Nie rozmywam doktryny

Papież Franciszek: Kościół jest narzędziem – istnieje tylko po to, by ogłaszać ludziom miłosierny plan Boga.

28.11.2016

Czyta się kilka minut

Patriarcha Ekumeniczny Konstantynopola Bartłomiej I błogosławi Franciszka, Stambuł, 30 listopada 2014 r. / Fot. Alessia Giuliani / CPP / POLARIS / EAST NEWS
Patriarcha Ekumeniczny Konstantynopola Bartłomiej I błogosławi Franciszka, Stambuł, 30 listopada 2014 r. / Fot. Alessia Giuliani / CPP / POLARIS / EAST NEWS

Dom Świętej Marty, południe. Przyszłam nieco przed czasem, razem z synem. Na dworze padał deszcz. Papież czekał w drzwiach, jak nieraz wcześniej, w progu, niczym wieczny ojciec. Wydaje się, że on w ogóle zbudowany jest z cierpliwego czekania – to jego racja bytu, jego fach. Założył okulary i nieśpiesznie kartkował przygotowane pytania. Kilka razy zanotował coś na marginesie. Gdy wstał, aby przestawić zmoczone deszczem kwiaty, pomyślałam o deszczu miłosierdzia, o Roku Świętym, którego bramy zaraz się zamkną. Przypomniałam sobie słowa, które 50 lat temu patriarcha Atenagoras wypowiedział do Oliviera Clémenta: »Będziemy musieli dogłębnie zbadać przeznaczenie Piotra w ewangeliach. Piotr – jak pisał św. Grzegorz Palamas – jest prototypem nowego człowieka, a zatem grzesznika, któremu wybaczono. Może być przypomnieniem, że również i Kościół żyje Bożym przebaczeniem, a jego jedyną siłą jest Krzyż. Jeżeli jest w Kościele biskup, dokładnie taki jak Piotr, wówczas trzymamy się z dala od władzy i chwały tego świata. Ale jeśli Piotr zapomni, że jego fundamentem jest grzech odpuszczony, wówczas przyjdą prorocy i otwarcie się mu sprzeciwią, jak Paweł w Antiochii« (Gal 2, 11)” – napisała we wstępie do rozmowy z Franciszkiem Stefania Falasca.
Wywiad ukazał się 17 listopada w dzienniku katolickim „Avvenire”. Jego tematem jest ekumenizm, ale przy okazji papież odpowiada na zarzuty rozmywania doktryny w adhortacji „Amoris laetitia”. Dziękujemy redakcji „Avvenire” za możliwość przedruku.

STEFANIA FALASCA: Ojcze Święty, jakie znaczenie miał dla Ojca Rok Miłosierdzia?

PAPIEŻ FRANCISZEK: Kto odkryje, że jest bardzo kochany, zacznie wydostawać się ze złej samotności, odseparowania, które prowadzi do nienawiści w stosunku do innych i do samego siebie. Mam nadzieję, że wiele osób odkryło, jak bardzo są kochane przez Jezusa, i że pozwoliło się Mu przytulić. Bóg ma na imię Miłosierdzie. Ale jedno- cześnie miłosierdzie to Jego słabość, czuły punkt. Zawsze prowadzi do wybaczenia, do zapomnienia o naszych grzechach. Lubię myśleć, że Wszechmocny Bóg ma słabą pamięć. Jeśli raz wybaczy, od razu zapomina. Przebaczanie jest szczęściem. Mnie to wystarcza. Jak jawnogrzesznicy z Ewangelii, „która bardzo umiłowała”. „Tak bardzo nas umiłował”. W tym jest całe chrześcijaństwo.

Ale był to Jubileusz sui generis, z wieloma symbolicznymi gestami...

Jezus nie prosi nas o wielkie gesty, ale o oddanie się i wdzięczność. Św. Teresa z Lisieux, doktor Kościoła, w swojej „małej drodze” do Boga ukazuje oddanie małego dziecka, zasypiającego bez obaw w ramionach ojca, i przypomina nam, że miłość nie może być zamknięta. Miłość Boga i miłość bliźniego to dwie nierozłączne miłości.

Czy cele, dla których ustanowiono Jubileusz, zostały zrealizowane?

