Więcej niż mgła. „Tygodnik” na wakacje

W górach wysokich polityka i granice, przynajmniej z perspektywy wędrowca, gubią znaczenie. Jest się w górach, a nie w Iranie.

01.08.2022

Czyta się kilka minut

 / FOT. ANDRZEJ JURA
/ FOT. ANDRZEJ JURA

Ostatnio młodzi mężczyźni w Iranie zapuszczają efektowne wąsy. Długie, czarne i podkręcone jak na bardzo starych filmach. Piszę „ostatnio” na wyrost, bo nie wiem dokładnie od kiedy, ale gdy przyjechałem tam w czerwcu, to już je nosili. Do dziś, pomimo konsultacji na komunikatorach z Irańczykami, nie udało mi się też ustalić z całą pewnością, czy coś symbolizują, na przykład powrót do tradycji, czy to zwykła moda.

Jakość informacji jest w Iranie taka, jak w każdym kraju reżimowym. Do wszystkiego, jak powiedział mi kolega stamtąd, trzeba by dodawać „rzekomo”, a ofiarami tej sytuacji w pierwszej kolejności są sami Persowie.

Chcemy stąd wyjechać

Wąsa miał chłopak, który prowadzi knajpkę z wyborną kawą w górskim miasteczku nad Morzem Kaspijskim. Wiem, że nie można podawać jakichkolwiek danych, które mogłyby zidentyfikować autora takiej wypowiedzi: – Stary, my jesteśmy po prostu bardzo biedni.

Nic nie wybrzmiało w czasie tej podróży silniej i szczerzej. Nic mnie bardziej nie dotknęło, bo jego wzrok i język ciała wołały: „Zabierz mnie stąd”.

Był wczesny wieczór. Miasteczko leży na granicy lasu, a w zasadzie lasów – tuż ponad nim rosną świerki, które, wydawało mi się, wydzielają inną woń niż te nasze, lżejszą i jakby kwiatową. Niżej zaczyna się Hyrcanian Forest (nie znajduję tłumaczenia w języku polskim), fenomen, w uproszczeniu niewybaczalnym dla przyrodników – dżungla. Porasta północne zbocza gór Alborz. Zatrzymują one wilgoć znad Morza Kaspijskiego (tak naprawdę wielkiego jeziora), która gęstnieje w ruchomą taflę i przypomina złociste morze ponad tym niżej, błękitnym i mniej subtelnym. Powinno być odrębne słowo, by nazwać to zjawisko. Pewien Irańczyk deklarował, że jest, ale potem się z tego wycofał. Nie odnalazłem w farsi niczego poza „mgłą” i „chmurami”, a to za mało.

Kiedy zamawiałem espresso, wszystko ciekło. Postaci i rzeczy wyłaniały się z szarości tylko na chwilę, by znów zanurzyć się w ruchomym mroku, jakby tylko w tym czasie istniejąc, w półkształcie i bez konturów. Młody właściciel kawiarni był zaciekawiony moją obecnością i złakniony kontaktu ze światem.

– Stary, my po prostu chcemy stąd wyjechać – wyznał i usiadł obok mnie w pustej izbie. Mgła gęstniała. Rozmawialiśmy o książkach Hoomana Majda, Amerykanina irańskiego pochodzenia.

Jestem niemal pewny, że się zapamiętamy. On powiedział mi to w zasadzie wprost – jak ważne są dla niego takie rozmowy, kiedy mówić z kim nie ma. Ja wiem to dopiero dziś, bo znów się nie udało: w podróży przygodność zdarzeń koresponduje z wybiórczością pamięci i jej autonomią. Ona tasuje sceny, na nic zdają się prognozy i minione doświadczenia – zostaje to, co nie miało zostać, los, jak ta wspólna kawa. Ten chłopak chciał uciec z miejsca, w którym ja pragnąłem zostać. Bo jak to wygląda?

