„Wiara z lewej prawej i Bożej strony” (fragment książki)

11.08.2014

Czyta się kilka minut

 /
/

W Państwa ręce trafia przedpremierowo wybór tekstów z najnowszej książki bp. Grzegorza Rysia przygotowanej przez Wydawnictwo WAM. Czytelnicy „Tygodnika” dobrze znają przenikliwość i głębię tekstów Autora „Okruchów Słowa”, w których poprzez refleksję biblijną znakomicie komentuje kondycję świata i Kościoła. Biskup jest również popularnym rekolekcjonistą i przewodniczącym Zespołu ds. Nowej Ewangelizacji przy KEP. Prezentowana Państwu książka stanowi wybór homilii biskupa Grzegorza, które głosił on w czasie 25 lat swojego kapłaństwa.

„Tygodnik Powszechny” i Wydawnictwo WAM podjęły współpracę z myślą o Czytelnikach zainteresowanych wartościowymi lekturami. Jeżeli zdecydujecie się Państwo na skorzystanie z oferty przedpremierowej i rabatowej, otwarta zostanie droga do tego, żeby lepiej odpowiadać na Państwa potrzeby czytelnicze. Łamy „Tygodnika” nie zawsze mogą pomieścić wszystkie wartościowe treści, które dopiero w formie książkowej mają szansę osiągnąć swoją pełnię. Dlatego „Tygodnik” i Wydawnictwo WAM pragną zaoferować Państwu również taką ofertę, by interesujące tematy i lubiani Autorzy trafiali dzięki niej do Państwa domowych bibliotek.


DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ, dyrektor naczelny Wydawnictwa WAM
JACEK ŚLUSARCZYK, prezes wydawnictwa „Tygodnik Powszechny”





Osobiste spotkanie z Bogiem

Gdy Jezus tam szedł [do domu Jaira], tłumy napierały na Niego. A pewna kobieta od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi; całe swe mienie wydała na lekarzy, a żaden nie mógł jej uleczyć. Podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza, a natychmiast ustał jej upływ krwi. Lecz Jezus zapytał: «Kto się Mnie dotknął?». Gdy wszyscy się wypierali, Piotr powiedział: «Mistrzu, to tłumy zewsząd Cię otaczają i ściskają». Lecz Jezus rzekł: «Ktoś się Mnie dotknął, bo poznałem, że moc wyszła ode Mnie» (Łk 8, 42-46).


Chrześcijanin to człowiek żyjący we wspólnocie. Ta Ewangelia pokazuje jednak wyraźnie, że wspólnota to nie tłum. Z powodu tłumu Zacheusz nie mógł zobaczyć Chrystusa... Najbardziej przeraża to, że ów tłum stworzyli sami uczniowie Jezusa. Zacheusz nie mógł zobaczyć Chrystusa, bo uczniowie przestali zwracać uwagę na konkretnych ludzi. Właśnie dlatego ów biedny Zacheusz musiał podskakiwać i nikt mu nie chciał pomóc. Nikogo nie obchodziło, co się z nim dzieje. Tłum nie dostrzega osób.

Kobieta, o której wspomina Ewangelia Łukasza, również stoi w tłumie. A przecież Chrystus – dobrze to widzimy – z tłumem nie rozmawia. Człowiek w tłumie może jedynie próbować dotknąć Jezusa. Dlatego św. Piotr mówi:

„Mistrzu, to tłumy zewsząd Cię otaczają i ściskają”. Jednak pośród napierających ludzi tylko ona została uzdrowiona. Stało się tak, ponieważ jest coś, co ją z tego tłumu wyróżnia – owa kobieta przyszła na spotkanie z Jezusem, które jest spotkaniem osobistym.

Chrześcijanin żyje we wspólnocie, ale to nie oznacza, że powinien zapomnieć, iż jest osobą. Kościół to nie tłum. W Kościele każdy uczeń Jezusa powinien być sobą. Chrystus nie spotyka się z tłumem, ale po kolei z każdym z nas. Wiara jest osobistym spotkaniem z Bogiem – to jedna z ulubionych myśli św. Łukasza. Jego Ewangelię wypełniają opisy bardzo osobistych spotkań Jezusa z ludźmi. Rozpoczyna ją spotkanie z Zachariaszem, potem Jezus spotyka się z Symeonem, z Zacheuszem, z Martą i Marią, i z wieloma innymi. Co więcej, Chrystus spotyka się z ludźmi w ich własnych domach! Bohaterami większości przypowieści zapisanych przez św. Łukasza także są konkretni ludzie (np. Samarytanin) albo rodzina (jak ojciec i synowie z przypowieści o synu marnotrawnym). To, że jesteśmy ludźmi wspólnoty, nie oznacza, że mamy się zgubić w tłumie.

Bycie we wspólnocie wcale nie jest proste. Łatwo zamienić Kościół w tłum. Wówczas człowiek przestaje myśleć samodzielnie i pozwala „holować” się wspólnocie. Niektórzy ludzie na Boże Narodzenie kupują choinkę, a na Wielkanoc święcą jajka, bo tak robią wszyscy. Tłum gna do kościoła, więc po co się wyróżniać? Jednak w Kościele chodzi o to, by człowiek pozostał sobą, by indywidualnie spotykał się z Bogiem. Najważniejsze pytania, jakie Chrystus zadaje człowiekowi, są przecież bardzo osobiste.

Kościół – rana boku Chrystusowego

Wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia, tam gdzie przebywali uczniowie, gdy drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: «Pokój wam!». A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: «Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam». Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: «Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane». Ale Tomasz, jeden z Dwunastu, zwany Didymos, nie był razem z nimi, kiedy przyszedł Jezus. Inni więc uczniowie mówili do niego: «Widzieliśmy Pana!». Ale on rzekł do nich: «Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę». A po ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz [domu] i Tomasz z nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: «Pokój wam!». Następnie rzekł do Tomasza: «Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż [ją] do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym!». Tomasz Mu odpowiedział: «Pan mój i Bóg mój!». Powiedział mu Jezus: «Uwierzyłeś dlatego, ponieważ Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli». I wiele innych znaków, których nie zapisano w tej książce, uczynił Jezus wobec uczniów. Te zaś zapisano, abyście wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym, i abyście wierząc mieli życie w imię Jego (J 20, 19-31).


Ewangelia zaprasza nas do ponownego przyjrzenia się ranom Jezusa, a szczególnie ranie boku. W Krakowie ta Ewangelia brzmi szczególnie mocno, bo mamy stale przed oczyma obraz Pana Jezusa Miłosiernego z Łagiewnik. Centrum tego obrazu stanowi właśnie owa rana – rana Serca Jezusowego, z której wypływa woda i krew, przedstawiona jako biały i czerwony promień. Woda jest symbolem chrztu, krew zaś to symbol Eucharystii.

