Śni mi się nie mój strach. Rozmowa z Katarzyną Surmiak-Domańską

KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA, reporterka: Na rozmowę o rzezi wołyńsko-galicyjskiej nigdy nie ma dobrego czasu. Ale zawsze jest dobry czas, by mówić, jak zła jest odpowiedzialność zbiorowa i patrzenie na człowieka tylko przez pryzmat narodu.

30.05.2022

Czyta się kilka minut

Katarzyna Surmiak-Domańska, Warszawa, 27 maja 2022 r. / MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”
Katarzyna Surmiak-Domańska, Warszawa, 27 maja 2022 r. / MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”

ANNA GOC: „Dokładnie tak jak u mnie rysuje się u niej linia włosów nad czołem” – piszesz w „Czystce” o swojej babci Franciszce Surmiak. Na początku miała to być książka właśnie o niej. Dlaczego?

KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA: Chciałam ją po prostu lepiej poznać. Franciszka zmarła, zanim się urodziłam. Ojciec rzadko ją wspominał. Jeśli dopytywałam, zasłaniał się niepamięcią albo powtarzał w kółko te same anegdotki. Dziwiłam się: jak można nie pamiętać własnej matki?

Wiedziałam, że babcia zmarła w szpitalu psychiatrycznym, 20 lat po wojnie, ale długo nie łączyłam jej choroby z ­traumami wojennymi. Dziwne, prawda?

Jak myślisz, dlaczego?

Kiedy piszę reportaże o życiu innych ludzi, zwykle dość sprawnie idzie mi analizowanie, łączenie faktów, stawianie pytań. Kiedy wzięłam na warsztat własną historię, okazało się, że to wcale nie takie proste. Jakby mnie ktoś zaczarował.

Babcia – powtarzał Twój ojciec – „prasowała bez żelazka”. Były w waszym domu zdania, które, jak zasłony, oddzielały od kryjących się za nimi wydarzeń.

Wyobrażałam sobie czasem babcię, jak kładzie na desce koszulę i przesuwa nad nią pustą dłoń. Myślałam, że po prostu zrobiło się jej tak na starość. Takich zdań było więcej. Ojciec mówi zwykle zdecydowanym głosem, stanowczo i dość głośno. Jednak gdy wspominał dzieciństwo, Dębiankę pod Lwowem, gdzie spędził II wojnę światową, tembr głosu wyraźnie mu się zmieniał. Na taki rozanielony. Jakby tata opowiadał bajkę. Mówił: „Tam, w Dębiance, ooo, w Dębiance, to mieliśmy ogród, pole, jeziorko. Boże, jak tam było pięknie”. Gdy byłam mała, zazdrościłam mu tych wspomnień. Ganiali po łąkach, piekli ziemniaki w ognisku. Kiedy nauczyłam się czytać, ojciec kupił mi „Dzieci z Bullerbyn”. Wyobrażałam sobie, że to książka o ojcu i jego młodszym rodzeństwie – cioci Jadzi, wujku Alku.

Kogo usypiał tym tonem Twój ojciec?

Niedawno doszłam do wniosku, że moją czujność. Może nie chciał, żebym zadawała więcej pytań? Ojciec musiał być w dzieciństwie świadkiem straszliwych rzeczy, niektórych nigdy z niego nie wyciągnę. Wiem przecież, że w jego okolicy ukraińscy nacjonaliści mordowali ludzi. Do naszego domu wprowadził się Ukrainiec Pyłyp, banderowiec, członek UPA, z rodziną. Przychodzili do nich inni banderowcy z lasu, grali w karty, pili wódkę, śpiewali antypolskie pieśni, przechwalali się, ile wybili Lachów. W drugim pokoju spała moja babcia z dziećmi. Nie wiem, co się tam dokładnie działo, co ją spotkało. Dziadek był na robotach w Niemczech.

Ostatnio pewna psycholożka zwróciła mi uwagę, że baśniowy ton jest potrzebny mojemu ojcu także po to, by uśpić jego wewnętrzne dziecko. Małego Bronusia z Dębianki. Usypia go, żeby nie cierpiał więcej.

„Nie lała się krew, tylko Rózia miała małą czerwoną kropelkę na brzuszku” – przytaczasz w „Czystce” i to zdanie Twojego ojca.

„Kropelka” na „brzuszku”. Dwa zdrobnienia w jednym zdaniu. Nawet ono brzmi jak wyjęte z bajki. A przecież jest o tym, że umiera siostra mojej babci, ukochana ciocia Bronusia. Ojciec opowiadał o tym zawsze tak samo: znalazł ciocię Rózię w sieni, w białej koszuli, w poświacie księżyca, a ona miała „czerwoną kropelkę na brzuszku”. Sprawdziłam: tamtej nocy we wrześniu 1943 r. rzeczywiście była pełnia.

