Wielkopostna droga umiaru

Ks. Grzegorz Strzelczyk, teolog: Post wyostrza zmysły, zwiększa naszą uważność. Jeśli doda się post do medytacji, mamy szansę więcej zobaczyć. Od dawna to wiemy, jednak dzięki nauce lepiej rozumiemy.

27.02.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

ARTUR SPORNIAK: Czy Ksiądz ćwiczy swoje ciało?

KS. GRZEGORZ STRZELCZYK: Oczywiście, głównie czytając książki.

To raczej ćwiczenie ducha!

Ćwiczenie mózgu, a mózg jest częścią ciała. Pisanie i myślenie to jest moje główne ćwiczenie. Ćwiczę też mięśnie – pompki, hantle itp. Regularnie wychodzę też w góry.

Dla zdrowia?

Dla szukania równowagi pomiędzy sprawnością ciała i umysłu. Gdy człowiek jest „rozruszany”, lepiej się czuje. Duży wysiłek związany z wędrowaniem po górach jest też dla mnie sposobem odreagowania stresu. W górach dochodzi element medytacyjny.

W przedsoborowej teologii duchowości ciało trzeba było pokonać, gdyż stanowiło przeszkodę w drodze do Boga. Stąd walka duszy z ciałem.

Ono było przeszkodą w dwóch wymiarach: ograniczeń poznawczych i skłonności do grzechu, którą identyfikowano z ciałem. Dzisiaj też mówimy, że ciało trzeba pokonać. Żeby wyrobić sobie cnotę, trzeba powtarzać decyzje tak długo, aż drogi przewodzenia w mózgu ułożą się w określony sposób i będzie łatwiej te decyzje podejmować. To dalej jest do pewnego stopnia walka o obłaskawienie własnego ciała. Wolą nad ciałem panujemy tylko do pewnego stopnia. A jak o nie nie zadbamy, to wierzgnie.
W starożytności już to przerabiano. Na przykład dążenie do harmonii jest mocno obecne w tradycji benedyktyńskiej: nie za dużo ani nie za mało jeść, spać, pracować. Wynikało to z popartego doświadczeniem przekonania, że równowaga osiągana w ciele sprzyja kontemplacji, a zatem sprzyja powołaniu chrześcijańskiemu.

Ćwiczenie ciała kojarzy się nam jednak z ascezą, postem, umartwieniem – działaniem restrykcyjnym.

Asceza chroni nas przed nadmiarem. Ćwiczy w nas zdolność samokontroli, wyrabia wolę. Kiedy ograniczam sobie jedzenie, to muszę się zmierzyć z głodem. I moja wola się wzmacnia przez to zmaganie. A wolą miłujemy. Całe to staranie ma doprowadzić do tego, że wola się umacnia na tych peryferiach, których dotyczy asceza, a przez to silna jest też w centrum, w którym chodzi o miłość.

Ksiądz doświadcza tego, że po wyjściu w góry wola jest silniejsza?

Są takie momenty w górach i takie góry, gdzie się wchodzi samą wolą. Wiadomo już, że zasoby sił są skonsumowane, robi się pięć kroków samą wolą, umiera się, robi się następnych pięć kroków, znów się umiera itd.
W górach trudno jednak mówić o poskramianiu zmysłów, przeciwnie – w górach one eksplodują wrażeniami.
Ale ciągle jest to poskramianie ciała. Ciało sygnalizuje wszystkimi porami, że chce odpocząć, już nie chce iść dalej.

Co wtedy pomaga – cel, np. zdobycie szczytu?

Niekoniecznie chodzi o jakiś cel, raczej o pytanie: chcę iść dalej czy nie chcę? Mogę, nie muszę.

Pokonuję siebie?

Głównym powodem chodzenia w góry są góry. Podałem je tylko jako przykład mierzenia się z doświadczeniem: ciało sygnalizuje, że nie chce, a ja chcę. Wtedy się silnie doświadcza tego dziwnego dualizmu, który tak naprawdę nie jest dualizmem – jest pewnym napięciem, które trzeba umieć wygrywać na swoją korzyść.

O tym, że przeciwstawienie duszy i ciała nie jest dualizmem, świadczy fakt, iż ich relacja jest obustronna. Nie tylko dusza wpływa na ciało, np. je poskramia, ale także ciało wpływa na duszę. Np. po wyjściu w góry Ksiądz czuje się wypoczęty.