Ależ ja niczego nie planowałem. Robiłem po prostu tylko to, do czego natchnął mnie Duch Święty. A rzeczy działy się same. Pozwoliłem się nieść Duchowi. Chodziło tylko o to, by poddać się Mu, pozwolić Mu działać. Kościół to Ewangelia, dzieło Jezusa Chrystusa. To nie droga idei ani instrument do ich potwierdzania. W Kościele rzeczy dzieją się same, kiedy dojrzeją, gdy ich czas nadejdzie.

Również nadzwyczajny Rok Święty...

To był proces, który dojrzewał w czasie, za sprawą Ducha Świętego. Przede mną był św. Jan XXIII, który w „Gaudet Mater Ecclesia”, podczas otwarcia Soboru, wskazał na „lekarstwo miłosierdzia”. Potem bł. Paweł VI, który zobaczył swój paradygmat w historii miłosiernego Samarytanina. Następnie nauczanie św. Jana Pawła II, z jego drugą encykliką „Dives in misericordia” i ustanowieniem święta Bożego Miłosierdzia. Benedykt XVI, który powiedział, że „imieniem Boga jest miłosierdzie”. To są filary. Duch Święty prowadzi wszystkie procesy w Kościele aż do ich wypełnienia.

Jubileusz stał się zatem również Jubileuszem Soboru, hic et nunc, gdy czas przebaczenia i czas recepcji Soboru spotkały się razem...

Głosić przebaczenie dla całej ludzkiej rodziny jest dla sługi apostołów wielką łaską. Kościół jest narzędziem – istnieje tylko po to, by ogłaszać ludziom miłosierny plan Boga. Podczas Soboru Kościół usłyszał, że ma być żywym znakiem miłości Ojca – to jego zadanie i odpowiedzialność. W „Lumen gentium” wspiął się aż do źródeł swojej natury – do Ewangelii. To przesunięcie środka ciężkości w chrześcijańskim myśleniu z legalizmu, który może być ideologiczny, ku Osobie Boga, który stał się miłosierdziem poprzez wcielenie Syna. Są ludzie – proszę tu pomyśleć o różnych reakcjach na „Amoris laetitia” – którzy wciąż tego nie rozumieją. Albo białe, albo czarne. Tymczasem życie niesie ze sobą wiele problemów, które należy rozpoznawać w trakcie jego biegu. Już Sobór to nam mówił, ale historycy uważają, że potrzeba wieku, aby nauczanie Soboru zostało zaabsorbowane w ciele Kościoła. Jesteśmy więc w połowie...

Bardzo znaczące są spotkania i podróże ekumeniczne, jakie Ojciec Święty podejmuje. Na Lesbos z patriarchami Bartłomiejem i Hieronimem, na Kubie z patriarchą Moskwy Cyrylem, w Lund, gdzie wspominano reformę Lutra. Czy to Rok Miłosierdzia tak bardzo sprzyjał inicjatywom podejmowanym z innymi Kościołami chrześcijańskimi?

Nie powiedziałbym, że te ekumeniczne spotkania są owocem Roku Miłosierdzia. Nie. One również są tylko częścią drogi, która wiedzie z daleka. Nie są niczym nowym. Jedynie krokiem do przodu na drodze rozpoczętej już jakiś czas temu. Od momentu ogłoszenia soborowego dekretu „Unitatis redintegratio”, ponad pięćdziesiąt lat temu, kiedy to odkryliśmy na nowo chrześcijańskie braterstwo oparte na jednym chrzcie i jednej wierze w Chrystusa, nasza wędrówka w poszukiwaniu jedności posunęła się do przodu, małymi czy wielkimi krokami, i przyniosła owoce. Idę dalej tymi śladami.

Śladami, które postawili poprzednicy...

Tak – postawionymi przez moich poprzedników. Takim krokiem była rozmowa papieża Lucianiego z metropolitą Nikodemem, który umierał na jego rękach [prawosławny metropolita leningradzki zmarł na zawał podczas audiencji u Jana Pawła I w 1978 r. – red.]. W braterskich objęciach biskupa Rzymu Nikodem mówił o pięknie Kościoła. Pamiętam też pogrzeb Jana Pawła II, na którym byli wszyscy przywódcy Kościołów wschodnich – to właśnie jest braterstwo. Spotkania i podróże pomagają, dzięki nim braterstwo wzrasta.

W niespełna cztery lata spotkał się Ojciec Święty ze wszystkimi głowami Kościołów chrześcijańskich. Takie spotkania znaczą cały jego pontyfikat. Skąd takie przyspieszenie?