Taarof

Miasteczko leży mniej więcej na dwóch tysiącach metrów nad poziomem morza, u stóp wielkich gór zielonych jak marzenie. Wokół pełno zwierząt, a najwięcej koni. Ono samo, pełne brukowanych ulic, jest czyste i daje wszystko, co potrzeba człowiekowi po całym dniu marszu. Przy głównej ulicy jest obfitość produktów i pełno ludzi. Czasem mgły ustępują i białe wyposzczone światło napełnia ulice. Dla tego wszystkiego przyjeżdżają tu irańscy turyści, spragnieni roślinności i deszczu, ale nie obcokrajowcy, którzy ciągną, a raczej ciągnęli (przed pandemią) na południe od Teheranu, na Isfahan, Jazd, Sziraz.

Wyjąłem banknoty, żeby zapłacić za kawę i bakławę. Kawiarz upierał się, nie, w żadnym wypadku.

– Człowieku, daj sobie spokój z tym taarofem – powiedziałem. – Musisz zarabiać.


TYGODNIK NA WAKACJE: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Wyraźnie go rozbawiło, że tak szybko rozbroiłem ten rytuał albo może jego szczerą chęć ugoszczenia mnie za darmo. Pozwolił mi zapłacić, a ja przypomniałem sobie, jak wiele razy słyszałem od młodych ludzi, że nienawidzą taarofu. To sztuka pokornego uniżania się, coś więcej niż kindersztuba, kompetentnie opisał ją wspomniany Majd w książce „Ajatollah śmie wątpić”. Wydaje się, że to jedno z tych zjawisk, które wymykają się skrótowemu opisowi, to trzeba zobaczyć. Na przykład taksówkarza, który broni się przed przyjęciem opłaty. Tak, to z pozoru coś podobnego jak gest „pan pierwszy/pani pierwsza”, ale silnie ukorzenione w kulturze i z ukrytymi znaczeniami, dzięki którym – jak pisze autor – ten, który ustępuje, w gruncie rzeczy wzmacnia swoją pozycję. Młodzi tego nie znoszą, przynajmniej ci, z którymi miałem do czynienia. A jeśli kawiarz nienawidzi Iranu, a tak wynikało z jego deklaracji, to, jak przypuszczam, nie cierpi też taarofu.

Ja, jako przybysz, miałem w tym wszystkim fory. Dzielę spotkanych ludzi na tych, którzy bez taarofu nie wyobrażają sobie świata, i tych, którzy chcą żyć po swojemu. Raz jednak musiałem się z tym zmierzyć, przy plantacji herbaty w Vajargah, nad morzem w pobliżu Ramsar, w którym szach spędzał wakacje.

Zakłady przetwórstwa wyglądają w tym rejonie jak całkowite przeciwieństwo barwnych landszaftów na opakowaniach z herbatą. Gdzieś na uboczu, w nieobeszłym zielsku. Stare odrapane budynki. Duchota. Żadnych szyldów. Przypomina to trochę dawniejsze młockarnie na wsi, gdzieś na tyłach podwórzy, za stodołą, gdzie nie sięga oko ciekawskich. Wszedłem do budynku. W powietrzu unosił się kurz i cierpka woń.

Mężczyźni, kiedy podnosiłem aparat, odwracali głowę. Za kasą siedział wielki facet. Powiedziałem, że tylko na próbę, do domu, odparł, że w takim razie kilogram. Wsypał do worka suszone liście najwyższej klasy, czyli zebrane z górnej części krzaka. Wyjąłem pieniądze, a on, rozprostowując przed sobą teatralnie długie palce dłoni, odparł, że nie ma mowy. Trochę to trwało, a on, chyba pozbawiony kontaktu z obcokrajowcami, zupełnie nie zdziwił się, że podjąłem tę grę, pewnie nie wiedząc, że wielu obcokrajowców nie ma pojęcia, o co chodzi. Z tym workiem herbaty przemierzyłem prawie całe wybrzeże Morza Kaspijskiego, zanim dotarłem do miasteczka sprzedawcy kawy.

