Wgapiam się w cudze okna

Anna Dziewit-Meller, autorka książki „Góra Tajget”: Pokój i stabilizacja, w których się rozsiedliśmy, są bardzo względne. Nie byłabym tym tak przerażona, gdyby nie fakt, że jestem matką. I o tym też napisałam książkę.

22.02.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”
/ Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”

MAGDALENA KICIŃSKA: Lubisz się gapić?

ANNA DZIEWIT-MELLER: Lubię! Gapienie się to podstawa w mojej robocie. Zawsze fascynowały mnie kraje takie jak Holandia, gdzie ludzie podobno nie mają nic do ukrycia, więc nie zasłaniają okien. Lubię w nie zaglądać, choć to trochę niegrzeczne. Kiedy na studiach mieszkałam w Krakowie, wracałam często do domu tramwajem ulicą Dietla wśród kamienic o dużych, często niezasłanianych oknach. Wgapianie się w nie było jedną z moich ulubionych rozrywek.

Ja też mam okna, przez które zaglądam, i trochę zazdroszczę tego, co tam widzę.

Znam to. Są takie okna, w które człowiek spojrzy i sobie myśli: gdybym tak żył, to na pewno byłoby wspaniale, znacznie lepiej niż teraz. Moich własnych okien nie widać na szczęście, są na wysokim piętrze kamienicy, więc mogę się spokojnie schować przed takimi wścibskimi jak ja.

A co było widać z okien Twojego pierwszego domu?

Ogród. Nasz dom miał spory ogród, pełen starych drzew owocowych, które moja mama kazała któregoś roku wyciąć, bo latem nie dało się wytrzymać z powodu os, a jesienią nie było chętnych do grabienia liści. Pod tymi drzewami były pochowane nasze wszystkie psy i koty, towarzyszące rodzinie przez lata. Kiedyś za ogrodem były puste pola, ciągnące się aż po granice Chorzowa, teraz widok przesłaniają apartamentowce i osiedle domków jedno- rodzinnych.

W swojej najnowszej książce, „Góra Tajget”, też próbujesz podejrzeć coś, co długo było ukryte.

Spojrzeć w oczy strachowi.

Napisałaś książkę o beznadziejnej – bo z góry skazanej na porażkę – próbie oswojenia lęku o dziecko.

Nie od razu wiedziałam, o czym będzie ta historia. Paweł Szwed, który wydał „Disko”, moją pierwszą powieść, namawiał mnie, żebym koniecznie sięgnęła po jakąś śląską historię. Chodziłam, szukałam, zastanawiałam się, ale ciągle nic do mnie nie przychodziło. Aż trafiłam na notkę o szpitalu w Lublińcu.

W czasie II wojny światowej, w ramach akcji T4, nazistowskiego planu eksterminacji „życia niewartego życia” – m.in. osób niepełnosprawnych – na terenie tego szpitala psychiatrycznego zamordowano prawie dwieście dzieci w wieku od 5 do 17 lat. Zabijano je zastrzykami z barbituranów.

Moja książka jest tylko inspirowana tymi wydarzeniami, to przecież proza, nie reportaż, chociaż na reportaż początkowo namawiał mnie wydawca. Tylko że ja nie jestem reporterką. Poza tym reportaże na ten temat już stworzyli wybitni autorzy. Nie wiem, dlaczego akurat ta notka tak mną wstrząsnęła, ale zaczęłam szukać, grzebać i otworzyło się piekło. Wtedy zaczęłam pisać książkę.

Jeden z Twoich bohaterów mówi: „Wiesz, jak to jest, bo już masz dziecko. Wiesz, co to znaczy naprawdę się bać”. Kiedy zaczęłaś się naprawdę bać?

Narodziny dzieci, a zwłaszcza – w moim przypadku – drugiego dziecka, to był ten moment. Bo moje macierzyństwo zdążyło już trochę okrzepnąć. Przy pierwszym dziecku bałam się, że zrobię mu krzywdę swoją nieporadnością, tymi wszystkimi prozaicznymi sprawami, które mimo szkół rodzenia, pomocy babć, cioć, koleżanek, poradników musisz przyswoić w momencie zostania rodzicem, jakbyś była pierwszym człowiekiem w historii, który się z tym mierzy.

Przy drugim dziecku robi się miejsce na zupełnie inny strach.

Ale pierwszym nosicielem tego lęku w Twojej książce jest Sebastian – ojciec, a nie matka.