Powtarzam – chodzi o harmonię. W historii katolicyzmu mieliśmy niestety ascetyczne ekscesy, w których ciało postrzegano jako wroga. Każda tradycja religijna ma swoje meandry. Wystarczy jednak porównać kulturotwórczy wpływ benedyktyńskiej harmonii z takimże wpływem radykalnych pokutników mniej więcej z tego samego okresu, i przekonamy się, co kulturę chrześcijańską trwale buduje, a co nie.

To chyba jednak nie były chwilowe ekscesy. Według „Wprowadzenia do życia duchowego” Louisa Bouyera opublikowanego w 1960 r., a więc zaledwie na dwa lata przed Soborem, szatan po grzechu pierworodnym zwodzi człowieka przez poruszenia ciała. Jeśli ktoś chciał iść w stronę Boga, musiał się od tych poruszeń odwrócić. Wizja utopijna, bo bez poruszeń ciała nie da się nigdzie dojść, także do Pana Boga.

Dlatego na przykład jezuici od XVI wieku zalecają badać poruszenia. Rozum ma rozeznawać duchy – które skądś pochodzą i dokądś prowadzą, bo mogą być dobre i mogą być złe.
Raczej w tym nurcie widzę główną tradycję chrześcijańską. Nie wszystko, co jest z naszego ciała, koniecznie pochodzi z grzechu. Z niego rzeczywiście pochodzi rozstrój, ale niekoniecznie taki, w którym nie pozostaje już nic dobrego. Jeśli nie ma niczego dobrego, to jesteśmy poza antropologią katolicką – np. nieodwracalne skutki upadku akcentuje bardziej tradycja protestancka, nawet chrzest niewiele w tym pomaga. My jednak wierzymy, że grzech nie wszystko niszczy, a zbawienie minimalizuje skutki grzechu.

Jak się rozpoznaje, które poruszenie ciała jest dobre, a które złe?

Po pierwsze, przewidując owoce, do których prowadzą. Jeżeli coś prowadzi do złych owoców, zwłaszcza w długim terminie, najpewniej mamy do czynienia z pokusą. Jeżeli zaś poruszenia są powtarzalne i przynoszą głęboki, wszechogarniający pokój, to jest większa szansa, że pochodzą od Boga niż od szatana. Takich reguł trochę jest.

Bouyer – wybitny teolog – pisze: „Zły duch za pośrednictwem poruszeń ciała utrzymuje nas w niewoli grzechu”. Przecież groźniejsza jest dla nas duchowa z natury pycha!

Zmagamy się z modelami antropologicznymi. Pan ma tendencję umieszczania w duszy tego, co jest w ciele. Bouyer też myślał wewnątrz takiego dualistycznego modelu. Tymczasem pycha także jest w ciele, bo jest w mózgu. Większość naszych aktów, które kiedyś uważaliśmy za akty duszy – podmiotu duchowego (np. akty chcenia, czyli woli, albo akty myślenia, czyli rozumu) dzisiaj identyfikujemy jako funkcje mózgu. Wszystko to jest znacznie bardziej cielesne, niż nam się dawniej wydawało. Duchowe jest na pewno to, dzięki czemu kontaktujemy się z Bogiem, sam ośrodek spotkania. Zresztą myślę, że w tej chwili nawet trudno oszacować, gdzie kończy się materialne, a zaczyna duchowe.
W naukach spór toczy się pomiędzy tymi, którzy uważają, że umysł jest czymś więcej niż tylko funkcją organiczną mózgu, a tymi, którzy twierdzą, że nasza świadomość wyczerpuje się w funkcjach organicznych. Nie zamierzam w tej chwili rozstrzygać tego dylematu, choć rzeczywiście antropologia filozoficzna i teologiczna oczekują takiego rozstrzygnięcia. Do tego dylematu my, chrześcijanie, dokładamy pojęcie duszy i jeszcze długo będziemy go bronić. Dusza jest nam potrzebna w teologii, aby wyjaśnić dostęp Boga do człowieka i człowieka do Boga, a potem także kwestie ciągłości tożsamości pomiędzy człowiekiem przed śmiercią i człowiekiem zmartwychwstałym.

