w pewnym sensie z punktu widzenia artystów Napster-bis, który za równowartość połowy płyty zdejmuje z ciebie poczucie winy – oto masz wreszcie dostęp do płytowych nowości, za darmo, zawsze, pod każdą szerokością geograficzną, byle był dostęp do internetu.

Muzyka wraca więc do swych korzeni, całość ogniskuje się wokół występów koncertowych, gdzie na żywo można przekonać się o wartości zespołu. O ile oczywiście nie wykorzystuje on gotowych podkładów czy pełnego playbacku.

Od rocka odeszły mainstreamowe rozgłośnie radiowe, wstyd już nawet mówić o MTV, która przecież swego czasu odrodziła modę na gitarę – godzinami pokazując gibsona dzierżonego przez Marka Knopflera. Przypomnijmy, że frontalny atak na nasze zmysły zaczął się przecież od klasycznego teledysku do „Money for Nothing”. Wszystko schowało się w sieci – oferując nam wybór nie do przejedzenia.

Być może warto zatem zadać pytanie, po co nam w ogóle muzyka tworzona przez żywych ludzi, skoro krótsza czy dłuższa sekwencja piosenkopodobna, generowana przez nakarmione danymi programy, będzie tańsza, łatwiej dostępna, w pełni dostosowana do oczekiwań słuchacza. Programy selekcjonujące piosenki umieszczone na serwerach rozgłośni radiowych od dawna kreują kształt masowych gustów muzycznych.

Pytanie o przyszłość gitary jest zatem w pewnym sensie pytaniem o przyszłość każdej muzyki, granej bez udziału chat-botów, sztucznej inteligencji – muzyka komponowana na gitarze ma przecież swego kompozytora, kogoś, kto fizycznie musi wykonać pewną pracę, docisnąć struny, szarpnąć je, a przedtem opanować wbrew pozorom dość skomplikowaną sekwencję mózgową obejmującą zharmonizowanie i zrytmizowanie wypowiedzi.

To jasne, jest możliwa opcja zerowa, dosłownie niwelująca wszystko zerami i jedynkami – sztuczna inteligencja pochłonie nas wszystkich. Relatywnie tania, potrafiąca komponować z zadanymi parametrami rytmicznymi, harmonicznymi, stylistycznymi będzie potrafiła dodać tekst, a opierając się na miliardach wpisanych wcześniej sekwencji melodyczno-słownych, będzie potrafiła wykreować dowolną melodię. Doskonałe syntezatory mowy przeskoczą żywych muzyków, miksując ulubione barwy głosów, ich cechy charakterystyczne: zaśpiewy, frazę, melizmaty i kadencje. Doskonałe algorytmy słowne dopiszą słowa. Pokochamy Starszego Brata.

Nowy początek

W pamiętnym szkicu Bronisława Maja, opublikowanym niegdyś w „NaGłosie”, a opiewającym koncert The Animals, autor wspominał siłę zawartą w prostocie gitarowej sekwencji akordów aCDFaCE – tworzących „House of The Rising Sun”. Stary folkowy song, spopularyzowany przez Boba Dylana, stał się symbolem wolności, wyzwolenia, goryczy, sprawiał, że gitara stała się nośnikiem nie konfekcyjnych, ułagodzonych bredni, lecz wyrazem buntu, protestu i furii. Niedziwne wszak, że wszystkie protest songi epoki to rzeczy pisane na gitarze, na gitarę, śpiewane przy gitarze – od Guthriego, Seegera, Dylana, Llacha, Kaczmarskiego po Rage Against The Machine, w których gitara staje się prawdziwym wehikułem czasu, przenoszącym nas do przeszłości, gdzie krzyk był krzykiem, gniew gniewem, a bunt – buntem.

Może zatem taki będzie nowy początek? Zacznie się od struny, od targnięcia wiatru, od jednej linijki? Może więc zamiast załamywać ręce i biadolić na stagnację, inflację i dystopię, lepiej kupić dziecku gitarę. I piec? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, muzyk, kompozytor, śpiewający autor, recenzent muzyczny, felietonista i krytyk literacki, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutował w 1992 roku na 28. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zdobywając I nagrodę oraz stypendium im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2023