Potrzebowałam męskiej narracji, żeby uniknąć tej nieszczęsnej oczywistości: że skoro lęk o dziecko – to musi go mieć matka. Zabawiałam się sztampą, jaką wmawiają nam krytycy literaccy, że to, co uniwersalne, ważne – to męskie doświadczenie. Ale oczywiście lęk Sebastiana tak naprawdę jest przecież tym samym lękiem, co lęk jego żony, która dziecko urodziła. Przeszczepiłam bohaterom mój własny lęk – ale to, kto go nosi, nie ma aż takiego znaczenia. Ważniejsze jest samo sedno: pierwotny strach, od którego nie da się uwolnić.

Moje drugie dziecko przyszło na świat prawie dwa lata temu, kiedy na Ukrainie działo się już naprawdę bardzo źle. I jakkolwiek banalnie to zabrzmi – wszystkie teksty o tym, że po raz pierwszy od dekad mamy wojnę tak blisko, tuż za granicą, trafiały we mnie mocniej niż zwykle. Poczułam wtedy pierwszy raz w życiu, że naprawdę nic nie jest nam dane raz na zawsze. A pokój i stabilizacja, w których się wygodnie rozsiedliśmy, są bardzo względne. Nie byłabym tak przerażona, gdyby nie fakt, że jestem matką. Że jestem odpowiedzialna za kogoś więcej niż samą siebie. I o tym też napisałam książkę.

O tym czy po to?

Po to, masz rację. Żeby się temu strachowi przyjrzeć, wywlec z siebie i popatrzeć, co tak naprawdę się pod nim kryje.

A co się kryje?

Zmiana perspektywy.

Jak w przypadku zamykającej książkę historii małego Adika, Adolfa Hitlera? Skąd ona się wzięła?

Czerpałam ze wszystkiego, co mi się wówczas przydarzało. Ten wątek wziął się z wizyty u koleżanki w Szwajcarii – jechałam do niej samochodem ze swoimi dziećmi, a wracając zatrzymałam się w muzeum zabawek w Norymberdze. Tam zaczęłam się zastanawiać, co było, zanim Adik stał się Adolfem. Bo z prac różnych badaczy jego życiorysu wiem, że był dzieckiem, o którego też kiedyś ktoś drżał. Jego matka kochała go przecież ponad życie. Chciałam jakoś się do niego dobrać, pogrzebać. Nie po to, żeby szukać mu usprawiedliwienia, tylko z czystej ciekawości.

Zaspokoiłaś ją?

Prawdę napisała noblistka: „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Mogę więc tylko modlić się, żeby nigdy nie być w sytuacji realnego rozważania kwestii np. skracania cierpienia komuś, kogo kocham. To też chciałam w książce pokazać – liczbę możliwych wariantów zachowania się w skrajnej sytuacji. Są w powieści nazistowscy lekarze popełniający najcięższe zbrodnie w historii ludzkości, ale są też Niemcy ratujący dziecko przysłane do nich na roboty. I to wcale nie są sprawy zakopane w przeszłości.

Tak samo, jak nie jest tam zakopany strach.

Ja się tak w lęku zasklepiłam, że już nawet nie potrafię myśleć, że mogłabym bez niego żyć. Jak miotełka, która przyciąga naładowane cząsteczki kurzu do siebie, tak ja przyciągam te strachy, informacje. Wolałabym inaczej, ale nie umiem. Zresztą nie wiem, jak to możliwe. Czy możesz nie zauważać tego, co się dookoła dzieje, i uspokajać myślą, że „to nas nie dotyczy”? Jak nie dotyczy, kiedy przecież dotyczy? Jeśli nie teraz, bezpośrednio, to za chwilę, z najbardziej nieoczekiwanej strony.

Dziś rano słuchałam w radiu audycji, w której dziennikarka opowiadała o ostatnim wywiadzie Zygmunta Baumana dla „El Pais”. Mówił w nim, że choć władza się zglobalizowała, to polityka nadal za tym nie nadąża, wciąż tkwi w tym nieaktualnym przekonaniu, że nic o nas bez nas.

Bauman mówił w nim też: wciąż działamy prowincjonalnie i dlatego nie jesteśmy w stanie rozwiązać współzależnych problemów.

Kiedy boisz się o swoje dzieci, to boisz się też o świat, w którym będą żyły. Dużo o tym w domu rozmawiamy – co zostawimy naszym dzieciom, jak będzie wyglądała Polska? Czy będzie im łatwiej, czy trudniej niż nam – a może tak trudno jak pokoleniu naszych dziadków i babć? Frapuje mnie bardzo to, jak zmienia nas technologia, nad którą już ledwo panujemy. Jak wpływają na relacje międzyludzkie media społecznościowe? Anne Applebaum napisała, że Facebook zamiast być narzędziem wspierania demokracji, tak naprawdę ją niszczy. Sama biorę w tym udział – w nakręcaniu się, przerzucaniu wiadomościami tak, że trudno potem się zorientować, co jest ważne, a co nie. A przez to, że jesteśmy stale online, reagujemy od razu, nie dając sobie miejsca na dystans, więc i o agresję w tym pędzie łatwiej. Pamiętasz powyborcze i „okołouchodźcze” czystki na Facebooku, kiedy ludzie masowo wyrzucali się z grona znajomych, bo nie zgadzali się z czyimiś poglądami?