Herbata

Chciałem dotrzeć na pola herbaty, odkąd pewna Gruzinka w pobliżu wsi Kvariati nad Morzem Czarnym podarowała mi woreczek herbaty z domowego ogródka. Smakowała wybornie. Ale tam, w prowincji Adżaria, nie znalazłem plantacji, nic tylko kolejny zrujnowany i nieczynny zakład. Tym bardziej chciałem dotrzeć do pól herbacianych, odkąd w Iranie wypiłem pierwszą szklankę czaju – i nie mogłem rozpoznać smaku. Nie spodziewałem się, że Persowie do herbaty dodają różę damasceńską, która rośnie obficie w rejonie Isfahanu, używaną też do potraw. Plus laska cynamonu i dla chętnych nabat, czyli skrystalizowany cukier z szafranem. To naprawdę ma smak.

Perską herbatę parzy się długo, nawet kwadrans, wcześniej zalewając ją na chwilę zimną wodą i przepłukując, żeby pozbyć się goryczy. Potem czaj dochodzi w wielkich dzbankach postawionych na wielkich samowarach. Zawsze kiedy wybieram pomiędzy herbatą z Bliskiego Wschodu a tą wypromowaną w dalekiej Azji, stawiam na tę pierwszą. Jest mocna, ale lekka. Można ją pić litrami, bo gasi pragnienie. Rozjaśnia umysł, a to jest wyjątkowo potrzebne tam, gdzie jest nie tylko gorąco, ale też duszno, jak na Borneo.

Bo kto to widział? Takie pocieranie światów. Jakby krainy geograficzne stykały się niczym płyty tektoniczne. Tropiki, pięciotysięczniki i diuny. Przyroda nie sprzyja ideom, do jakich należy religia. Wszystko, razem z nimi, w tych szyickich tropikach się rozłazi i butwieje. Nie da się ukryć tego syfu w Morzu Kaspijskim, zatrutym wyziewami cywilizacji, od Wołgi przez Baku po Ramsar. Nie da się ukryć porzuconych osiedli, gór śmieci i konia o poranku przy plaży Czalus, kiedy plażowiczki w czadorach jeszcze nie dotarły, a on tam stał przy rdzy i diabelskim kole, z pochyloną głową, nieruchomy jak symbol. Tylko czego? Nie da się wkroczyć do wszystkich domów, w których ludzie wiodą swoje życie, pędzą bimber i kombinują, jak uciec. Żaden reżim nie zwyciężył przyrody i ludzkiej pamięci. A ta jest tu silna.

Sceny z Farhadiego

Przekonałem się o tym pierwszy raz, kiedy zjeżdżałem taksówką z okolic wsi Polur – w pobliżu wulkanu Demawend, na który wcześniej się wspiąłem – w kierunku Morza Kaspijskiego. Najpierw przykuwają wzrok urwiska, pod którymi leżą wsie. Ich fantastyczny rozmiar wykracza poza skalę, do której przywykło oko, i nie pozwala skupić się na rozmowie, a przecież to znak tej krainy, gdzie wszystko – jak pejzaż – jest rozrośnięte, skrajne i z początku przytłacza.

Dopiero po godzinie spędzonej w aucie mogłem skupić się na młodym absolwencie inżynierii, który zaprosił mnie do wynajętej willi na wybrzeżu. Wspólnie ze znajomymi żegnali swojego kolegę, który emigrował za resztą swojej rodziny do Australii. A już myślałem, że opowieści o częstych zaproszeniach obcokrajowców do domów to bajki. Czułem się trochę jak w filmie „Co wiesz o Elly?” Farhadiego, z miejscem akcji w tej okolicy, w willi na mokrym wybrzeżu. Zamiast dramatycznych wydarzeń była długa rozmowa bez alkoholu i innych używek. Pamięć, którą chcą manipulować ajatollahowie, znajduje schronienie w prywatnych domach, w nadmorskich willach, jakby woda i wyniosłe góry dawały tu podwójną gwarancję bezpieczeństwa, iluzoryczną, rzecz jasna, ale to zawsze coś.

– Oczywiście, że wiemy, że za szacha nie było raju, ale co to ma do rzeczy – powiedział Jauad. Jego dziewczyna, którą czule całował, powtórzyła dwa razy: – To jest za stare i za duże.

Miała na myśli państwo, reżim. To dobrze ilustruje, jak zmęczeni i pozbawieni nadziei są młodzi Irańczycy.