Nie brakuje takich, którzy – jak Tomasz – żeby uwierzyć, muszą dotknąć boku Chrystusowego. Coraz więcej ludzi doświadcza niewiary. W liście Jana Pawła II Novo millenio ineunte, napisanym na zakończenie wielkiego jubileuszu roku 2000, papież rozważa fragment Ewangelii, w którym Grecy proszą Filipa, by pokazał im Jezusa. Ludzie – twierdzi papież – przez wszystkie pokolenia przychodzą do uczniów Jezusa i proszą, by pokazali im Chrystusa. I nie chodzi o opowiadanie o Nim ani o podsuwanie odpowiednich książek na temat chrześcijaństwa... To samo dzieje się także dziś. Przychodzą do nas ludzie szukający wiary, a my najczęściej dajemy im katechizm albo Pismo Święte i mówimy: „Macie, poczytajcie sobie”. Papież jednak wyraźnie podkreśla, że oni chcą zobaczyć Jezusa, a nie tylko usłyszeć o Nim. Takich ludzi jest coraz więcej. Chcą Go dotknąć i dopóki tego nie uczynią, nie uwierzą.

Wiemy, że rana boku Jezusowego jest raną szczególną. Krew i woda to chrzest i Eucharystia – sakramenty, z których rodzi się Kościół. Jak Ewa zrodziła się z boku Adama, tak Kościół rodzi się z rany boku Chrystusa. Gdy ktoś szuka wiary, gdy chce dotknąć Chrystusa, powinien dotknąć nas – dotknąć Kościoła. Ale czy człowiek stykający się z Kościołem, który tworzymy, zyska wiarę? Czy dotknięcie Kościoła buduje? Czy prowadzi ludzi do wiary? To bardzo bolesne pytania.

Kilka lat temu jedna z gazet opublikowała wyniki badań przeprowadzonych wśród studentów Uniwersytetu im. kard. Stefana Wyszyńskiego. Wynika z nich, że do wiary w Boga przyznaje się w Polsce około 60% młodzieży. Jednak spośród tego grona blisko 20% twierdzi, że nie chce mieć nic wspólnego z Kościołem. Pamiętam też, jak pewna kobieta powiedziała mi, że chociaż wierzy w Boga, zrobi wszystko, żeby jej dzieci nie miały nic wspólnego z Kościołem. Z czegoś takiego trudno się otrząsnąć... Czy dotykając Kościoła, można się zbudować w wierze? Czy można się w swojej wierze umocnić?

Świat jest coraz bardziej zlaicyzowany, a to oznacza, że współcześni ludzie przestali rozumieć wiele spośród chrześcijańskich znaków. Ale nawet gdy nie wiedzą, co to Eucharystia, ani nie znają Pisma Świętego, można im pokazać bok Chrystusa – można im pokazać Kościół. Jedynym znakiem, który potrafi przemówić do ludzi niewierzących albo mających wątpliwości, są chrześcijańskie wspólnoty. Tutaj oczywiście rodzi się pytanie, czy wspólnota ludzi wierzących może intrygować? Czy różni się od tych, które istnieją w świecie? Czy jest od nich lepsza?

W Nowym Testamencie znajdujemy dwa zupełnie różne obrazy Kościoła. Pierwszy z nich to Apostołowie zamknięci w Wieczerniku. Przepełnia ich strach. Czy oni mogą kogokolwiek zaintrygować? Czy w ogóle mają na to ochotę? Zaryglowali drzwi, bo nie chcą mieć nic wspólnego ze światem, który jest podły, który zabił ich Mistrza, a teraz również im zagraża. Zamknęli drzwi i nikt ich nie zobaczy. Nie są dla nikogo znakiem. Mamy też drugi obraz – to wspólnota opisana w Dziejach Apostolskich. Niektórych fascynuje to, że wszyscy jej członkowie sprzedali swoje majątki, a pieniądze oddali Apostołom. Ale przecież w Kościele zawsze byli ludzie, którzy rozumieli ideę ubóstwa i nim żyli, choć oczywiście byli też i tacy, którzy, jak Judasz, potykali się na pieniądzu. W pierwotnym Kościele najbardziej intrygujące było jednak to, że każdy otrzymywał tyle, ile potrzebował.

Najczęściej rozdzielamy dobra, kierując się zasadą „każdemu według zasług”. Myślimy: „Ten zasługuje, a tamten nie...”, „Temu dam, bo to porządny człowiek, tylko życie go doświadczyło, a tamtemu nie dam, bo to pijak i marnuje wszystko, co dostaje”. Różnica między tym, czego człowiek potrzebuje, a tym, na co zasłużył, jest bardzo istotna. A św. Wincenty à Paulo, jeden z tych, którzy dobrze pojęli, co to miłość i miłosierdzie, powiedział kiedyś: „Nie pytaj, na co człowiek zasługuje, pytaj, czego potrzebuje”.

Kościół jest nam zadany

Wtedy wrócili do Jerozolimy z góry, zwanej Oliwną, która leży blisko Jerozolimy, w odległości drogi szabatowej. Przybywszy tam weszli do sali na górze i przebywali w niej: Piotr i Jan, Jakub i Andrzej, Filip i Tomasz, Bartłomiej i Mateusz, Jakub, syn Alfeusza, i Szymon Gorliwy, i Juda, [brat] Jakuba. Wszyscy oni trwali jednomyślnie na modlitwie razem z niewiastami, Maryją, Matką Jezusa, i braćmi Jego. Wtedy Piotr w obecności braci, a zebrało się razem około stu dwudziestu osób, tak przemówił: «Bracia, musiało wypełnić się słowo Pisma, które Duch Święty zapowiedział przez usta Dawida o Judaszu. On to wskazał drogę tym, którzy pojmali Jezusa, bo on zaliczał się do nas i miał udział w naszym posługiwaniu. Za pieniądze, niegodziwie zdobyte, nabył ziemię i spadłszy głową na dół, pękł na pół i wypłynęły wszystkie jego wnętrzności. Rozniosło się to wśród wszystkich mieszkańców Jerozolimy, tak że nazwano ową rolę w ich języku Hakeldamach, to znaczy: Pole Krwi. Napisano bowiem w Księdze Psalmów: „Niech opustoszeje dom jego i niech nikt w nim nie mieszka! A urząd jego niech inny obejmie!”. Trzeba więc, aby jeden z tych, którzy towarzyszyli nam przez cały czas, kiedy Pan Jezus przebywał z nami, począwszy od chrztu Janowego aż do dnia, w którym został wzięty od nas do nieba, stał się razem z nami świadkiem Jego zmartwychwstania». Postawiono dwóch: Józefa, zwanego Barsabą, z przydomkiem Justus, i Macieja. I tak się pomodlili: «Ty, Panie, znasz serca wszystkich, wskaż z tych dwóch jednego, którego wybrałeś, by zajął miejsce w tym posługiwaniu i w apostolstwie, któremu sprzeniewierzył się Judasz, aby pójść swoją drogą». I dali im losy, a los padł na Macieja. I został dołączony do jedenastu apostołów (Dz 1, 12-26).