A wiesz, jak ojciec mówi na upowców? „Bandziorki”. Tacy bandyci z bajeczki. Być może dzięki temu łatwiej udawało mu się odciąć od przeszłości. Bajki przecież nie mają wiele wspólnego z prawdziwym życiem.

Te miały.

Ojciec nie ukrywał przede mną faktów, ukrywał ich znaczenie. Czasami ktoś pyta, dlaczego tak późno zabrałam się za opisanie, a właściwie odkrywanie własnej historii. Odpowiadam, że ja przez całe życie nie wyobrażałam sobie, że te zasłony można rozsunąć, że za nimi kryje się coś istotnego. Do tego potrzeba czasu.

Najważniejsza z opowiadanych scenek to ta, gdy w sierpniu 1944 r. tata wracał ze swoją matką ze Lwowa do Dębianki. W domu została jego siostra, sześcioletnia Jadzia. Szli piechotą. Po drodze spotkali Ukraińca, który im powiedział, że w Dębiance „płonie”. Ojciec wspomina tę scenę zawsze tak samo: „Wtedy zrozumiałem, że pali się nasz dom. Takie miałem przeczucie. I czułem, że ten Ukrainiec wie, że my jesteśmy z tego domu”.

Wyobrażałaś sobie tę scenę?

Za każdym razem, gdy o niej myślałam, wyobrażałam sobie ojca jako dorosłego mężczyznę, a nie jedenastolatka. Wiele razy pytałam go: „Ale jak zareagowała babcia?”, ojciec zawsze mnie zbywał: „No a jak miała zareagować?”. Teraz, w związku z pracą nad książką, postanowiłam docisnąć go w tej kwestii. Mówię: „Tata, przecież tam w waszym domu mogła się spalić ciocia Jadzia, prawda? Mieliście przed sobą co najmniej dwie godziny drogi. Czy babcia wpadła w panikę, zaczęła biec na złamanie karku?”. I wtedy wreszcie usłyszałam cichutkie zdanie: „Mama już w ogóle nie reagowała. Tak jakby to do niej nie docierało. Nie była już sobą”. Głos się tacie załamał. Pierwszy raz. Wystraszyłam się, że coś w nim otworzyłam i nie będę wiedziała, co z tym zrobić. To było trochę tak, jakby runął cały misternie budowany przekaz o beztroskim dzieciństwie. Jak w palimpseście, zaczęło prześwitywać coś nowego, strasznego.

Co się wyłoniło?

Groza. Samotność, bezradność dziecka, świadomość, że nie ma przy nim żadnego dorosłego, który w tym strasznym czasie wziąłby na siebie ciężar podejmowania decyzji.

Jadwiga, siostra Twojego ojca, przeżyła, ale rodzina musiała zdecydować, co dalej, bo sytuacja była coraz bardziej niebezpieczna.

Gdy ojciec z babcią dotarli do wsi, nasz dom właśnie kończył się palić. Ciocia Jadzia na szczęście siedziała bezpieczna w ogrodzie obok zgliszczy. Okazało się jednak, że jest problem z noclegiem, bo upowcy zarządzili, że odtąd żaden Polak nie ma prawa spędzić w Dębiance nocy. Ostatecznie, dzięki wstawiennictwu owego Pyłypa, który u nas pomieszkiwał, ktoś udzielił France i dzieciom schronienia na jedną noc. Nazajutrz powędrowali do krewnych, do Lwowa, a wkrótce ruszyli na Ziemie Odzyskane. Ciocia Jadzia do dziś zastanawia się, jak to możliwe, że ich nie zamordowano.

Pierwsza wersja naszej rozmowy miała się ukazać pod koniec lutego, ale wtedy Rosja zaatakowała Ukrainę. To nie był dobry czas, by wracać do trudnej historii polsko- -ukraińskiej. Kiedykolwiek był?

Na rozmowę o czystce etnicznej na Wołyniu i w Galicji Wschodniej nigdy nie było dobrego czasu. Dziś, rzecz jasna, tym bardziej. Ale zawsze jest dobry czas, by mówić, jak zła jest odpowiedzialność zbiorowa i patrzenie na człowieka przez pryzmat narodu, do którego jest wpisany.

W czasach peerelowskiej subordynacji wobec ZSRR rzeź wołyńsko-galicyjska była tematem tabu. Niebezpiecznie zahaczała o kwestię utraconych na rzecz ZSRR Kresów. Narrację powojenną zdominował temat krzywd, których etniczni Polacy doświadczyli z rąk hitlerowców. Do naszych szkół często przychodzili kombatanci, żeby wspominać wojnę. Raz nawet na koloniach letnich mieliśmy spotkanie z byłym więźniem Auschwitz, który był świadkiem tego, jak Maksymilian Kolbe zgłosił się na śmierć głodową za współwięźnia. Opowiadał dziesięciolatkom, jak wygląda umieranie z głodu.