Wędrówka, która zaczęła się na Soborze, jest coraz szybsza. Wędrówka, nie ja. Droga Kościoła. Spotykałem się z przywódcami Kościołów, to prawda, ale moi poprzednicy również – z tymi samymi lub z innymi osobami odpowiedzialnymi za Kościoły chrześcijańskie. Ja wcale nie przyspieszam. W miarę jak idziemy coraz dalej, zdaje się nam, że idziemy coraz szybciej. Motus in fine velocior, żeby przywołać pojęcie z fizyki arystotelesowskiej.

Jak Ojciec Święty osobiście przeżywa te spotkania z braćmi z innych Kościołów chrześcijańskich?

Przeżywam je w wielkim braterstwie. Braterstwo się czuje. Między nami jest Jezus. Dla mnie oni wszyscy są braćmi. Udzielamy sobie nawzajem błogosławieństwa, brat błogosławi brata. Gdy z patriarchami Bartłomiejem i Hieronimem pojechałem do uchodźców na Lesbos, w Grecji, przeżywaliśmy wszyscy trzej to samo. Byliśmy jedno. Jedność. Wielką radość sprawiło mi zaproszenie od patriarchy Bartłomieja do Fanaru, dzielnicy Stambułu, na dzień św. Andrzeja. W Gruzji spotkałem się z patriarchą Ilią, który nie pojechał na Sobór prawosławny na Krecie. Była między nami głęboka duchowa syntonia. Czułem, że stoję przed świętym – Boży człowiek wziął mnie za rękę, mówił do mnie, bardziej gestami niż słowami. Patriarchowie to mnisi. Podczas rozmowy widzisz, że to ludzie modlitwy. Cyryl jest człowiekiem modlitwy. Patriarcha koptyjski Twardos, którego spotkałem, zdejmuje buty, gdy wchodzi do kaplicy na modlitwę. Rumuński patriarcha Daniel podarował mi rok temu księgę po hiszpańsku o św. Sylwanie z góry Athos. Czytałem życiorys tego świętego już wcześniej, w Buenos Aires. „Modlić się za ludzi to przelewać krew”. Święci jednoczą nas w Kościele przez to, że ich tajemnice stają się dla nas coraz bardziej aktualne. Z prawosławnymi braćmi jesteśmy na jednej drodze, to nasi bracia, kochamy się, martwimy się o siebie, oni przyjeżdżają do nas, żeby z nami studiować. Bartłomiej też tu studiował.

Z patriarchą ekumenicznym Bartłomiejem podjęliście już wiele kroków. W wygłaszanych przez Was obu deklaracjach słychać pełną zgodność. Podtrzymuje Was w tym braterska miłość, która odmieniła życie apostołów – Piotr i Andrzej byli braćmi...

Na Lesbos, gdy witaliśmy się z ludźmi, zobaczyłem małego chłopca i pomachałem do niego. Ale on nie zareagował, patrzył gdzieś za mnie... Odwróciłem się i zrozumiałem, dlaczego. Patriarcha Bartłomiej miał kieszenie pełne cukierków i rozdawał je dzieciom. To cały on – z jednej strony człowiek, który potrafi zorganizować, pomimo olbrzymich trudności, Wielki Sobór Prawosławny, i dyskutować na wysokim poziomie o teologii, a z drugiej strony – zachowujący się z taką prostotą pośród dzieci. Gdy przyjeżdżał do Rzymu, zajmował u Świętej Marty ten sam pokój, w którym ja teraz mieszkam. To jedyna rzecz, jaką mi wypomina – że musiał zmienić pokój.

Wciąż spotyka się Ojciec z głowami innych Kościołów. Czy biskup Rzymu nie powinien raczej zajmować się Kościołem katolickim w pełnym wymiarze czasu?

Jezus prosił Ojca, by uczniowie byli jedno, ponieważ wtedy świat uwierzy. To Jego modlitwa. Biskup Rzymu od początku był powołany, aby strzec, szukać i służyć tej jedności. Wiemy, że tych ran, które podzieliły ciało Chrystusa, nie potrafimy sami uleczyć. Nie ma takich projektów czy systemów, które byłyby w stanie przywrócić jedność. Gdy wzywamy do jedności chrześcijan, możemy jedynie patrzeć na Jezusa i prosić, aby pośród nas działał Duch Święty. Tylko On może przywrócić jedność. Na spotkaniu w Lund z luteranami powtarzałem słowa, które Jezus powiedział do uczniów: „Beze mnie nic uczynić nie możecie”.