W Dziejach Apostolskich możemy zobaczyć pierwotny Kościół, pierwszą chrześcijańską wspólnotę – to, jak ona wyglądała, jak myślała, jak wartościowała i jak rozwiązywała swoje problemy. W Dziejach Apostolskich widzimy też konkretne osoby, które tworzyły tę wspólnotę. Czasem zdaje się nam, że to był okres Kościoła idealnego. Trzeba czytać ten tekst i przyglądać się sobie, wspólnotom, które tworzymy, bo bardzo niebezpieczna jest taka myśl, że ideał Kościoła pierwotnego jest obecnie nie do zrealizowania.

Św. Łukasz pisze, że uczniowie Jezusa są razem, i to nie jest przypadek. Sobór Watykański II mówi, że Bogu się spodobało zbawiać ludzi nie pojedynczo i bez wzajemnych odniesień, ale we wspólnocie. „Bogu się spodobało...” – to bardzo ładne określenie. I nie chodzi o to, że Bóg ma takie widzimisię ani że postanowił utrudnić wszystkim życie i skazać nas na siebie nawzajem. Bóg zna ludzką naturę, bo jest jej twórcą, a kiedy Sobór mówi: „Bogu się spodobało”, to chodzi o to, że Bóg wie, na czym polega szczęście człowieka. Bóg wie, że nie jest dobrze, aby człowiek był sam (Rdz 2, 18), i wie też, że człowiek sam się nie zbawia, bo samotnie nie jest w stanie osiągnąć takiej dojrzałości, jaką mu Bóg przeznaczył. Jeśli jesteśmy powołani do tego, by wspólnie dochodzić do Boga, to oznacza, że wiara nie jest naszą sprawą prywatną. Co więcej, to także oznacza, że nic z tego, co dostajemy od Boga dla siebie, nie jest dane tylko nam samym. Spójrzcie, jaką mamy trudność z mówieniem na temat swojej wiary w Kościele. Ludzie potrafią rozmawiać o wszystkim – o pogodzie, o polityce, nawet o Kościele (wtedy najczęściej krytycznie), ale kiedy przychodzi rozmawiać o wierze i o tym, co każdy z nas z niej rozumie, to natychmiast kryją się w swojej prywatności. Zachowują się tak, jakby słowo, które dostali od Boga, było tylko dla nich. Oczywiście ono jest dla nich, ale dostają je po to, żeby się nim dzielić z innymi. Ponieważ Bóg nas zbawia we wspólnocie, nie ma nic takiego jak wiara prywatna, przynajmniej gdy mówimy o wierze chrześcijańskiej i o przeżywaniu Ewangelii. Nie ma wiary poza wspólnotą Kościoła! Św. Cyprian mówił: „Nie ma Boga za Ojca ten, kto nie ma Kościoła za matkę”, oraz: „jeden chrześcijanin to żaden chrześcijanin”. A nam się wydaje, że wystarczy, jak jest Pan Bóg i ja sam.

Św. Bazyli Wielki, jeden z najważniejszych twórców życia monastycznego na Wschodzie, mówił do pustelnika: „Komu umyjesz nogi? Komu nadstawisz drugi policzek? Komu ustąpisz miejsca przy stole?”. To ważne, by zrozumieć, dlaczego nie jest dobrze dla człowieka, żeby był sam. Naprawdę nie chodzi o to, że wtedy sobie nie upierze albo nie ugotuje. W tym kryje się też pytanie, bardzo istotne, dla kogo człowiek żyje. Zanim Bóg przyprowadza do Adama kobietę, wcześniej jakby rozważa, jaka ma być jej rola. Mówi: „uczynię [...] odpowiednią dla niego pomoc”. Pomoc dla niego... Kobiety czasem myślą, że to zdanie je upokarza, a ono jest definicją człowieka. Człowiek żyje sensownie, gdy żyje dla kogoś. Niesłychanie biedny jest ten, kto nie ma dla kogo żyć. Bóg nas zbawia we wspólnocie – tak się Bogu spodobało...

Apostołowie chodzą dwójkami, bo Kościół ma głosić miłość i dlatego wcześniej musi jej sam doświadczyć. Ale mało tego, Kościół ma też uobecniać Chrystusa, a nie tylko o Nim opowiadać. Przyczyna, dla której Apostołowie zawsze chodzą po dwóch, kryje się w słowach Jezusa zapisanych w Ewangelii: „gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18, 20). Piotr i Jan, Jakub i Andrzej... – to jest sakrament Jezusa żywego, pierwszy czyn Kościoła, uczniów, którzy zebrali się i czekają na Zesłanie Ducha Świętego.

Mówimy, że Pięćdziesiątnica jest dniem narodzin Kościoła, ale jeszcze zanim się ten Kościół narodzi oficjalnie, zanim się objawi światu, Apostołowie bez żadnej zwłoki uzupełniają grono Dwunastu. Robią to, żeby zadbać o wspólnotę. Bóg ich powołał jako Dwunastu i tego nie wolno zaniedbać, bo ta wspólnota jest sakramentem żywego Jezusa. Popatrzcie, jak Apostołowie dyskutują na temat warunków, jakie ma spełniać człowiek, który znajdzie się w gronie Dwunastu... W końcu mówią, że chodzi o to, by ten ktoś stał się, razem z nimi, świadkiem Jezusowego zmartwychwstania. Co to znaczy być świadkiem zmartwychwstania? To znaczy, że trzeba znać odpowiedź na najważniejsze dla chrześcijan pytanie: Co to znaczy, że Jezus zmartwychwstał?

Co znaczy, że Jezus zmartwychwstał? To znaczy, że żyje! Widzieliście Go dzisiaj? Jak Go widzieliście, to możecie być świadkami Jego zmartwychwstania. Jak Go nie widzieliście, to o czym będziecie świadczyć? O tym, że umarł? Tu nie ma nic do wierzenia, to jest fakt. Jednak kiedy mówimy, że Jezus żyje, to jesteśmy w samym środku wiary, bo tutaj z kolei nic wiedzieć nie można. Kiedy wchodzimy do Kościoła, to wchodzimy do wspólnoty ludzi, którzy są świadkami zmartwychwstania, którzy potrafią pokazać, że Jezus żyje, mówią: „Ja Go widziałem. Chcesz, to też zobacz...”. A kiedy pytają nas, gdzie można Go zobaczyć, odpowiadamy: „Tu, gdzie jest dwóch albo trzech”. Oczywiście można też odpowiedzieć inaczej. Widzimy Pana Jezusa na ołtarzu i mówimy: „Żywy Jezus” – to prawda. Czytamy Pismo Święte i mówimy: „Żywy Jezus” – to też prawda. Ale do rozumienia tych znaków musi człowieka doprowadzić wspólnota ludzi wierzących, „dwóch albo trzech...”. Jeśli zbiorą się w imię Jezusa, to On pośród nich jest w sposób rzeczywisty. O ten wymiar wiary trzeba zadbać tak, jak dbamy o chleb i o wino do Eucharystii. Dbamy, żeby chleb był świeży, a wino rzeczywiście z winogron i żeby nie było jak ocet... Tak samo trzeba też zadbać o tę materię obecności Jezusa, jaką jest chrześcijańska wspólnota.