Wciąż mamy pokusę myśleć po platońsku, że to, co duchowe, zostało zamknięte w ciele. Tymczasem współczesna nauka coraz bardziej pokazuje, że to, co duchowe, wyłania się z tego, co cielesne. W jakim stopniu ta zmiana w postrzeganiu człowieka stanowi wyzwanie dla teologii?

Nauki o mózgu narodziły się niedawno, w związku z tym recepcja ich sugestii w filozofii jest jeszcze w powijakach. A teologia będzie dokonywać recepcji za pośrednictwem filozofii. To trochę potrwa.

Dawniej duszę postrzegano jako to, co w nas jest aktywne, a ciało jako to, co jest bierne. Dzisiaj pod wpływem nauk obserwujemy tendencję odwrotną. Czy to nie jest groźne dla nauczania Kościoła?

To są w dużej mierze abstrakcyjne podziały, które budowano na domysłach. Wraz z rozwojem nauk przyrodniczych zdobyliśmy dość istotną wiedzę, że człowiek jest bardziej całością, niż się spodziewaliśmy. To akurat dobra wiadomość. Bo taka jest wyjściowa antropologia biblijna. Chrześcijaństwo mocno trzyma się cielesności człowieka jako czegoś dobrego. Bóg stał się bowiem człowiekiem i to w cielesnej wersji. Lepiej też wiemy, jak ciało uwarunkowuje naszą relację z Bogiem. Ta wiedza jest naprawdę przydatna w praktyce.

No to jeszcze jeden cytat z Bouyera: „Zmysłowość pcha nas do poszukiwania egoistycznej przyjemności”. To klasyczny wątek: wrogiem duchowości i ascetyki jest przyjemność.

Pod warunkiem, że jest egoistyczna. Według św. Tomasza z Akwinu największą przyjemnością jest kontemplacja Boga. Kontemplację opisuje on w kategoriach przyjemnościowych. To nie jest zatem tak, że przyjemność jest naszym wrogiem. Chodzi tylko o to, że są pewne rodzaje przyjemności, które wzmagają egoizm, albo są celem, do którego egoizm nas kieruje. Wtedy warto je powściągać.

A zmysłowość w postaci bliskości, dotyku? Papież Franciszek powtarza, że mamy deficyt czułości i bliskości w Kościele. Nauki podpowiadają, że dotyk jest niezbędny do życia – niemowlę nieprzytulane umiera.

Wiemy, że dotyk pobudza w organizmie procesy chemiczne, od których zależy to, jak funkcjonujemy, także społecznie. A i codzienne doświadczenie mówi, że bliskość jest potrzebna do stabilnego budowania więzi. Niestety żyjemy w kulturze, która z więziami ma pewien problem. Więzi budowane tylko na zdalnej komunikacji są słabe. Człowiek, który ma więzi wirtualne albo tylko służbowe, usycha.

Skoro o więzi mowa, św. Tomasz kontemplację opisywał w kategoriach przyjemnościowych, ale w seksualności widział turpitudo – brzydotę. To również był mocny wątek w Kościele.

Często zapominamy o tym, że mówimy o czasach sprzed używania mydła, papieru toaletowego i codziennej kąpieli w gorącej wodzie. Łatwo jest się nam pastwić nad starożytnymi, ale nie chcielibyśmy się przenieść w tamte czasy. Gdybyśmy się przenieśli, najprawdopodobniej przeszłaby nam ochota wychwalania piękna ciała i seksualności.

Proste funkcje ciała przypominają nam o naszym zwierzęcym pochodzeniu, a tego nie lubimy. Dlatego krępujemy się publicznie jeść kanapkę, potrzeby fizjologiczne załatwiamy w ukryciu. Fizjologia seksu także należy do tej wstydliwej sfery. Czy niechęć do zmysłowości nie bierze się właśnie stąd?