Jakie znaczenie miało wspólne z luteranami świętowanie pięćsetlecia reformy? Czy była to z Ojca strony „ucieczka do przodu”?

Spotkanie z Kościołem luterańskim w Lund było krokiem naprzód w ekumenicznej wędrówce, która zaczęła się pięćdziesiąt lat temu, oraz w dialogu teo- logicznym luterańsko-katolickim, który w 1999 r. zaowocował wspólną deklaracją o usprawiedliwieniu, a więc o tym, w jaki sposób Chrystus czyni nas sprawiedliwymi, zbawiając nas swoją konieczną łaską. To punkt, od którego zaczęły się przemyślenia Marcina Lutra. To powrót do samej esencji wiary, aby odkrywać naturę tego, co łączy. Przede mną także papież Benedykt pojechał do Erfurtu i wypowiadał się na te tematy, uważnie i jasno. Mówił, że słowa: „gdzie mogę znaleźć miłosiernego Boga” przeszyły na wskroś serce Lutra i stały za każdym jego teologicznym i duchowym poszukiwaniem. Były oczyszczeniem dla myśli. Luter chciał, aby reforma była lekarstwem. Potem sprawy się skomplikowały, wmieszały się w nie interesy polityczne tamtych czasów, i wszystko skończyło się na cuius regio eius religio, a więc na przyjmowaniu wiary tego, kto sprawuje władzę.

Niektórzy jednak sądzą, że w czasie tych ekumenicznych spotkań Ojciec Święty „roztrwania” katolicką doktrynę. Ktoś powiedział, że papież chce „protestantyzować” Kościół...

Nie spędza mi to snu z oczu. Idę drogą, którą przede mną szli inni, idę za Soborem. Jeśli chodzi o opinie, zawsze trzeba patrzeć na intencje tych, co mówią. Jeśli nie mają złych zamiarów, niech pomagają w wędrówce. Jednak czasem od razu widać, że krytykując raz to, raz tamto, chcą jedynie usprawiedliwić zajęte przez siebie pozycje. To nie jest uczciwa krytyka, stoją za nią złe intencje, chęć wzniecania podziałów. Widać, że rygoryzm rodzi się z braku, z chęci ukrycia za pancerną zbroją własnego niezadowolenia. Jak na filmie „Uczta Babette” – właśnie o takie sztywne zachowanie mi chodzi.

Podczas spotkania z luteranami pojawił się apel o współpracę na rzecz wszystkich, którzy są w potrzebie. Czy należy odłożyć na bok kwestie teologiczne i sakramentalne, a zwrócić się ku wspólnemu zaangażowaniu w sprawy społeczne i kulturalne?

Nie chodzi o to, by cokolwiek odkładać. Służyć ludziom biednym to służyć Chrystusowi, ponieważ biedni są ciałem Chrystusa. A jeśli służymy im razem, to znaczy, że my – chrześcijanie – odnajdujemy jedność w dotknięciu ran Chrystusa.
Myślę o pracy, jaką po spotkaniu w Lund mogą razem wykonać Caritas i charytatywne organizacje luterańskie. Nie chodzi o instytucję, tylko o drogę. Przeciwstawianie spraw „doktrynalnych” sprawom „duszpasterskiej miłości” nie jest ewangeliczne i tworzy zamęt.

Wspólne obchody w Lund są znakiem obustronnej akceptacji i wzajemnego zrozumienia. Ale czy pomogą rozwiązać kwestie eklezjologiczne, wciąż otwarte, a więc to, co stanowi o meritum służby, sakramentów – zwłaszcza Eucharystii – i co oddziela nas od Kościoła luterańskiego? Jak można przezwyciężyć te problemy, by pójść w kierunku jedności widzialnej dla świata?

Wspólna deklaracja o usprawiedliwieniu jest podstawą do dalszej pracy teo- logów. Refleksja teologiczna musi pójść dalej. To praca dla Papieskiej Rady Popierania Jedności Chrześcijan. Droga teologii jest ważna, ale tylko w połączeniu z drogą modlitwy i przy wspólnych działaniach charytatywnych. Takich działaniach, które są widoczne.

Do Cyryla, patriarchy Moskwy, powiedział Ojciec, że „jedność tworzy się w drodze”, i że „jedność nie nastanie w cudowny sposób na końcu, wspólna wędrówka jest już wprowadzaniem jedności”. Powtarza to Ojciec często. Ale co to oznacza?