Wspólnota – jak pokazuje tekst Ewangelii – ma rozmaite wymiary. Pierwszy z nich to Dwunastu, czyli wspólnota, w której wszyscy znają się z imienia. W takiej wspólnocie miłość nie jest jedynie teorią. Generalnie nie ma żadnego problemu z tym, żeby kochać tysiąc osób. Co za problem kochać trzydzieści milionów Polaków? A już najłatwiej kocha się Eskimosów. Nikt ich w życiu na oczy nie widział... Bazyli, kiedy tworzy swoje klasztory, wyraźnie mówi: „To jest nieporozumienie”. Wspólnota musi być taka, żeby można było razem się modlić, pracować, odpoczywać i spożywać posiłki. Wspólnota musi być konkretna. Św. Benedykt, który jest dla nas tym, kim Bazyli był dla mnichów na Wschodzie, twierdził, że w klasztorze powinno być dwunastu mnichów. Kiedy przychodzi trzynasty, trzeba pomyśleć o nowym klasztorze. Dwunastu – to jest wspólnota, którą człowiek może ogarnąć myślami, może znać wszystkie imiona... Dwunastu ludzi kocha się znacznie trudniej niż tysiąc. Dlaczego? Bo wystarczy tydzień, żeby wszystkiego się o nich dowiedzieć. Można poznać wszystkie ich wady, poruszyć wszystkie tematy, które ich interesują, dowiedzieć się, że z jednym da się rozmawiać tylko o chorobach, z drugim o niczym... Kiedy pytamy o życie wspólne, najpierw musimy zapytać, jak wygląda mała wspólnota, w której funkcjonujemy. Benedykt mówił, że nie ma nic gorszego niż mnisi, których nazywał „wagabundami”, co to biegają po całym Kościele. Dlaczego? Bo nigdzie nie mogą się uświęcić. Zawsze przeszkadzają im ludzie, wśród których się znaleźli. Jak się odnajduję w małej wspólnocie? Jaka jest moja relacja z tymi, którzy ją tworzą? Taki jest pierwszy wymiar wspólnoty.

O drugim wymiarze mówi fragment: „zebrało się razem około stu dwudziestu osób”. Niezwykle ważne, by ta mała wspólnota nie zablokowała człowieka na innych. Ktoś może się czuć tak świetnie w tej swojej wspólnocie, że już świata poza nią nie widzi. „Zebrało się razem około stu dwudziestu osób” – braci i sióstr. Mówiąc w ten sposób, mówimy też, że wszyscy w Kościele mają tę samą godność. To jest właśnie podstawowa kategoria myślenia o nas, o tym, kim jesteśmy – jesteśmy braćmi i siostrami. Wszyscy jesteśmy ludźmi ochrzczonymi. To obowiązuje także Dwunastu, którzy byli pierwszymi biskupami w Kościele. To do nich mówił Pan Jezus: „jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy braćmi jesteście” (Mt 23, 8). Gdyby Piotr miał kłopoty z zapamiętaniem i gdyby mu się wydawało, że jest ważniejszy od innych, to mu Pan Jezus mówi: „Nawróciwszy się, utwierdzaj twoich braci” (Łk 22, 32). Piotr nie ma pod sobą służących, ale ma wokół siebie braci i braciom przewodzi. Chrzest to jest taka godność, która wyprzedza wszystkie funkcje, bo na chrzcie jest zbudowana świętość każdego w Kościele. Wszystko, co potem w życiu robimy, jest tylko realizacją chrztu. Cała godność człowieka w Kościele bierze się stąd, że jest ochrzczony, a nie z tego, jaką pełni funkcję. Nie ma w tym nic powierzchownego, my nie tylko jesteśmy braćmi i siostrami dla siebie nawzajem, ale także jesteśmy braćmi i siostrami Jezusa. On jest Pierworodnym między wielu braćmi. Św. Augustyn mówił do swoich diecezjan: „dla was jestem biskupem, a z wami chrześcijaninem. To, że jestem chrześcijaninem, jest dla mnie tytułem do godności. To, że jestem biskupem, będzie dla mnie powodem oskarżenia”. A dzisiaj, popatrzcie, co my z tego zrobiliśmy... Biskup przychodzi, a wszyscy natychmiast rzucają się do całowania pierścienia. Dla nas biskup to jest godność, a dla Augustyna powód do oskarżenia, gdy na Sądzie Ostatecznym Bóg mu powie: „Byłeś biskupem, co zrobiłeś?”. Trzeba się nawracać, to znaczy trzeba zmieniać nasze myślenie.

W opisie stworzenia Ewy czytamy: „stworzę pomoc odpowiednią dla niego”, ale po hebrajsku tam jest: „stworzę pomoc naprzeciw niego”. Adam budzi się i widzi kobietę stojącą naprzeciwko niego – widzi kogoś do rozmowy, widzi partnera dialogu. Adam wie, że on tej kobiety nie „wyprodukował”. Ona mu została dana, a Adam ma absolutną pewność, że ona jest mu równa. Dopiero potem przychodzi podział funkcji: on będzie polował, a ona będzie gotować. Podstawowa godność człowieka jest ta sama.

Jest jeszcze jedna wspólnota, do której są wezwani uczniowie Jezusa – wspólnota narodu wybranego. Musimy najpierw odwołać się do Ewangelii św. Łukasza, według której uczniowie na Górze Oliwnej „oddali Mu pokłon i z wielką radością wrócili do Jerozolimy, gdzie stale przebywali w świątyni, [wielbiąc i] błogosławiąc Boga” (Łk 24, 52). Często mamy zakodowany taki obraz, że gdy uczniowie wrócili z Góry Oliwnej, to się zamknęli w Wieczerniku na cztery spusty. A ten sam Łukasz napisał, że codziennie przebywali w świątyni. Przecież ta świątynia to nie jest żaden chrześcijański kościół, ale świątynia jerozolimska – żydowska. Apostołowie codziennie szli do świątyni na modlitwę, bo wszyscy byli Żydami, i tych stu dwudziestu, którzy się tam zeszli, też przecież było Żydami. Ich obecność w świątyni wcale nie była taka prosta, skoro codziennie się modlili i wielbili Boga razem z tymi, którzy zabili Jezusa. Mamy taką skłonność, by myśleć (dwadzieścia wieków teologii Kościoła szło po tej linii), że teraz jest nowy naród wybrany, a stary już wybrany nie jest. A tymczasem po Zesłaniu Ducha Świętego Chrystus ich pośle właśnie do tych ludzi. Każe im iść i głosić Słowo Boże. Gdyby nie ta wspólna modlitwy w świątyni jerozolimskiej, czy Apostołowie przełamaliby swój lęk?