– Każdy zamyka się w swoim prywatnym światku i próbuje przetrwać – dodała dziewczyna, absolwentka inżynierii, zatrudniona jako fryzjerka, bo innej pracy nie było, ale dzięki niej udało jej się uniezależnić od swojej wiejskiej rodziny, kochającej, lecz nie do zniesienia konserwatywnej. Powoli jej bliscy też dostrzegają głupotę systemu scalonego z religią, w szczególności tata – odkąd kupił smartfon i przegląda internet.

– Sytuacja kobiet też się pogorszyła, tak jak wszystkich – ocenił Jauad, bezrobotny inteligent, jakich tu mnóstwo, i poprosił o subskrypcję swojego kanału na YouTubie. Dotąd udało mu się zebrać trzy lajki. Wieczorem, siedząc na głazie i patrząc w morze, śpiewał smutne perskie pieśni.

Na zachód. Czalus, Ramsar, Czaboksar, Rudsar. Benzyna – ze 30 groszy za litr. W Rudsar małe rondo. Przy rondzie sklep z herbatą, ale nietypowy: sprzedają worki wielkie jak na owies. W sklepach przy drodze podobnie, kopce czarnej herbaty z Lahidżan, bardziej na północ w kierunku Azerbejdżanu. Dobrze jej tu w cieple pod grubym płaszczem mgły. Na plantacje Vajargah zabrał mnie Sale po tym, jak zobaczyłem u niego w kuchni wielki wór z herbatą. Sale wyprowadził się z żoną z Teheranu, gdzie przed laty otworzyli jeden z pierwszych w Iranie foodtrucków z kawą z ekspresu, bo wcześniej piło się tu tylko tę tradycyjną, zaparzaną.

To typ, który zaprowadza w miejscach nowe porządki, uprzedza mody – i zwykle na tym traci. Nad morzem, w otoczeniu pól ryżowych i bujnych sadów pełnych komarów, założył agro­turystykę, ale chwilę później wybuchła pandemia. Kiedy przyjechali pierwsi turyści, nie mogli znaleźć jednej osoby do pomocy wśród miejscowych.

– Cholera ich wie, mają te pola ryżowe i nic im chyba więcej nie trzeba. Albo leniwi są – powiedziała Deniz i w dwie minuty przeobraziła się: odłożyła papierosa do popielniczki, na kuse podziurawione spodenki narzuciła długie ciuchy i chustę, i tam – za bramą – stała się kimś innym, zupełnie innym.

Pojechaliśmy do Rudsar, do modnej knajpy, bo najbardziej w tym miejscu brakuje im znajomych i miejskiego życia, więc może wkrótce przeniosą się gdzieś dalej, w kierunku większego miasta Raszt, gdzie Deniz mogłaby uczyć gry na pianinie. Bo kiedy przychodzi zima i leje od rana do wieczora, to wysokie mury opasane różami, które chronią przed niepożądanym wzrokiem, wywołują wyłącznie depresję.

Wspinaczka

Trudno było się rozstać po tych paru dniach, gdy definicją spełnienia w podróży jest poznać ludzi, do których chce się wracać. Kręta droga, powyżej ich domu, wwierca się w gęsty las. Po chwili wjeżdża się w zimny stop mgły i chmur. Nie widać nic. To trwa ze dwie godziny, aż w nicości rysują się kształty budynków. To wieś-kolonia założona powyżej granicy lasu przez ludzi, którzy na co dzień mieszkają na wybrzeżu, a tu spędzają całe lato ze stadami zwierząt. Nic nie chroni tu skutecznie od ziąbu i minie jeszcze niejeden sezon, nim ta wieś upodobni się do miasteczka, o którym opowiadałem, po drugiej stronie wielkiej góry.