Niekoniecznie. Myślę, że raczej z chęci przekroczenia ograniczeń ciała. Stąd pragnienie bycia duchem, leżące chyba u podstaw platonizmu. Dobrze jest zdać sobie sprawę, że od tego się nie uwolnimy, bo ciało faktycznie ma swoje ograniczenia. Chrześcijańska odpowiedź brzmi: to ciało nie jest wersją ostateczną, nie jest nią także czysty duch. Wersją ostateczną jest natomiast zmartwychwstałe ciało. Tyle że niewiele wszakże możemy powiedzieć. Należy ono do przestrzeni obietnicy, wiary i nadziei. Kropka.
Ciekawe, że przeciętny katolik zdradza objawy poważnego zaskoczenia, gdy mu się mówi, że jego horyzontem ostatecznym jest ciało. Tak bardzo przywiązaliśmy się do idei duchowego bycia z Bogiem, że ignorujemy to, iż ciało nie jest czymś czysto zwierzęcym, co mamy pozostawić za sobą, tylko że jest naszym punktem dojścia. Tak jak było punktem dojścia Syna Bożego, który stał się człowiekiem.

Protestancki teolog Jürgen Moltmann mówił, że „ucieleśnienie jest kresem wszelkich Bożych dzieł”. Nie uduchowienie, lecz ucieleśnienie! „Według tradycji biblijnych ucieleśnienie jest końcem Bożego dzieła stworzenia. Ziemia jest obiektem i sceną płodnej i twórczej Jego miłości. (...) Ucieleśnienie jest także końcem Bożego dzieła pojednania: »Słowo stało się ciałem...«. Stając się ciałem, jednający Bóg przyjmuje grzeszne, chorowite i śmiertelne ciało ludzkie i uzdrawia je w zjednoczeniu z sobą. (...) Ostatecznie ucieleśnienie jest też kresem odkupienia świata, odkupienia, które uczyni zeń królestwo chwały i pokoju. »Nowa ziemia« dopełni odkupienia (Ap 21), a nowe »przemienione« przybranie ciał stanie się zaspokojeniem tęsknoty Ducha (Rz 8)”.

Zgoda, pod warunkiem zmiany słowa „ucieleśnienie” na słowo „zmartwychwstanie”.

To jest jednak intuicja, z którą sobie nie radzimy.

Bo w nas siedzi chęć ucieczki od ciała. Perspektywa, że Bóg nas chciał w ciele, że Chrystus się wcielił, że zmartwychwstaniemy i żyć będziemy wiecznie w ciałach, jest trudna do przyjęcia.

Jesteśmy bezradni.

Po to jest właśnie Objawienie. Bóg objawił te rzeczy, na które wpadlibyśmy z trudem, albo w ogóle. Łatwiej jest wpaść na to, że ciało zostawimy za sobą, zwleczemy z siebie, odrzucimy, przekroczymy, uciekniemy, będziemy doskonalsi w duchu. O wiele łatwiej się tak nam myśli.
Pierwszym wyzwaniem, które stanęło przed chrześcijaństwem, była obrona cielesnego charakteru wcielenia. To już mamy w Listach Janowych, czyli w końcowym okresie tworzenia się Nowego Testamentu. „Każdy duch, który uznaje, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele, jest z Boga” – mówi Jan (1 J 4, 2). Chodzi o pierwszą herezję poświadczoną w Nowym Testamencie, czyli doketyzm twierdzący, że ciało Chrystusa było tylko pozorne. To coś pokazuje: pierwszą linią obronną chrześcijaństwa jest obrona cielesności Syna Bożego.

A jednocześnie u Jana mamy wskazanie na świat, który nas zwodzi.

Trzeba pamiętać, że w antropologii starożytnej emocje wiązane były z niższą, „zwierzęcą” częścią człowieka, gdyż z obserwacji wiedziano, że zwierzęta mają emocje, a nie wykazują myślenia dyskursywno-abstrakcyjnego. Uważano zatem, że człowiek różni się od zwierząt rozumnością, a emocje trzeba powściągać.
Jest w tym trochę racji, bo gdybyśmy nie powściągali emocji, tobyśmy się dość szybko nawzajem wymordowali.

Ale dzięki emocjom społecznym (np. empatii) możemy być społeczeństwem.

Dzisiaj dzięki nauce potrafimy lepiej identyfikować funkcje poszczególnych emocji. Psychologia we współczesnym rozumieniu zaczęła się rodzić sto lat temu. Trudno winić Platona, że jej nie wynalazł.