Módlcie się, zanim zaczniecie cokolwiek robić w Kościele. Brat Albert pisał, że daje rano jeść niektórym ludziom w Krakowie dlatego, żeby nie pili na czczo, bo „śniadanie jest rodzajem prezerwatywy przeciw wódce porannej”. Aby tym ludziom dobrze służyć, to znaczy dać im jeść bez pogardy, bez wyśmiewania i osądu, najpierw trzeba się za nich modlić. I żeby to było jasne – to się odnosi nie tylko do takich ludzi! A Apostołowie? Przecież oni czują się jedno z narodem wybranym – z narodem, który nie rozpoznał Mesjasza i Go zabił. Co mają myśleć? Zamiast myśleć, modlą się, bo modlitwa to narzędzie, które kruszy mury między ludźmi.

Na żadnym z wyżej wspomnianych poziomów, ani na poziomie Dwunastu, ani na poziomie stu dwudziestu, ani tam, gdzie chodzi o taką wspólnotę, której obrazem jest świątynia, nigdzie wspólnota nie jest sprawą prostą, spontaniczną czy naturalną. Może właśnie dlatego w Ewangelii Jana Chrystus formułuje przykazanie miłości dopiero na Ostatniej Wieczerzy. Jan znał się na miłości, jest przecież nazywany „uczniem miłości” albo „uczniem, którego Jezus miłował”. Jan wie, że miłość nie jest niczym łatwym, że do miłości trzeba dojrzeć. Najpierw trzeba z Jezusem chodzić trzy lata, trzeba słuchać uważnie tego, co mówi, zanim się człowiek porwie na zmierzenie się z miłością. A nam tak łatwo przychodzi mówić o miłości.

Modlitwa zmienia relacje między ludźmi. Czasem napięcie między ludźmi dochodzi do takiego poziomu, że można tylko modlić się za drugą osobę, bo już nie da się z nią rozmawiać. Każdy uczciwy człowiek ma takie doświadczenia. Tylko aniołowie ich nie mają. Ile razy znajdę się w takiej sytuacji, jest to dla mnie czytelny znak, że muszę się modlić, bo inaczej nigdy się z tym człowiekiem nie spotkamy. I tu nie chodzi, jak myślą niektórzy, o to, żeby on się nawrócił. Modlitwa ma zmienić mnie, bo kiedy się za kogoś modlę, to sam się zmieniam w stosunku do niego. Św. Benedykt bardzo pięknie pisze w swojej regule o tym, jak się przyjmuje gości w klasztorze: „A zatem, skoro tylko zawiadomią o przybyciu gościa, przełożony i bracia wyjdą mu na spotkanie z całą usłużnością miłości. Najpierw niech się wspólnie pomodlą, później zaś powitają w pokoju. Tego pocałunku pokoju powinno się udzielać dopiero po modlitwie, a nigdy bez niej, a to ze względu na złudzenia pochodzące od diabła” (Reguła 53, 3­5). Benedykt jest naprawdę genialny. Ludzie się na siebie rzucają, cmok, cmok, a on, porządny Ojciec, mówi: „jedno wielkie złudzenie”. Więcej, mówi nam, że jeśli chcemy wiedzieć, czy to nie jest złudzenie, czy nie ma w tym jakiegoś fałszu, to najpierw powinniśmy się razem pomodlić. Modlitwa pokazuje, w jakim stanie rzeczywiście jesteśmy. Skąd się biorą te złudzenia i skąd ta trudność w relacjach we wspólnocie, którą jest Kościół?

Maciej dostaje się do tej wspólnoty Dwunastu poprzez losowanie, wcale nie dlatego, że Apostołowie go sobie wybrali. Dlaczego? Zebrało się stu dwudziestu braci, znają się, dlaczego sami nie wybrali kogoś, kto się nadaje na Apostoła? Łukasz, jak w Dziejach Apostolskich przedstawia tych dwóch kandydatów, znacznie więcej mówi o Józefie. Macieja wymienia zaledwie z imienia. Może oni wszyscy liczyli, że Apostołem zostanie Józef? Może właśnie w nim widzieli więcej cech, które by wskazywały, że się nadaje? A w losowaniu wyszedł Maciej... Bóg wskazał tego, którego wybrał. Apostołowie nie bawią się w „entliczek­pentliczek”. Ich interesuje, kogo Bóg chce mieć w gronie Dwunastu.

Apostołowie nie mają poczucia, że powinni decydować. Maciej został im podarowany przez Boga. Właśnie w ten sposób powstaje Kościół. Tak powstaje wspólnota w Kościele. Nie my ją tworzymy, ale Chrystus. Bóg woła mnie, a później drugą osobę i kolejne. Przychodzimy do Jezusa i widzimy – jest nas Dwunastu... Nam się zdaje, że będziemy sami, a tu naraz obok nas jest Maciej, choć niektórzy z nas woleliby, żeby był Józef. Nie od razu ludzie to rozumieją. Myślę, że Dwunastu też nie od razu to zrozumiało. Spójrzcie, jak powstawała Dwunastka: Andrzej przyprowadził Piotra, bo to był brat, potem we dwóch poszli po Jakuba i Jana, bo mieli wspólny interes – razem łowili ryby. Potem Filip spotkał Natanaela, który pochodził z tej samej miejscowości. Ta wspólnota powstawała bardzo naturalnie, a potem widać, jak te naturalne więzi nie wytrzymują próby czasu. Wszystko, co było takie naturalne i spontaniczne, puściło. A Pan Jezus poczekał, aż to wszystko puści, i po trzech latach powiedział im: „Kochajcie się”. To jest właśnie Kościół dla dorosłych. O ileż prościej jest dobrać się samemu: „Tego nie bierzemy, bo za stary, tamta za głupia, a tamta nie tak wygląda...”. Jeśliby od nas zależało, kto ma być w Kościele, jaki on byłby wówczas mały. Wszystko, co nas dzieli, odbilibyśmy na Kościele. Każdy z nas miałby swój własny Kościół i myślałby, że ma tam Pana Jezusa, a Jego by tam oczywiście nie było.

Ważne jest, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Nie chodzi o to, żeby lekceważyć to, co naturalne w relacjach między ludźmi. Dobrze, gdy ludzie mają podobne zainteresowania, gdy podobnie myślą o życiu, tylko że nie na tym jest oparta wspólnota w Kościele. Ona jest oparta na czymś znacznie głębszym – to Chrystus tworzy Kościół i wiąże ze sobą poszczególnych ludzi. My tak naprawdę spotykamy się w Jezusie. Dlatego Kościół jest nam zadany, wspólnota w Kościele jest nam zadana. My jej nie tworzymy, my musimy do niej dorastać. Musimy odnaleźć się w tej jedności, którą Chrystus nam daje.