Jedność nie zrodzi się z tego, że pogodzimy się między sobą, ale z tego, że pójdziemy razem za Jezusem. Idąc, odkryjemy, że jesteśmy zjednoczeni za sprawą Tego, za którym idziemy. Wspólne podążanie za Jezusem nas zjednoczy. Nawracać się – to pozwalać, aby Pan żył w nas i działał. W ten sposób odkryjemy, że jesteśmy zjednoczeni we wspólnej misji głoszenia Ewangelii. Wędrując i pracując razem, zdamy sobie sprawę, że jesteśmy zjednoczeni w imię Pana, ale że ta jedność nie jest naszym dziełem. Widzimy, że to Duch Święty nas mobilizuje i prowadzi. Jeśli jesteś podatny na Ducha, On podpowie ci, jaki krok masz zrobić, a sam zadba o resztę. Nie możesz iść za Jezusem, jeśli Duch Święty nie poprowadzi cię swą mocą. Dlatego właśnie Duch Święty jest twórcą jedności chrześcijan. I dlatego właśnie mówię, że jedność tworzy się w drodze, ponieważ jedność jest łaską, o którą trzeba prosić. Powtarzam też, że każdy rodzaj prozelityzmu pomiędzy chrześcijanami jest grzechem. Kościół nigdy nie będzie wzrastał dzięki prozelityzmowi, tylko dzięki temu, że stanie się bardziej „atrakcyjny”, jak pisał Benedykt XVI. Prozelityzm wśród chrześcijan jest grzechem ciężkim.

Dlaczego?

Ponieważ przeciwstawia się dynamice, dzięki której stajemy się i pozostajemy chrześcijanami. Kościół to nie drużyna piłkarska, która szuka sobie kibiców.

Jakie zatem należy podjąć kroki na drodze ku jedności?

Myśleć o procesach, które trzeba rozwijać, a nie o przestrzeni, którą można zająć. W tej chwili do jedności prowadzą trzy drogi: wspólne dzieła charytatywne, wspólna modlitwa i wspólne wyznawanie wiary w męczeństwie dla Chrystusa – ekumenizm krwi. Tu widać, że Nieprzyjaciel dostrzega naszą jedność, jedność wszystkich ochrzczonych. W tym jednym akurat Nieprzyjaciel się nie myli. Wszystkie te drogi wyrażają jedność w sposób widoczny. Widoczna jest wspólna modlitwa. Widoczne są wspólne akcje charytatywne. Widoczne jest męczeństwo współdzielone w imię Chrystusa.

A jednak nie wydaje się, by katolicy byli szczególnie wrażliwi na poszukiwanie jedności chrześcijan i mieli świadomość, jak bolesny jest podział...

Spotkanie w Lund, jak i inne działania ekumeniczne, było krokiem dla zrozumienia zgorszenia podziałów, które ranią ciało Chrystusa i na które wobec świata nie możemy sobie pozwolić. Jak można dawać świadectwo o miłości, gdy kłócimy się i dzielimy między sobą? Kiedy byłem dzieckiem, nie rozmawiało się z protestantami. W Buenos Aires był ksiądz, który namawiał młodych ludzi, by podpalali namioty ewangelików, którzy przychodzili ewangelizować. Dziś czasy się zmieniły. Zgorszenie powinno zostać naprawione poprzez wspólne działania, gesty jedności i braterstwa.

Na Kubie, podczas spotkania z patriarchą Cyrylem, pierwsze słowa brzmiały: „Otrzymaliśmy ten sam chrzest. Jesteśmy biskupami”.

Gdy byłem biskupem Buenos Aires, sprawiały mi radość próby podejmowane przez wielu księży, aby ułatwić udzielanie chrztu. Chrzest jest znakiem, przez który przychodzi do nas Pan, i jeśli uznajemy, że jesteśmy zjednoczeni w chrzcie, to znaczy, że jesteśmy zjednoczeni w tym, co fundamentalne. To właśnie jest wspólne źródło, które jednoczy nas, chrześcijan, i ożywia każdy nasz krok w powrocie do pełnej jedności. Aby odkryć naszą jedność, nie musimy wychodzić poza chrzest. Przyjąć ten sam chrzest oznacza wyznawać wspólnie, że Słowo stało się ciałem – i to nas ratuje. Wszelkie ideologie i teorie rodzą się wtedy, gdy nie zatrzymujemy się na tym fakcie, nie poprzestajemy na wierze w Chrystusa, który przyszedł w ciele, ale chcemy „wychodzić poza”. Z tego biorą początek wszystkie postawy, które odbierają Kościołowi ciało Chrystusa, „odcieleśniają” Kościół. Jeśli spojrzymy razem na nasz wspólny chrzest, zostaniemy wyzwoleni z pokusy pelagianizmu, który chce nas przekonać, że zbawiamy się własnymi siłami, przez nasze działania. Pozostanie przy chrzcie wybawia nas też od gnozy, która wynaturza chrześcijaństwo, redukując je do ścieżki poznania, przez co sami pozbawiamy się możliwości rzeczywistego spotkania z Chrystusem.