Nie podejrzewałabym też siebie „po dzieciach” o to, że będę potakiwać czytając encyklikę „Laudato si” papieża Franciszka i przyznawać mu rację: tak, Ziemia była przed nami i nie jesteśmy jej panami.

I to wszystko przyszło, kiedy zostałaś matką?

Myślę, że to pierwotny lęk wszystkich rodziców. O nim właśnie starałam się napisać w książce. O tych upiornych pytaniach, które budzą w środku nocy: co się stanie z moimi dziećmi, jeśli mnie coś się stanie? Albo mojemu mężowi? Co by było, gdyby ten ból brzucha, z którym się dziś obudziłam, okazał się rakiem trzustki? A ten pieprzyk na nodze mojego męża? Co jeśli to początki czerniaka? Wyobraźnia podpowiada jakieś niebywałe ilości koszmarnych scenariuszy, które na szczęście się nie zdarzają [odpukuje w stół na wszelki wypadek], ale przychodzą i nie mogą się odkleić. Jednak pokonywanie strachu poprzez pisanie książki to pomysł skazany na porażkę. Nie uciszyłam go w sobie ani trochę. Może tylko zrozumiałam, co miała na myśli moja mama, kiedy dawno temu powtarzała mi: „poczekaj, aż sama będziesz miała dzieci”.

Mantra wszystkich matek w historii.

Oczywiście, pewnie za jakiś czas sama ją będę głosiła swoim dzieciom. Bo rzeczywiście – zrozumiałam.

Kiedy zaczęła się wojna na Ukrainie, pytaliśmy siebie: wejdą Rosjanie czy nie wejdą? Trochę to było podszyte żartem, ale gdzieś tam z tyłu głowy był lęk, że to może się wydarzyć naprawdę... [Dźwięk sms-a] Przepraszam na chwilę, odpiszę – mama pyta, czy dojechałam do Warszawy.

Zostawię to w tekście rozmowy, pasuje.

No właśnie, widzisz, małą Anią już nie jestem, a mama nadal się martwi.

Żarty, że „Putin przyjdzie i nas zje” były przecież po to, żeby strach „zaśmiać”. I zamiast się uspokoić, znów się nakręcaliśmy, karmiliśmy zagrożeniem, jakbyśmy już nie umieli inaczej.

Na pewno nie pomaga mi też to, że bardzo interesuję się II wojną światową i „wszystko mi się kojarzy”.

Skąd Ci się to wzięło?

II wojna była zawsze naszym domownikiem. Dziadkowie lubili opowiadać, jak to były, gdy sami byli dziećmi. Rzecz jasna, dla nas te ich doświadczenia wojenne było nieco „przygodowe” w formie i treści. Do dziś słyszę teksty babci Anieli, które wygłaszała, kiedy nie chcieliśmy z bratem jeść obiadu: „Wojny wam trzeba, głodu wam trzeba”... Nie wiem, czy są twarde naukowe dowody na teorię o dziedziczeniu strachu, ale ona bardzo do mnie przemawia.

Jaki był dom, w którym się wychowałaś? Tak naprawdę jestem krojcokiem – tylko w połowie Ślązaczką. Rodzina mojej mamy jest od pokoleń śląska, górniczo-kolejarska. Z Bytkowa – dziś to część Siemianowic Śląskich, kiedyś odrębna miejscowość. Dzięki temu, w przeciwieństwie do znajomych warszawskich, których rodzinne pamiątki spłonęły albo zaginęły, mam fury zdjęć rodzinnych, jeszcze z początków XX wieku. Była to rodzina z bardzo silną linią żeńską. Bo choć śląska machokultura w wyobrażeniu oparta na sile fizycznej, ciężkiej pracy w trudnych warunkach, skrajnym wyczerpaniu, jest jednym z fundamentów śląskiej opowieści, to nie należy zapominać o drugiej stronie – śląskim matriarchacie. Mężczyźni często umierali tu młodo i kobiety zostawały same – a śląska matka jest trochę włoską mammą i trochę jidysze mame.