Słowo Boże potrzebuje ciała

Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: «Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca». Na to Maryja rzekła do anioła: «Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?». Anioł Jej odpowiedział: «Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego». Na to rzekła Maryja: «Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa!». Wtedy odszedł od Niej anioł (Łk 1, 29-38).


Maryja daje ciało Słowu Boga, a Słowo Boże – druga Osoba Boga – przyjmuje ludzkie ciało z Maryi. Ostatecznie zawsze o to właśnie chodzi w spotkaniu z Bogiem, o to chodzi w wierze. Mamy dać ciało Słowu Boga. Dzięki nam Słowo Boga ma być obecne w świecie, ma być dotykalne, żeby można je było zobaczyć i usłyszeć. Chodzi o to, żeby otrzymało konkretną formę.

Gilbert K. Chesterton pisał, że wszyscy wiedzą, iż Franciszek był podobny do Chrystusa. Jeśli tak, to prawdziwe jest również zdanie odwrotne – Chrystus był podobny do Franciszka. Dlaczego to takie ważne? W XII i na początku XIII wieku jeśli ludzie chcieli wiedzieć, jak wyglądał Chrystus, to mówili: „Popatrzcie na Franciszka”, „Chrystus był właśnie taki, myślał i postępował jak Franciszek”. Czy patrząc na nas, można coś powiedzieć o Chrystusie? A może patrząc na nas, można jedynie powiedzieć, co myśli i czego uczy Kościół? Chesterton zresztą twierdził, że Franciszek bardziej kochał Chrystusa niż chrześcijaństwo. W naszym życiu tak naprawdę nie chodzi o Kościół, tylko o Chrystusa. Kościół realizuje się, wskazując ludziom drogę do Chrystusa, a nie do siebie. Musimy dać ciało Słowu Bożemu i to nie jest żadna abstrakcja ani filozofia. Jakie ciało dajemy Słowu Boga?

Czy ten, kto mnie dotyka, ma poczucie, że dotyka Słowa Bożego? A przecież o to chodzi w spotkaniu z Bogiem, którym jest wiara. Kiedy dialog Boga z człowiekiem się uda, kiedy człowiek powie „chcę”, to potem trzeba jeszcze poczekać dziewięć miesięcy – tyle przecież trwa ciąża. W dziejach Kościoła byli tacy, którzy myśleli, że Jezus już zupełnie ukształtowany wleciał w łono Matki Boskiej, a potem zaraz z niej wyszedł. Tyle że to jest herezja! Chrystus dziewięć miesięcy kształtował się w łonie matki, bo Słowo, aby zaowocować, potrzebuje czasu. Nic w życiu wiary nie dzieje się automatycznie. Bóg o tym wie i jest cierpliwy. Potrafi czekać. Ma wielką cierpliwość do ludzi i wie, z kim się wiąże. To jest niesłychanie dobra nowina. Słowo potrzebuje czasu, żeby w człowieku dojrzeć. Miejmy cierpliwość do siebie i miejmy też cierpliwość do innych.

W piątym rozdziale Listu do Efezjan jest niesamowity tekst: „Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić, oczyściwszy obmyciem wodą, któremu towarzyszy słowo, aby osobiście stawić przed sobą Kościół jako chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz aby był święty i nieskalany” (Ef 5, 25­27). Co z tego wynika? Chrystus wydaje się za Kościół, który nie jest nieskalany. Ma tysiące zmarszczek i tysiące skaz. Taki był i taki jest. Jakby ktoś nie chciał się z tym zgodzić, to niech spojrzy w lustro. Wtedy będzie wiedział, jaki jest Kościół. Chrystus wydaje się za Kościół nie dlatego, że on jest święty, ale po to, by go świętym uczynić. Doskonałość jest punktem dojścia w życiu chrześcijańskim, a nie punktem wyjścia. Paweł pisze o tym, mówiąc o małżeństwie. Ludziom wydaje się, że są idealni. Ona jest cudowna, a on jeszcze cudowniejszy... Tydzień po ślubie – dramat. Naraz zobaczyli, ile w sobie mają rozmaitości. Startowali z głupiego poziomu, inaczej nie mieliby się czym rozczarowywać. Wiedzieliby, że są niedoskonali i wiążą się ze sobą nie dlatego, że mogą się na sobie oprzeć, ale że razem mogą się oprzeć na Bogu, a wtedy, być może kiedyś, na końcu, będą doskonali. To dotyczy całego życia chrześcijańskiego, każdej cnoty chrześcijańskiej. Jeśli zakonnica praktykowałaby doskonale ubóstwo w dniu ślubów, po co byłoby jej późniejsze życie? Dopiero kiedyś będziemy nieskalani. Kiedy? Jak nas Kościół zrodzi do życia wiecznego.

Śladami Jezusa

Następnie [Jezus] wędrował przez miasta i wsie, nauczając i głosząc Ewangelię o królestwie Bożym. A było z Nim Dwunastu oraz kilka kobiet, które uwolnił od złych duchów i od słabości: Maria, zwana Magdaleną, którą opuściło siedem złych duchów; Joanna, żona Chuzy, zarządcy u Heroda; Zuzanna i wiele innych, które im usługiwały ze swego mienia (Łk 8, 1-3).


Trzy wersety Ewangelii Łukasza, opowiadające o Jezusie, z którym wędrują kobiety. Czytamy ten fragment tak spokojnie, a przecież sytuacja tu opisana wcale nie jest zwyczajna. Ani Jezus, ani dwunastu mężczyzn z Galilei, którzy Mu towarzyszyli, nie mieli najlepszej opinii. Pamiętamy przecież słowa Natanaela zapisane w Ewangelii wg św. Jana: „Czyż może być co dobrego z Nazaretu?” (1, 46). Tutaj zaś chodzi nie o jednego, ale o trzynastu Galilejczyków, z którymi po Ziemi Świętej wędruje kilka kobiet! Tajemnicą ich mężów pozostanie, dlaczego im na to pozwolili. Sytuacja, którą opisuje Ewangelia, wcale nie jest prosta. Mogła raczej wywoływać zgorszenie...

Taki właśnie, niesłychanie otwarty na człowieka, jest Mistrz z Nazaretu i właśnie dlatego przełamuje wszelkie ludzkie zahamowania, zastrzeżenia i opory. Nie chodzi jedynie o to, że Pan Jezus nie obawiał się tego, co ludzie o Nim powiedzą. Otwartość była Jego codzienną postawą. Chyba najlepiej widać to w kontaktach z faryzeuszami. Ewangelia pokazuje, że Jezus raz po raz przyjmuje ich zaproszenia, chociaż właściwie nigdy nie są one do końca szczere. Ile razy do nich przychodzi, tyle razy faryzeusze robią wszystko, by Go na czymś przyłapać, by Go wyśmiać albo pokazać, że do nich nie należy. Mimo to Jezus zawsze odpowiada na zaproszenie. Bóg bowiem nie marnuje żadnej szansy spotkania z człowiekiem, również takim, z którym – jak nam się wydaje – nawet nie warto rozmawiać. Przyjął posługę od kobiety, którą wszyscy uważali za grzesznicę. Pierwszą osobą, której Jezus powiedział, że jest Mesjaszem, była Samarytanka, a po zmartwychwstaniu najpierw objawił się Marii Magdalenie...

