Wszystko przez plakacik

JOANNA HELANDER, fotografka: Wydawało mi się, że kastrujący system PRL doszczętnie Polaków skorumpował i ogłupił. Okazało się, że nie do końca tak jest.

20.04.2020

Czyta się kilka minut

Joanna Helander w mieszkaniu w Krakowie. Na komodzie zdjęcie Ciotki z Czerwionki, w lustrze partner twórczy Bo Persson. Luty 2020 r. / GRAŻYNA MAKARA / GRAŻYNA MAKARA
Joanna Helander w mieszkaniu w Krakowie. Na komodzie zdjęcie Ciotki z Czerwionki, w lustrze partner twórczy Bo Persson. Luty 2020 r. / GRAŻYNA MAKARA / GRAŻYNA MAKARA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Przywiązujesz się do rzeczy?

JOANNA HELANDER: Po naszemu, czyli po śląsku, mówi się klamoty. Trzymam listy, chętnie otaczam się przedmiotami, które łączą mnie z przeszłością, z bliskimi ludźmi.

Skąd te tygryski na Twojej półce?

Pochodzą z Czerwionki, gdzie mieszkała moja ciotka Fryderyka, siostra ojca; wołano na nią Grejta. Emanowała ciepłą energią życiową, silna osobowość, trzymała w garści rodzinę. Była nieco despotyczna wobec własnej córki, ale nigdy wobec nas. Nauczyła mnie gościnności, jej drzwi się nie zamykały. Do Czerwionki przeniosła się po ślubie i z mężem sztygarem w 1936 r. postawili kamienicę – piękną, funkcjonalną, z oknami po sufit. Na parterze ciotka miała sklep, prowadziła go nawet w czasie wojny, dopiero w 1948 r. komuniści jej go odebrali. Do tego robiła własne lody. Na placu koło kamienicy stały duże bryły lodu w trocinach, wtedy nie było jeszcze zamrażarek.

Wizyty u ciotki były zawsze szalenie intensywne – ten jej głośny, zaraźliwy śmiech, no i ta mieszanina polskiego i niemieckiego! Wytworne śląskie jedzenie, soczyste jabłeczniki, torty. Moja kuzynka Dora miała dużą bibliotekę. Ogromny ogród, w wakacje siedziało się tam pod gruszą i czytało.

A porcelanowe tygryski odziedziczyliśmy, jak i kamienicę, po śmierci kuzynki.

Twój rodzinny dom?

W Rudzie Śląskiej, też mieliśmy kamienicę. W niej urodził się i zmarł mój ojciec. Rodzice mieli wykształcenie handlowe. Ojciec pracował w przemyśle spożywczym, po wojnie był szefem aprowizacji na terenie Rudy, potem uczynili go dyrektorem spółdzielni. Ktoś na niego doniósł, bo nie było chleba w jakiejś piekarni. I stracił pracę. To był stygmat, ojciec się tego wstydził i trudno mu było gdzieś się zaczepić zgodnie z kwalifikacjami. Potem zaczął mieć problem alkoholowy – to złamało życie całej rodzinie. Wtedy mało kto nie pił – jednemu to bardziej szkodziło, drugiemu mniej.

A mama?

Urodziła siostrę w 1946, mnie w 1948, a brata w 1949 roku. Zaczęła pracować, gdy ojca wyrzucili ze spółdzielni. Na początku było ciężko, jeździła do Katowic, na dworcach ziąb, a pociągi kursowały jak chciały. W latach 70. była szefową m.in. w rozlewni piwa, później w wytwórni cukierków.

Siłaczka. Opowiedz coś jeszcze o rodzinie.