Trudno też winić go, że nie wynalazł tego, co przyniosło chrześcijańskie objawienie: wizji ucieleśnionej przyszłości. Ale ta wizja też jest dzisiaj w pewnym stopniu trudniejsza, bo my wiemy, co nas fizycznie czeka: zagłada naszego układu planetarnego.

Pod warunkiem, że nie będzie Paruzji, czyli powtórnego przyjścia Chrystusa. Paruzję rozumiemy jako koniec świata, nie w tym sensie, że już go nie ma w ogóle, ale że następuje wyraźne cięcie pomiędzy rzeczywistością, która była dotąd, i nową rzeczywistością. Kiedy i jak się to dokona, nie wiemy, bo Objawienie o tym milczy.

Św. Paweł coś próbuje powiedzieć: było ciało cielesne, będzie duchowe...

...czyli soma pneumatikon – nie wiadomo do końca, o co tu Pawłowi chodzi. Pewne jest to, że apostołowie mają w głowie widok zmartwychwstałego Chrystusa i to, że jego ciało jest jakoś inne od naszego. Oni doświadczyli jedynego przypadku wkroczenia w nasze dzieje nowej eschatologicznej rzeczywistości. Modelem dla myślenia o tej rzeczywistości pozostaje zmartwychwstanie Chrystusa. Jego ciało jest cielesne – Chrystus np. je z apostołami, ale jest też inne – ono się zjawia, jest z innego porządku. Tu jednak jesteśmy ostrożni – chrześcijaństwo zastrzega się, że przyszłość przekroczy nasze wyobrażenia.

Powróćmy do naszego obecnego ciała. Przy całym napięciu wobec ducha ciało ma ciekawe właściwości – np. mówi prawdę. Mowa ciała często nas zdradza. To pomaga w dążeniu do Boga?

Myślę, że to pomaga w byciu człowiekiem. Jeżeli jesteśmy świadomi swoich emocji, to nam pomaga żyć, bo emocje sygnalizują mnóstwo rzeczy, których spekulatywną analizą nie jesteśmy w stanie zidentyfikować. Np. emocje nam podpowiadają, że nie popracowaliśmy nad przebaczeniem. Po krzywdzie wychodzi niechęć, albo nawet chęć zemsty. Po emocjach mogę rozpoznać, w którym miejscu egzystencjalnie jestem wobec drugiego człowieka. Ciało jest ponabijane czujnikami, które przesyłają nam dane do mózgu. Jeżeli nauczymy się je odczytywać, to jesteśmy w stanie lepiej funkcjonować – zarówno sami ze sobą, jak też w społeczności czy w relacji z Bogiem.

Ciało sprzymierzeńcem Boga. Asceza – „siedzenie w celi” – byłaby zatem świadomym eksperymentowaniem na ciele, by wyzwolić i poznać owe sygnały.

Takim eksperymentem głównie jest samotność. Gdy jesteśmy sami, dostajemy mniej bodźców. To, co się wówczas pojawia, pochodzi od nas. Wówczas trzeba się ze sobą zmierzyć. Pojawiają się pytania, wątpliwości, lęki, pasje, napięcia, emocje, których się możemy nie spodziewać. W samotności uczymy się samego siebie, a przy okazji – bo to jest połączone – uczymy się relacji do innych.
Cała tradycja ascetyczna, po odrzuceniu skrajnych zachowań, np. autoagresywnych, jest do wzięcia. Dawni asceci wprawdzie nie wiedzieli, dlaczego się pewne rzeczy dzieją, ale z doświadczenia wiedzieli, że się dzieją. Dzisiaj wiemy więcej, dlaczego warto, żeby człowiek medytował, albo przynajmniej raz w roku posiedział trochę w ciszy i samotności. Poznajemy, jakie mechanizmy neurobiologiczne się za tym kryją, ale sama intuicja była przećwiczona od wieków. Fakt, że dzisiaj wiem, iż solidna medytacja powoduje przyrost kory mózgowej, niewiele zmienia w tym, dlaczego i jak będę medytować.

Tak samo post?