Przy ulicy dymią mokre kłody, nad którymi pieką się szaszłyki z baraniny. Mięso wisi na haku. Dobrze, że jest herbata, która grzeje i dodaje animuszu. Poszliśmy spać wcześnie, tuż po meczu piłki ręcznej FC Barcelona–Łomża Vive Kielce w finale Ligi Mistrzów. Wybrał się ze mną na najwyższy szczyt tego pasma górskiego kulturysta z Teheranu, przyjaciel Salego i Deniz. Chciał zobaczyć słynne morze nadkaspijskich mgieł i zapalić na wierzchołku trawę. Nie udało mu się. Siłownia to nie trekking. W połowie zbocza zawrócił, pewnie dobrze dla niego, bo potem było tylko trudniej, prawie dwa kilometry w pionie. Gorzej dla mnie, bo człowiek nie powinien wychodzić sam w doliny pełne psów pasterskich.

Tamtego dnia mgły podciągnęły wysoko. Dopiero kiedy człowiek wyjdzie ponad nie, czuje się wolny, jak tylko zaczyna rozróżniać kierunki i odczuwa nieokreśloną ulgę. Być może coś podobnego czują konie, których stada, rzadko zganiane do zagród, pasą się po rozległych zboczach. Ich ciała lśnią nad kłębiastą tarczą wyzłoconą światłem.

Zanim wszedłem w kamienisty żleb, minąłem ostatnich ludzi. Wysoko w górach stała pasieka z małymi ulami, a nad nią w milczeniu siedzieli na płóciennych krzesłach kobieta i mężczyzna, wpatrzeni w otchłań światła i wody u stóp. Widziałem ich tylko przez chwilę, efemerycznych i nierealnych, zanim zniknęli w chmurach. Nie poruszali się, spokojni, jakby wszystko, co złe, zostało uwięzione niżej i nie mogło znaleźć drogi ucieczki ku niebu. Bliżej południa mgły jak jedwab strzępiły się na urwiskach, odsłaniając czarny kontur wybrzeża. Światło ściekało z wodą po skałach i dachu kamiennej pustej chałupy nieobecnego pasterza.

Miasteczko kawiarza

Schodząc ze szczytu, zobaczyłem po raz pierwszy, głęboko w dolinie, miasteczko kawiarza z wąsem, ale rozpiętość doliny nie pozwalała trafnie ocenić, jak daleko się znajduje. Wędrując w dół po zdobyciu szczytu, traci się czujność. Mijała piąta godzina, a do miasteczka był szmat drogi. Tam, po północnej stronie zboczy, bliżej morza, zieleń pieściła zmysły. Ciężko jest się podnieść, kiedy człowiek rozłoży się na trawie. Do tego czuje się, jak u siebie. W górach wysokich polityka i granice, przynajmniej z perspektywy wędrowca, gubią znaczenie. Jest się w górach, a nie w Iranie. Ta sama woń i barwy jak na innych trawiastych graniach smaganych słońcem. Wędrowiec zapomniał jednak, że niesie woń obcą psom pasterskim, które pilnują tu stada owiec, kóz, a niżej krów. Były daleko, na dnie doliny, ale przybiegły. Wielkie i agresywne.

Udało mi się oddalić, ale z radością zanurzyłem się w pochmurną biel, która oblepiała barwne miasteczko i jedynego miejscowego sprzedawcę kawy w królestwie herbaty. W końcu, wycieńczony spotkaniem z psami, wszedłem na ruchliwe ulice. Pod wielkim drzewem siedzieli starcy i grali w planszówkę. Kiedy pojawiłem się przed nimi w opłakanym stanie, zapytali, skąd się tu wziąłem. Odparłem, że z drugiej strony góry, i wymieniłem jej nazwę. Skąd? Dopytywali. Z Poland, odrzekłem, ale od razu dodałem Lechistan, bo tylko wtedy kojarzą. Na to słowo, które zaczęli powtarzać, wyraźnie pobudzili się i pokrzykiwali za mną, aż w końcu skupili się na własnym kręgu, próbując skonfrontować wspólną wiedzę na nieoczekiwany temat.

Bo przecież ja, z kilogramem herbaty przytroczonym do plecaka, zniknąłem już dla nich w tej szarej substancji gęstej jak wata. Te parę przypadkowych twarzy zawsze przywozi się z podróży do domu – i aż strach pomyśleć, dokąd pozabierali nas; w jakich domach ktoś z naszą twarzą przed oczami otwiera nocą lodówkę.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Więcej niż mgła