Moja babcia, mama ojca, miała pięcioro dzieci – trzy córki i dwóch synów. Wszyscy przeżyli wojnę, choć byli ­Żydami. Kiedy sąsiedzi zaczęli donosić, że to przecież Żydzi, jedna z sióstr ojca, żona polskiego oficera, który zginął w Katyniu, uciekła do Monachium. Dzięki pomocy żołnierza Wehrmachtu stacjonującego w Rudzie, z którym kilka lat później związała się na całe życie. Brat ojca, chory na schizofrenię, przetrwał – co dziwne – w zakładach psychiatrycznych. Trzecia siostra wyszła za mąż za reichsdeutscha z Katowic, co ją trochę chroniło. No i ciotka z Czerwionki, gdzie najprawdopodobniej nikt nie donosił albo donosił nieskutecznie. Ojciec natomiast dostał wezwanie do lagru pod koniec 1944 r. Pojechał do Katowic, ale widząc tłum na dworcu podarł wezwanie i ukrył się w pustym mieszkaniu siostry. Nikt o tym nie wiedział, wszyscy myśleli, że wyjechał. A w styczniu w Rudzie byli już Rosjanie. Fakt, że ojciec przeżył wojnę, był szczęściem, ale zasłużył na lepszy los niż to, co mu zafundował PRL w czasach mojej młodości.

Jaka była wtedy Ruda?

Za ciasna. Już jako bardzo młoda dziewczyna czułam, że tu nie pasuję. Nie było łatwo się wyrwać, możliwość dawały studia. W liceum miałam inspirującą nauczycielkę francuskiego, ojciec nas też zachęcał do nauki języków. W rezultacie zdałam na romanistykę. Uniwersytet i Kraków to było okno na świat.

Kraków oczarował?

Moja siostra dostała się na psychologię, obie mieszkałyśmy w Nawojce, w domu studenckim. To był świat dziewcząt z prowincji oddzielony od świata studentek i studentów z Krakowa. Przyjaźni między nami nie było. Przez cztery lata studiów niewiele widziałam z Krakowa. Dopiero gdy w naszym życiu pojawili się Szwedzi, poznałam Kazimierz, Stare Podgórze… Do tego trzeba było bodźca z zewnątrz.

Szwedzi?

Mama dostała fuchę w ośrodku wczasowym nad morzem. Pojawiło się dwóch młodych Szwedów, przyjechali z przyjaciółkami, szukali miejsca na nocleg. Jeden z nich, Staffan, interesował się II wojną światową, planował podróż na południe Polski, w tym zwiedzanie Auschwitz. To był rok 1965. Od tego momentu Staffan regularnie przyjeżdżał do Polski – był naszym łącznikiem z wolnym światem. Później nauczył się polskiego, w końcu ożenił się z moją siostrą.

W 1968 r. razem z siostrą wywiesiłyście na domu studenckim Żaczek plakat z napisem: „Moskale, ręce precz od Czechosłowacji”. Ty poszłaś do więzienia, siostra dostała wyrok w zawieszeniu.

Podczas przesłuchania oficer śledczy zaczął mi wytykać, że jestem Żydówką.

Wiedziałaś o tym?

Tak, ale wcześniej nie przywiązywałam do tego wagi. W książce kucharskiej babci była notatka po niemiecku, „Arbeits­lager Sawin Kreis Chełm District Lublin” .W rodzinie mówiło się, że właśnie w Sawinie koło Lublina zginął jej brat Leopold. Tata lubił wuja Leopolda, spędzał wakacje w jego domu w Luboszycach pod Opolem.

Opowiadał o nim?

Przechowywał ostatnią jego kartkę pocztową, napisaną w kwietniu 1942 r. Ojciec zaproponował mu schronienie, ale Leopold odmówił, ponieważ, jak pisał w tej kartce, jego dwie siostry i trójka małych dzieci już zostały wywiezione, on wie, co go czeka. Rezygnuje z pomocy, bo nie chce nikogo narażać.

Skóra cierpnie.

Ojciec tę kartkę traktował jak relikwię. Ale po wojnie nie pojechał do Luboszyc, nie miał odwagi.

Ty pojechałaś i nakręciłaś dokument „Powroty”.

Pojechaliśmy wiele lat później, z inicjatywy Bo Perssona, mojego przyjaciela. Odnalazłam dom, karczmę, ogrody, które należały do rodziny Leopolda.

Emocje?

Początkowo strach, to były lata 80., nie wiedziałam, jak zostaniemy przyjęci. Weszliśmy do karczmy i w kilka minut cała wieś wiedziała, że przyjechaliśmy z ekipą. Najbardziej niepewnie czuł się wnuk człowieka, którzy przejął, chyba w 1938 r., nieruchomości po moich krewnych. Zapewne był świadomy tego, że jego przodek, ponoć członek NSDAP, kupił to za kilka marek, więc zareagował na naszą obecność agresją. Może bał się, że przyjechaliśmy po ten piękny żeleźniok – piec żeliwny – który stał w sali balowej. A nam nie o to chodziło…

A reszta?