Oczywiście, np. wiemy, że post wyostrza zmysły, zwiększa naszą uważność. Jeśli się dołoży post do medytacji, mamy szansę więcej zobaczyć. Kiedy organizm jest głodny, nastawia się na poszukiwanie pożywienia. Kiedy jest najedzony, to się nastawia na odpoczynek. Post jest też, zdaje się, korzystny zdrowotnie, bo ewolucyjnie przystosowani jesteśmy raczej do niedoboru pożywienia. Jego nadmiar nas zabija. Wiedzieliśmy zatem, że post nam służy, tylko dawniej interpretowaliśmy to trochę inaczej – akcent był położony na przezwyciężanie słabości ciała itd. Dzisiaj mamy nieco inne interpretacje, bo wiemy więcej, ale post jako praktyka pozostaje – także jako wzmacniacz woli.
Zwykle gdy głoszę rekolekcje, poszczę przez czas ich trwania.

W jakim sensie Ksiądz pości?

Nie jem.

Nic?

Nic.

I to w czymś rzeczywiście pomaga?

Po pierwsze zachowuję wagę. Po drugie ciało mi przypomina, co robię i dlaczego to robię. To działa zwłaszcza w chwilach modlitwy wstawienniczej za ludzi, za których odprawiam rekolekcje. Po trzecie ma to wymiar ofiary: wyrzekając się jedzenia, próbuję Bogu coś ofiarować, żeby to jakoś przemienił i przekazał tym ludziom. I wreszcie głód wspiera uwagę – ciało się mobilizuje.

Czy ta mobilizacja nie stanowi przeszkody? Głód może być natrętny.

Dlatego nikomu nie polecałbym, żeby zaczynał od postu zupełnego i aż np. przez sześć dni. To też można i trzeba wyćwiczyć.

Milczenie, post, modlitwa. Coś jeszcze?

Jeszcze np. pielgrzymka. Chodzenie wytwarza dobry rytm do medytacji.

Jakie znaczenie ma w liturgii mowa ciała? Żywiołowość uczestników Światowych Dni Młodzieży pokazała, że nasza liturgia jest smutna i statyczna.

Kształt liturgii jest emanacją konkretnej kultury i wrażliwości w tej kulturze rozwiniętej. Niektóre kultury są żywiołowe, nasza mniej.

Czym są gesty sakramentalne, np. nałożenie rąk podczas konsekracji?

To naturalne gesty wzięte z życia, poprzez które działa Bóg. Tu istnieje pewne niebezpieczeństwo rytualizacji – można zapomnieć o tym, że tu chodziło o zwyczajny gest, np. owe nałożenie rąk w różnych kulturach jest gestem błogosławieństwa albo przekazaniem władzy. Zakłada istnienie kontaktu między czyniącym gest a tym, na którego nakłada się ręce. Chodzi o to, żeby połączyć z religijnym rytem znaczenie gestu dobrze odczytywanego w danej kulturze.

Poza tym rytuał działa na podświadomość – i tu znowu mamy jedność psychofizyczną. Napięcie między ciałem a duchem odnawia się i pogłębia, gdy ciało zaczyna płatać figle, np. zaczyna się starzeć. Na koniec – nas zdradza. Mądre jest czy głupie? Kochać je czy ignorować?

Na pewno kochać. Starość wyciska znamię pokory. Gdy ciało odmawia posłuszeństwa, zaczynamy być zależni od innych. Jeszcze chwilę wcześniej było się królem dżungli, a teraz jest się zależnym w najprostszych czynnościach. To jest dla mnie na razie trudne do wyobrażenia, bo jeszcze jestem królem dżungli – przynajmniej jeszcze przez chwilę. Ale już czuję, że dni są policzone.
Tu się musi pojawić gigantyczna pokora.

Z upokorzenia?

No właśnie, pytanie, czy dorosnę do tego, by przyjąć posługę innych. Może być upokorzenie albo pokora. Wielkość starych ludzi polega na dojrzałej pokorze. A chyba mało jest rzeczy, które tak przysposabiają na spotkanie z Bogiem jak pokora. ©℗

KS. GRZEGORZ STRZELCZYK jest teologiem. W latach 2004-12 był profesorem Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Jego głównym zainteresowaniem badawczym jest chrystologia. Dyrektor Ośrodka Formacji Diakonów Stałych Archidiecezji Katowickiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kierownik działu Wiara w „Tygodniku Powszechnym”. Ur. 1966 r., absolwent Wydziału Mechanicznego AGH, studiował filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i teologię w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów. Opracowanymi razem z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2017