Moi rodzice od niedawna mieszkają w Warszawie. Zanim się przeprowadzili, sprzedali dom, który 120 lat temu zbudowała moja cioteczna praprababka i który był przekazywany właśnie po linii żeńskiej – mama była ostatnią spadkobierczynią. Wychowywałam się otoczona kobietami: babcią, która z nami mieszkała, mamą i siostrami babci, które przyjeżdżały ciągle z wizytami towarzyskimi. Kobiece historie kształtowały mój świat. Tylko że te śląskie opowieści, przez to, że są kobiece, miękkie, giną gdzieś pod węglem, kopalniami, armiami i powstaniami.

A tata?

Urodził się w Chorzowie, trochę przez przypadek – jego rodzice, po studiach medycznych w Łodzi i w czeskim mieście Hradec Králové, dostali tam na początku lat 50. nakaz pracy w szpitalu. Ale to on jest Ślązakiem pełną gębą, aktywnym w Stowarzyszeniu Osób Narodowości Śląskiej. Jak ma fantazję, to godo po śląsku.

A ty?

Też, ale teraz rzadko mam okazję. Babcia godała, z nią więc po śląsku rozmawiałam najwięcej. Ale babci już nie ma, ciotek już nie ma – ten świat odszedł niepostrzeżenie.

Więc czym jest dla Ciebie śląskość? Dodaje Ci coś do innych tożsamości, czy może coś zabiera?

Jednoi drugie. Ślązacy w Polsce nie mają, jak wiesz, jakoś wybitnie pozytywnego PR-u.

Ale o „śląskiej dupowatości” mówi, sam Ślązak, Kazimierz Kutz: „zapomniani przez Polaków, gnębieni przez Niemca”.

Zżymam się zawsze na to określenie i zupełnie z nim nie zgadzam. Panie Kazimierzu – zwrócę się z apelem – dejcie dychnąć, jak to u nas godają, i zdejmijcie to odium „dupowatości” ze Ślązaków! Ale i inne śląskie skojarzenia nie są dobre – dla wielu ludzi w Polsce Śląsk to wyłącznie bastion roszczeniowych górników, którzy przyjeżdżają do Warszawy i palą opony.

I ukryta opcja niemiecka.

No właśnie, generalnie zawsze byliśmy jakimś obcym elementem, z którym nie wiadomo, co zrobić. Dzisiaj, „dzięki” uchodźcom, zeszliśmy na drugi plan, kto inny jest dyżurnym znienawidzonym.

A Ślązacy, wśród których się wychowywałam i których obserwowałam z bliska, byli dobrymi ludźmi, którzy mieli swój etos. Przywiązani mocno do miejsca, do wspólnoty – familoki przecież były tego kwintesencją. Wspólnototwórcza rola familoka nie wynikała tylko z architektury – ważne było, żeby się po pracy spotkać, pośpiewać, wypić piwo, pograć w szkata. Ale też sobie pomagać. Na ulicy, przy której mieszkałam, wszyscy faceci umierali młodo, w okolicach czterdziestki, pięćdziesiątki, zostawiając żony z dziećmi. Te wdowy, które dziś powoli umierają jedna po drugiej, tak jak moje babki i ciotki, stworzyły dla siebie grupę wsparcia.

Nie za słodka ta śląska sielanka?

Jasne, że trochę idealizuję, ale pewnie tak jest ze wspomnieniami z dzieciństwa. Prawdę mówiąc, w czasach mojego dzieciństwa bycie ze Śląska nie było czymś cool. Folklor raczej przaśny i sprowadzony do górnika na Barbórce: goździk, buzia, rąsia, klapa.

Jaką narodowość podałaś w spisie powszechnym?

Na pierwszym miejscu polską, na drugim – śląską. Bo moja śląska tożsamość i doświadczenie też są ważne, ale istnieją dodatkowo, jako coś, co mnie wzbogaca, lecz nie tworzy od podstaw. Projektu autonomii nie rozumiem i nie popieram, ale doradzałabym odrobinę więcej wrażliwości w kontaktach ze Śląskiem.

Co prawda temat Ślązaka jako „innego” tymczasowo się wyczerpał i możemy odetchnąć. Jeśli wrócimy na szczyt czarnej listy, to będzie znaczyło, że czasy się uspokajają i wracamy do „normalności” [śmiech].

A ty, kiedy wrócisz z tego zaglądania w mrok?

Nie wiem, chyba nieprędko. Bo te historie, odkąd zaczęłam pisać, widzę wszędzie. Dwa lata temu, chwilę po rozpoczęciu prac nad książką, pojechałam na Peloponez i pewnego razu jadąc bez celu, znalazłam się tuż pod zboczem masywu górskiego.