Pamiętali moich krewnych i dobrze o nich mówili. Okazało się, że to była jedyna żydowska rodzina w Luboszycach. A ponieważ prowadzili również sklep, powodziło im się dobrze i byli szczodrzy. Sąsiedzi nie chcieli przyjąć, że ich zamordowano, mieli nadzieję, że może udało się im dostać do Ameryki. Ale oni nie pojechali do Ameryki, tylko do Kowna, dokąd ich przetransportowano już jesienią 1941 r. i gdzie ich rozstrzelano. A wuj Leopold prawdopodobnie zginął w Sawinie. Ojciec mówił, że w dole smołowym, prawdopodobnie to był obóz pracy. Mam tylko nadzieję, że Leopold nie zginął w ­Sobiborze.

W Sobiborze zginęło ponad 250 tysięcy ludzi.

Ja mam zwyczaj mówić, że nie jestem Żydówką, ale staję się nią coraz bardziej.

W sensie?

Z poczucia solidarności z ludźmi, których wyniszczono w tak straszliwy sposób. Temat Zagłady ciągle wraca w filmach moich i Bo. Czułam też potrzebę oddania hołdu tym naszym biednym krewnym, których najpierw wypędzono z domu, potem okradziono, na końcu ­wymordowano. To przecież był straszliwy rabunek: Deutsche Bank, o którym z Bo planujemy nakręcić film, „legalnie” zlikwidował ich konta bankowe, przejął oszczędności. Tragicznym dopełnieniem było to, że i rodzina próbowała o nich zapomnieć po wojnie.

Transparent wywieszony na akademiku przewrócił Ci życie do góry nogami.

To właściwie był tylko plakacik. Byłam zaskoczona, gdy kilka lat temu zobaczyłam w swojej teczce w IPN-ie tę malutką kartkę i skarbonkę z napisem: ,,Datki na Czechów”.

Wylądowałam najpierw w areszcie przy Siemiradzkiego w Krakowie, gdzie było strasznie zimno, a potem w więzieniu w Myślenicach – trochę lepiej, cele większe. I dostałam pracę: zbijanie skrzynek po warzywach, co dawało możliwość wyjścia z celi. W zwyczajnym życiu studenckim nie spotkałabym takich kobiet. Tam były złodziejki, jedna kobieta zamordowała swoje dziecko, sporo siedziało za drobne przestępstwa gospodarcze.

Co w tej odsiadce było najtrudniejsze?

Obserwowałam to wszystko jakby z boku i z zaciekawieniem. A z czasem okazało się też, że w tej samej celi siedziała młoda kobieta, z którą nawet się trochę zaprzyjaźniłam, dobrze się nam gadało. Po latach w IPN-ie odnalazłam sporządzane przez nią raporty. Profesjonalistka: donosy formułowała rzeczowo, bez emocji i inwektyw. Pisała o mnie ,,pani”, a nie jak nasz lekarz studencki, też donosiciel: ,,tę kurwę to ja bym dawno aresztował”.

Najtrudniejsza była dla mnie niepewność, nie miałam pojęcia, jak długo będę siedzieć. Najpierw, po miesiącu, wydawało mi się, że muszą mnie wypuścić, skoro już wiedzą, co chcą wiedzieć, przecież do wszystkiego się przyznałam. Po dwóch miesiącach zaczęłam wątpić. Po trzech, jeszcze przed procesem, myślałam, że coś tu zwyczajnie nie gra. W Myślenicach byłam jedyną więźniarką polityczną. Oprócz adwokata Mariana Anczyka, który mnie bronił, nikt nie zwrócił się do mnie z wyrazem solidarności czy chęcią pomocy.

Taka samotność w więzieniu musi być okropnym uczuciem.