Patriarcha Bartłomiej w wywiadzie dla „Avvenire” powiedział, że korzeniem podziałów było przedostanie się do Kościoła „myślenia światowego”. Czy również Ojciec Święty tak uważa?

Ja myślę, że rakiem, który toczy Kościół, jest szukanie własnej chwały. Jeśli ktoś nie wie, kim jest Jezus, albo nigdy Go nie spotkał, zawsze jeszcze może Go spotkać. Ale kto jest w Kościele i działa w nim tylko dlatego, żeby karmić własną chwałę, ten ma chorą duszę – wierzy, że Kościół jest samo- wystarczalną ludzką rzeczywistością, gdzie wszystko dzieje się zgodnie z logiką ambicji i władzy. Na tym polegała reforma Lutra: na odrzuceniu obrazu Kościoła jako organizacji, która do działania nie potrzebuje Łaski Bożej, albo która uważa, że posiadła ją na własność, że została jej udzielona a priori. Pokusa budowania Kościoła samowystarczalnego – co prowadzi do sprzeczności, a więc i do podziałów – wciąż powraca.

W odniesieniu do prawosławnych przytacza się często tak zwaną „formułę Ratzingera”, wypowiedzianą przez niego, gdy jeszcze nie był papieżem. Według niej „w kwestii prymatu papieża Rzym powinien domagać się od Kościołów prawosławnych tylko tego, co było ustalone i przyjęte w pierwszym tysiącleciu”. Ale co istotnego może nam dzisiaj podpowiadać perspektywa Kościoła z pierwszych wieków?

Powinniśmy patrzeć na pierwsze tysiąclecie, to może być inspirujące. Nie chodzi o mechaniczny powrót do przeszłości, nie jest łatwo wrzucić „bieg wsteczny”. Są tam jednak skarby cenne również i dziś. Mówiłem przed chwilą o samowystarczalności – grzesznym przyzwyczajeniu się Kościoła do zajmowania się samym sobą i przekonaniu, że świeci światłem własnym. Patriarcha Bartłomiej miał to samo na myśli, mówiąc o kościelnym „introwertyzmie”. Dla Ojców Kościoła z pierwszych wieków było jasne, że Kościół w każdej najmniejszej chwili żyje Łaską Chrystusa. Dlatego nazywano Kościół mysterium lunae – tajemnicą księżyca – przypominając, że choć daje światło, to nie świeci światłem własnym. Gdy Kościół, zamiast patrzeć na Chrystusa, patrzy na samego siebie, następują podziały. To właśnie zdarzyło się po pierwszym tysiącleciu. Ciągłe wpatrywanie się w Chrystusa wyzwala nas z tego przyzwyczajenia, jak również z pokusy triumfalizmu i rygoryzmu. I stawia nas na drodze poddania się Duchowi Świętemu, która prowadzi do jedności.

W różnych Kościołach prawosławnych są jednak ludzie, którzy stawiają opór dążeniu do jedności. Metropolita Joannis Zizioulas określa ich mianem „prawosławnych talibów”. Są też tacy ludzie po stronie katolickiej. Co z nimi robić?

Duch Święty doprowadzi sprawy do końca w czasie, który sam uzna za właściwy. Dlatego nie możemy być niecierpliwi, nieufni, małej wiary. Ta droga wymaga cierpliwości w ulepszaniu tego, co jest, i troski o to, co już jest – a na pewno jest tego więcej aniżeli spraw, które dzielą. Oraz świadectwa o miłości Boga do wszystkich ludzi – aby świat uwierzył. ©

Przełożył EDWARD AUGUSTYN
© LIBRERIA EDITRICE VATICANA

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2016