Tytułowy Tajget. Według niektórych przekazów to tam, na zboczach, Spartanie zostawiali dzieci słabe, chore, takie, które byłyby obciążeniem dla wspólnoty.

Jakiś czas temu poszliśmy z dziećmi na spacer po okolicy wioski na Mazurach, w której mamy domek. W końcu udało nam się obejrzeć ruiny niemieckiego dworku, spalonego w 1945 r. – bo latem ich nie widać, wszystko jest zarośnięte. Chodziłam i przyglądałam się – tu były schody, tu stoi jakaś resztka kolumny, niewiele tego zostało. Od razu zaczęłam myśleć: gdzie są ci ludzie? Widzisz, gdziekolwiek nie pójdę, spotykam to samo: zło, mrok. Nie umiem się nad tym nie pochylać. I co, tak już będzie zawsze?

Stary nauczyciel w Twojej powieści upiera się, że ktoś musi.

Upomina się o to, żeby dzieci ze szpitala upamiętnić, bo „każdy musi mieć grób”. Tragedia ofiar akcji T4 polegała też na tym, że w obliczu tej następnej – Holokaustu – trochę zbladła, także dlatego, że nie chcieli pamiętać o niej ci, którzy byli nią naznaczeni. Lub „Obciążeni” – jak pisze w swojej książce Götz Aly: rodzice, krewni, którzy dobrowolnie oddawali swoich bliskich, chcieli wierzyć w to, co im tam mówiono, nie sprawdzali, nie upominali się...

Chciałabym myśleć, że chodzi tylko o przywracanie pamięci, ale boję się, że to za mało. Upamiętnienie i grób to jedno, ale pamięć i wyciąganie wniosków – z tym nam, podobnie jak wielu innym narodom, idzie jeszcze gorzej.

Masz jakąś odpowiedź na pytanie „Dlaczego”?

W tym kontekście ciekawa była lektura „Prześnionej rewolucji” Andrzeja Ledera. Przegapiliśmy, nie omówiliśmy, zabrakło wiwisekcji i rozgrzebania – także strachu, bólu, żalu. Wypieramy, ale do czasu. W ostatnich kilkunastu miesiącach czuję, jak to napięcie rośnie, przybierając nowe formy, choć mechanizm pomieszania pojęć, grania strachem, nakręcania go jest podobny. I robi to na mnie wrażenie, choć wydawało mi się, że będąc żoną swojego męża, jestem impregnowana na antysemityzm, bo już przywykłam do tych tekstów o „żydkach”, „czosnku”, „resortowych dzieciach” i całej tej powtarzalnej gamy, która towarzyszy rodzinie Mellerów.

On Żyd, ona ze Śląska, gorzej być nie mogło.

Prawda? A jednak wcale nie jestem uodporniona, bo kilka nocy nie mogłam spać po tym, jak przeczytałam w „Dużym Formacie” reportaż Grzegorza Szymanika na temat krążącego w sieci mema – zdjęcia z Birkenau z wiadomością dla uchodźców, że mogą do nas przyjechać, bo „infrastrukturę” już mamy. Wycięłam sobie ten tekst z gazety, ale po jakimś czasie wyrzuciłam, bo nie chciałam mieć tych słów pod swoim dachem. Przyznam, że było mi bardzo ciężko, kiedy sobie uświadomiłam, iż takie myśli są w głowach ludzi, tu, w Polsce, po tylu latach.

Dalej myślisz o tych dzieciach z Lublińca?

Myślę. I zawsze chce mi się wtedy płakać. Bo te dzieci bez imion mają, jak w książce, twarze moich dzieci, twarze dzieci moich bliskich, moich znajomych. Patrzę na te nasze dzieci i widzę wyraźnie, jak niewiele trzeba, by to ich słodkie dzieciństwo się skończyło. Przecież „lato było piękne tego roku”, tak samo jak lato 1939 r. ©

ANNA DZIEWIT-MELLER (ur. 1981) jest pisarką i dziennikarką. Współautorka (z Agnieszką Drotkiewicz) tomów wywiadów „Głośniej! Rozmowy z pisarkami” i „Teoria trutnia i inne. Rozmowy z mężczyznami”, a także bestsellerowej reporterskiej książki o Gruzji „Gaumardżos, opowieści z Gruzji” (Nagroda Magellana 2011), napisanej wspólnie z Marcinem Mellerem. W 2012 r. ukazała się jej debiutancka powieść „Disko”, nominowana do Nagrody Literackiej „Gryfia”. Prowadzi kanał internetowy o książkach weBook.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2016