Gdy wyszłam na wolność, wróciłam do Rudy. Nie miałam wyjścia: wywalono mnie z akademika, odebrano ­stypendium, zawieszono w prawach studenta. Musiałam być na utrzymaniu rodziców, a to powodowało konflikty – już się człowiek uniezależnił, a tu nagle trzeba wracać do rodziny. W Rudzie nie mogłam znaleźć pracy, nawet tam, gdzie nie wiedziano, że byłam karana. Mówienie, że w PRL-u było w bród roboty, to brednie.

I to zdecydowało o emigracji?

Nie. Zadecydowało spotkanie z ubekiem. Obrzydliwe: wiedzieli, że desperacko rozglądam się za pracą, więc zaproponowali mi „pracę” może nie do końca zgodną z moimi kwalifikacjami: chcieli mi płacić za informowanie, o czym rozmawiają koledzy. Odmówiłam uzasadniając decyzję tym, że idę do klasztoru. Ubek przejął się. Uwierzył.

A ja znalazłam męża i wyjechałam do Szwecji. Właściwie znalazł mi go Staffan, to był jego kolega, Björn Helander, stąd moje nazwisko. Nie mam nic przeciwko małżeństwu z rozsądku. Czasami to lepiej funkcjonuje niż małżeństwo z miłości.

Eh.

Z mężem byliśmy razem dziesięć lat i to był dobry czas. Przyjaźnimy się do teraz.

A Szwecja?

Zobaczyłam normalnie funkcjonujący, dobrze zorganizowany kraj, gdzie ludzie są wobec siebie uprzejmi, nie opieprzają cię w sklepach, nie musisz stać w kolejkach, możesz czytać w bibliotekach wszystko, co chcesz.

W człowieku istnieje sejsmograf normalności bez względu na to, czy jej wcześniej w życiu zaznał. W Szwecji normalność szybko stała się dla mnie oczywistością, poczułam się jak u siebie. To było też możliwe za sprawą ludzi, których spotkałam na początku pobytu.

W Szwecji była już moja siostra. Nie miałam żadnych materialnych oczekiwań, jedynie duchowe. No i nawiązałam świetny kontakt z teściową, która okazała mi dużo serca.

I żadnej tęsknoty?

Na początku miałam potrzebę odcięcia się. Przez pierwsze cztery, pięć lat niewiele czytałam o Polsce. Matka z babcią mnie odwiedzały i to mi wystarczało.

Szwecja dała Ci zawód. Zaczęłaś żyć z fotografowania.

Gdy jeszcze mieszkałam w Polsce, Staffan zainspirował mnie czarno-białymi zdjęciami Rudy Śląskiej. To były głównie portrety znajomych, sąsiadów, kobiet zamiatających ulice. Zachwyciłam się. Oczywiście nie miałam sprzętu, ale bardzo chciałam fotografować. Gdy przyjechałam do Szwecji, natychmiast kupiłam aparat, a w mieszkaniu zaimprowizowałam ciemnię. Zaczęłam uczyć się fachu, skończyłam studia fotograficzne w Göteborgu.

W 1976 r. przyjechałaś do Polski. Efektem był wydany w Szwecji album „Kobiety”.

Chciałam zrobić książkę o polskiej codzienności. Podzieliłam ją na trzy rozdziały: miasto, miasteczko, wieś. Ale od dzieciństwa otaczały mnie kobiety: matka, ciotka, babcie, silne osobowości, to one w rodzinie były opoką. Okazało się, że temat kobiet bardziej mi pasował niż jakiś ogólny obraz Polski.

Jak Szwedki patrzyły wtedy na polskie kobiety?

Z nutą zazdrości. W Szwecji pokutowało przeświadczenie, szczególnie w grupach lewicujących, że kobieta w krajach tzw. socjalistycznych jest wyzwolona. Argument? – na przykład to, że w Polsce jest więcej lekarek niż w Szwecji. Poza tym w Szwecji w latach 70. był zakaz aborcji i sporo kobiet jeździło w tym celu do Polski.

Kobiety w mojej książce są dość świadome swojego losu. Wypytywałam je o wszystko: o relacje w rodzinie, o stosunki w pracy, o konieczność ciągłego kombinowania i jak ten fakt wpływa na ich kondycję. Ratowało je często poczucie humoru, ono się sprawdza w trudnych sytuacjach. Natomiast zaskoczeniem dla mnie był brak uświadomienia seksualnego, szczególnie na wsi. Kobiety nie miały pojęcia, jak się chronić przed ciążą – w Szwecji to się zmieniło już w latach 30.