Jezus przyjmuje posługę kobiet. To także jest dość niezręczna sytuacja. W Ewangelii wyraźnie napisano, że owe kobiety „im usługiwały ze swego mienia”, a to oznacza, że utrzymywały trzynastu dorosłych mężczyzn, z których każdy mógł przecież na siebie zarobić! Ale Pan Jezus nie boi się też zgorszenia, choć jest to rzecz poważna. Sam przecież mówi: „kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza” (Mt 18, 6). Jednak kiedy Jezus mówi o zgorszeniu, nie ma na myśli sytuacji, gdy ktoś się gorszy czyimś zachowaniem. Zgorszenie polega na tym, że człowiek staje się powodem cudzego grzechu.

W szesnastym rozdziale Ewangelii Mateusza, zaraz po tym, jak Jezus zapowiedział swoją mękę, Piotr odciąga Go na bok i czyni Mu wyrzuty: „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie” (Mt 16, 22). Wtedy Jezus mówi Piotrowi: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą...” (a w dosłownym tłumaczeniu: „kamieniem potknięcia”). Wcześniej powiedział mu, że jest skałą, na której zbuduje Kościół, a teraz mówi, że jest zawadą! Dopiero tutaj zaczynamy rozumieć, o co chodzi w zgorszeniu. Ten, na którym – wydawałoby się – można się oprzeć, na którym ma być zbudowany Kościół, staje się przyczyną potknięcia, kamieniem, o który można się przewrócić. I to jest coś bardzo konkretnego. Są ludzie, którzy chcą na nas oprzeć swoją wiarę. Kiedy zamiast ich budować w wierze sprawiamy, że się przewracają, wówczas mamy do czynienia ze zgorszeniem. Jeśli się o nas potkną, to ich zgorszyliśmy. Źle, gdy stajemy się przyczyną zgorszenia. Jeszcze gorzej, jeśli z racji swojego powołania powinniśmy być dla innych skałą, a ludzie się o nas potykają, bo nie widzą w nas postawy ewangelicznej. Najgorzej jest jednak wówczas, gdy wciągamy innych w grzech.

Zgorszenie to rzecz poważna i należy się go bać. Ale nie wywołuje zgorszenia niekonwencjonalny tryb życia ani dziwne zachowanie. Jezus wędrował z kobietami i w ówczesnym świecie było to dziwne. Jednak On się tym nie przejmował, bo to jest taki rodzaj zgorszenia, który dziś nazywamy „faryzejskim” i którego bać się nie trzeba. Więcej nawet, należy je czasem prowokować. Warto się zastanowić, czym się gorszymy. Wydaje się bowiem, że nasze zgorszenie często bierze się stąd, że mamy zupełnie powywracaną hierarchię wartości – to, co istotne, miesza się nam z tym, co zupełnie nieważne. Pan Jezus nie przejmował się bzdurami, ale uczył tego, co najważniejsze.

Maria Magdalena, Joanna – żona Chuzy, Zuzanna i wiele innych kobiet towarzyszyło Jezusowi i Jego uczniom... Warto się przyjrzeć tym kobietom, by dostrzec, jak bardzo się od siebie różnią. Maria Magdalena – wszyscy Ewangeliści podają, że Chrystus wyrzucił z niej siedem duchów. Wiemy, że siedem to znak pełni, a zatem Maria Magdalena była kobietą całkowicie opanowaną przez zło. Mimo to Chrystus znalazł w niej uczennicę, i to nie byle jaką. To ją Chrystus uczynił Apostołką Apostołów.

Joanna była żoną Chuzy, zarządcy Heroda. Nie był to ten Herod, który zabijał dzieci w Betlejem, ale jeden z jego synów – Herod Antypas, człowiek, który zabił Jana Chrzciciela. Był bardzo miernym człowiekiem, ale miał władzę, więc z całą pewnością nie był przychylny Jezusowi i ludziom wokół Niego skupionym. Wiemy też, jak się zachowywał podczas męki Jezusa, jak z Niego drwił. Mąż Joanny był zarządcą Heroda, kimś, kto obracał jego pieniędzmi. Także w takim miejscu Jezus znalazł sobie uczennicę...

Marię, matkę Jakuba Młodszego, znamy również z innych fragmentów Ewangelii. Nie wiemy o niej zbyt wiele, ale gdy przyglądamy się jej synowi, pierwszemu biskupowi Jerozolimy i jednemu z pierwszych męczenników, widzimy, że był człowiekiem wiernym Prawu Mojżeszowemu. Należy zatem przypuszczać, że nauczył się tego właśnie od matki. Mamy więc do czynienia z kobietą zupełnie inną niż tamte. Maria była bardzo religijna i potrafiła wychować dzieci do głębokiej wiary, do wierności Prawu Mojżeszowemu.

Kobiety zgromadzone wokół Jezusa bardzo się różnią. Dzieli je przeszłość, poziom życia moralnego (jedna była zupełnie opanowana przez zło, druga niemal święta), a także sposób życia – Maria Magdalena jest niezamężna, Joanna i Maria to kobiety żyjące w małżeństwie. Jezus gromadzi je wokół siebie i każda z nich jest mu równie bliska.

Podobnie było z Apostołami. Ci dopiero się różnili! Jest wśród nich człowiek o imieniu Szymon, którego nazywamy Gorliwym. W jego przypadku określenie „Gorliwy” nie oznacza ani cechy, ani cnoty, ale nazwę ugrupowania politycznego, do którego należał. Gorliwi, czyli zeloci, to – mówiąc językiem współczesnym – starożytni terroryści. Św. Szymon Apostoł, zanim został uczniem Jezusa, był terrorystą, członkiem ugrupowania, które za wszelką cenę chciało wyrzucić Rzymian z Ziemi Świętej. Zeloci byli skrytobójcami. Ich bronią był mały nóż ukryty w fałdach sukni. Jak taki człowiek miał się dogadać z Mateuszem – celnikiem, który zbierał podatki dla Rzymian? W oczach zeloty Mateusz był zwykłym kolaborantem. Jednak Pan Jezus przywołuje do siebie zarówno Mateusza, jak i Szymona, i tworzy z nich jedną wspólnotę.