W Szwecji na nowo odkryłaś Polskę.

Z dystansu widzi się jaśniej… Z czasem poczułam silne więzy emocjonalne i intelektualne, na przykład z Teatrem Ósmego Dnia. Wcześniej wydawało mi się, że kastrujący system doszczętnie Polaków skorumpował i ogłupił. Okazało się, że nie do końca. U ludzi z Teatru Ósmego Dnia wierność własnej filozofii życiowej była silniejsza niż strach. Zachwycił mnie ich nonkonformizm i to, że widzieli swój kraj podobnie jak ja. Groteska w ich przedstawieniach pokrywała się z moim obrazem tej rzeczywistości. Później nakręciliśmy z Bo Perssonem film dokumentalny o losach tej wyjątkowej grupy.

Podobne odczucia miałam, gdy powstała Solidarność. Ogromne zaskoczenie: ruch z takimi ideałami pociągnął za sobą dziesięć milionów ludzi. Wtedy zauważyłam, że Polacy zajmują się czymś, co i dla mnie jest ważne, może ważniejsze niż to, na czym na co dzień skupiają się Szwedzi.

A fotografowanie polskich twórców? Ryszardowi Krynickiemu zrobiłaś fantastyczny portret z kotem.

Nie tylko portret – wiele lat poświęciliśmy z Bo na tłumaczenie jego wierszy na szwedzki, angażując w to świetnego poetę Görana Tunströma. Powstała książka „Planeta Fantasmagoria”, w której znajdują się również moje fotografie. A co do kota – Wisława Szymborska na pytanie, kim chciałaby być, odpowiedziała kiedyś: kotem pani Krynickiej.

Szymborska na Twoim zdjęciu chowa się w kłębach dymu z papierosa.

Kilka lat trwało, zanim zgodziła się na tę sesję. W końcu pomógł Kornel Filipowicz, który ponoć powiedział: „Wiesz, ona zrobiła taką fajną książkę o kobietach w Polsce, zgódź się”. Udało się, to był rok 1984. Samo fotografowanie już nie było problemem – Wisława Szymborska zachowywała się jak gwiazda filmowa, czyli bez zahamowań.

Szymborska czyta też swoje wiersze w Twoim i Bo filmie „Watching the Moon at Night”, opowiadającym o terroryzmie i antysemityzmie.

Tytuł filmu zaczerpnęliśmy z jej wiersza. Z Czesławem Miłoszem też nie skończyło się na fotografowaniu – potem były kolejne spotkania i film „Walc z Miłoszem”, w którym Ewa Wójciak z Teatru Ósmego Dnia prowadzi ciekawą rozmowę z poetą. Bardzo ten film lubię.

To jeszcze na koniec: Bo Persson?

Towarzyszy mi twórczo od blisko czterdziestu lat, co poszerzyło radykalnie moje horyzonty. Bez niego nie byłoby naszych filmów. To wyjątkowo niezależny umysł, od wczesnych lat 70. zaangażowany we wspieranie opozycji demokratycznej w Europie Środkowej. Taką ma naturę.

A Twoja natura?

Jestem pierwszym pokoleniem w rodzinie, które nie zaznało wojny i głodu. Doświadczyłam poniżenia i więzienia, ale mnie nie torturowano. Innymi słowy – nie zostałam wystawiona na ostateczną próbę. Więc nie do końca wiem, jaka ta moja natura jest! Nieprzewidywalna, nawet dla mnie. ©

JOANNA HELANDER, z domu Koszyk, urodzona w 1948 r. w Rudzie Śląskiej, jest fotografką, reżyserką, pisarką i tłumaczką, od 1971 r. na emigracji w Szwecji, obecnie mieszka w Göteborgu i Krakowie. W 1983 r. została Fotografem Roku w Szwecji, prócz kilku albumów wydała książkę „Gerard K – Breven från Polen”, poświęconą swojemu ojcu i rodzinie. Wspólnie z Bo Perssonem zrealizowała szereg wielokrotnie nagradzanych filmów dokumentalnych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17-18/2020