Taki jest też Kościół i takie są wspólnoty w Kościele. Tacy właśnie jesteśmy my. Znajdujemy się w samym centrum Ewangelii. Pierwsze i najważniejsze jej przykazanie to przykazanie miłości. Kościół jest tylko tam, gdzie ludzi stać na miłość. Jednak miłość w Kościele to nie jest ani nic spontanicznego, ani naturalnego, ani też nic łatwego. Pokazuje to Ewangelia. Przez trzy lata Jezus głosił Apostołom prawdę o Bogu, ale dopiero na koniec, podczas Ostatniej Wieczerzy, powiedział im: „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem” (J 13, 34). To przykazanie Jezus formułuje na końcu, bo wie, że trzeba do niego dojrzeć. Na początku Apostołom mogłoby się wydawać, że nie będzie z tym kłopotu. Piotr i Andrzej byli braćmi, podobnie jak Jakub i Jan, a do tego wszyscy czterej byli rybakami. Wiele ich łączyło. Razem pracowali i zarabiali na życie, więc wydawać by się mogło, że będą stanowić zgraną grupę. I co się okazało? Jan i Jakub postanowili „wykolegować” Piotra. Nawet własną matkę w to wciągnęli, bo to przecież ona poprosiła Jezusa: „Powiedz, żeby ci dwaj moi synowie zasiedli w Twoim królestwie jeden po prawej, a drugi po lewej Twej stronie” (Mt 20, 21). I dla Piotra nie ma miejsca... Jezus wszędzie zabierał ich razem, ale Janowi i Jakubowi to się nie spodobało. Uknuli więc „piękny” spisek. Po trzech latach okazało się, jakimi są ludźmi, jak się kłócą o to, kto ma być pierwszy i najważniejszy. Siadali do Ostatniej Wieczerzy i jeszcze się o to pokłócili. Trzy wspólnie spędzone lata pokazały im, kim są naprawdę. I właśnie wtedy Jezus mówi im, że mają się kochać.

To, że miłość w Kościele nie jest niczym łatwym, doskonale widać chociażby na przykładzie polskiego Kościoła. Wielu cierpi, gdyż tak bardzo się podzielił. Ludzie, którzy go tworzą, bardzo się między sobą różnią. Ale przecież właśnie o to chodzi! Ludzie są różni i takimi trzeba ich kochać. Kościół rozumie tylko ten, kto nie myli jedności między ludźmi z jednolitością. Niektórym się wydaje, że wszyscy powinni być tacy sami, ale wtedy zamiast Kościoła mielibyśmy Chiny Ludowe. Nie byłoby żadnej wspólnoty, tylko taka sama porcja ryżu, taki sam rozkład zajęć i wszystko takie samo. Można protestować przeciwko klonowaniu ludzi, ale samemu klonować ich duchowo. Jednak wtedy nie zbudujemy Kościoła. Prawdę mówiąc, niczego nie zbudujemy.

Patrzeć na Boga i zmieniać siebie

Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego. A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu (J 3, 16-21).


Bóg więcej wymaga od siebie niż od ludzi. „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał” – ten tekst należy zestawić z 27. rozdziałem Księgi Rodzaju, który mówi o Abrahamie na górze Moria. Abraham poszedł tam ze swoim synem Izaakiem, żeby go złożyć w ofierze. Na koniec Bóg tej ofiary od Abrahama nie chciał – nie zabrał syna Abrahamowi, ale swojego Syna dał. Są tajemnice, w które człowiek wchodzić nie może i nie powinien. Nikt z nas nie wie, co to znaczyło dla Boga widzieć Syna umierającego na krzyżu. Dzisiejsza teologia próbuje mówić o cierpieniu Boga Ojca, ale myślę, że to jest taka tajemnica, przed którą człowiek powinien się zatrzymać z szacunkiem.

Mamy skłonność do tego, by myśleć o Bogu jako o kimś, kto bez przerwy czegoś się od nas domaga. To jest szatańska pokusa, która ma swój początek już w raju. To tam szatan przyszedł do Adama i Ewy i odtąd sączy w serce człowieka podejrzliwość, że Bóg nas ogranicza. „Czy rzeczywiście Bóg powiedział: «Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?»” (Rdz 3, 1). Po tym jednym pytaniu raj już nie jest taki piękny. Teraz jest w nim już tylko jedno drzewo – to, z którego jeść nie wolno. Innych drzew Adam z Ewą już nie widzą. Pokusa iście szatańska – Bóg cię ogranicza, Bóg ci zabrania, Bóg jest jak sztywny pancerz, w którym się ciężko poruszyć. A tymczasem Bóg znacznie więcej wymaga od siebie niż od ludzi. Bóg w człowieku niczego nie niszczy. Jeden z najpiękniejszych obrazów Boga to krzew, który Mojżesz ujrzał na pustyni. Jak to możliwe, że krzew się pali, ale się nie spala? Nie niszczy się. To było tak zdumiewające zjawisko, że Mojżesz podszedł, żeby się mu przyjrzeć. Kościół wschodni, szczególnie prawosławny, na podstawie tego obrazu płonącego krzewu stworzył typ ikon, na których Matkę Bożą przedstawia się jako płonący krzew. Dlaczego? Bo jak ten ogień nie niszczył krzewu, tak Bóg niczego nie zniszczył w Maryi, kiedy do niej przyszedł. Te ikony mają pokazywać prawdę o dziewictwie Maryi. Maryja wybrała życie dziewicze, a Bóg chciał mieć z niej Syna, więc uczynił to tak, żeby jej dziewictwa nie zniszczyć.

Bóg szanuje ludzkie wybory, szanuje wszystkie ludzkie decyzje i całe dobro, jakie jest w człowieku. Bóg nie okrada człowieka. Nie jest złodziejem i niczego człowiekowi nie zabiera. Wszystko, co ludzkie, piękne i dobre, człowiekowi zostawia. Oczywiście skoro Bóg jest właśnie taki, to szatan próbuje nam wmawiać, że jest dokładnie odwrotnie. Ważne jest, i temu przede wszystkim służy modlitwa, by człowiek miał poprawny obraz Boga. Jesteśmy stworzeni na Jego obraz i podobieństwo, więc jeśli wiemy, kim jest Bóg, jeśli wiemy, jaki On jest, to wtedy sami możemy się choć trochę zmienić.

Niestety istnieje też niebezpieczeństwo, że uznamy, iż jest zupełnie odwrotnie. Fryderyk Nietzsche zawarł to w jednym – zresztą bardzo złośliwym – zdaniu: „Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, a ludzie odpłacili mu tym samym”. Człowiek może też zacząć tworzyć sobie obraz Boga na własne podobieństwo. Ale chyba lepiej jest przypatrywać się Panu Bogu i zmieniać siebie, niż patrzeć w siebie i zmieniać Boga.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kardynał, arcybiskup metropolita łódzki, wcześniej biskup pomocniczy krakowski, autor rubryki „Okruchy Słowa”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Doktor habilitowany nauk humanistycznych, specjalizuje się w historii Kościoła. W latach 2007-11… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2014