Inne traumy wojenne: Żydów, Sybiraków, kresowiaków, gwałconych przez Armię Czerwoną kobiet, były przemilczane. Tych ludzi nikt nie zapraszał na szkolne apele. Mój ojciec wpadł do worka z traumami gorszymi: niepoprawnymi politycznie, niegodnymi i nieważnymi.

Książka o babci Franciszce zmieniła się w książkę o przekazywaniu traum między pokoleniami. Kiedy się zorientowałaś, że tak jest?

W dzieciństwie miałam problem neurologiczny, który polegał na tym, że nagle zastygałam. Można mnie było szturchnąć, a ja nic. Wracałam do rzeczywistości po kilkunastu sekundach. Strasznie się tego wstydziłam. Wspomnienie tych niezrozumiałych dla mnie momentów wróciło niedawno, gdy dowiedziałam się, że babcia Franciszka także miała podobne stany zawieszenia. Tylko że u niej to się wiązało z uciekaniem. Po prostu wychodziła z domu i szła przed siebie. Przyszło mi do głowy, że być może odziedziczyłam tę skłonność, czy też sposób reagowania na stres, po babci. Ale jak to możliwe? Przecież nawet jej nie znałam. Chodziłam z tym przez wiele dni, nie potrafiłam dokończyć rozdziału. W końcu wpadłam na coś przecież oczywistego, że traumę przekazała mi nie babcia, tylko ojciec. Dziś wiem, że traumy można dziedziczyć nie tylko genetycznie, ale poprzez samo przebywanie z osobą po przejściach. Tylko że mnie nie przyszło do głowy, że tata może nosić w sobie jakąkolwiek traumę. Do niego to słowo zupełnie nie pasuje.

Najlepszym, najnaturalniejszym sposobem przepracowywania doświadczenia granicznego jest opowiedzenie o nim ­bliskiej osobie, która nas wysłucha, zrozumie i przytuli. Z tym, że ta osoba musi być od nas silniejsza. Silniejsza przez to, że nie przeszła przez to, co my, jej odporność nie jest wyczerpana. Mój ojciec z osób dorosłych miał obok tylko mamę, a ona zachowywała się, jakby do niej nie docierało to, co się dzieje. To on, jako najstarszy z dzieci, przejął w pewnym stopniu rolę dowódcy w rodzinie. I chyba nigdy z tej roli nie wyszedł. Może dlatego nasz dom był inny niż domy moich rówieśników.

To znaczy?

To był dom zamknięty. Ludzie poza domem byli podejrzani: „Do kogo idziesz?”, „Po co? Nie masz własnego domu?”. Jako jedyne dziecko z mojego podwórka nie chodziłam do przedszkola. Przedszkole oznaczało „zostawić dziecko obcym ­ludziom”, pójść na prywatkę – „włóczyć się po obcych”. Ciągłe poczucie ­zagrożenia, które czai się gdzieś tam na zewnątrz.

Niewypowiedziane historie zadomawiają się w gestach, w lęku przed czymś, w ostrzeżeniach, które są przekazywane kolejnym pokoleniom. Jak to odbierałaś?

Dla mnie zagrożenie tkwiło w domu. Kryło się w nieobliczalności ojca, jego zmiennych nastrojach. Odkrywanie rodzinnej historii zaprowadziło mnie do miejsca, w którym przyznałam się czytelnikom, że ojciec stosował wobec mnie przemoc fizyczną. Wstydliwe są to rzeczy, ale tej historii nie dało się opowiedzieć bez nich. Niektórzy czytelnicy zwierzają mi się, że ich rodzice czy dziadkowie, którzy przeżyli wojnę, również mieli problemy z agresją.

Mam tu fragment książki Jensa ­Orbacka „Gdy inni świętowali zwycięstwo. Historia mojej matki”. Autor jest Szwedem, synem Niemki, która w 1945 r. była wielokrotnie zgwałcona przez radzieckich żołnierzy. Orback odkrywa to, gdy jest już dorosły. Pisze tak: „Leżę ze swoją córeczką. Nocą córka zakrada się do mnie na paluszkach. Często tak robi. Niedawno skończyła pięć lat. Na wpół śpiąca kładzie się do mojego łóżka i we mnie wtula. Czy przekazujemy sobie tylko ciepło? Czym jest to, czego nie potrafię wyrazić słowami? Przez skórę przechodzą minione lata, moje życie, życie moich rodziców i życie ich rodziców. Czas gromadzi się pod skórą, ale ta ciągle oddycha, a dzięki porom i pęknięciom być może dowiemy się wreszcie, kim jesteśmy naprawdę”.

Orback chce powiedzieć, że traumę można przekazać także poprzez milczenie. Podobno wyparte traumy wracają silniej, gdy sami zostajemy rodzicami. Pojawia się lęk. I uruchamiają się stare sposoby radzenia sobie z niebezpieczeństwem – tym dawnym, realnym.

Pytałam psychiatrę, dlaczego ludzie nie mówią o tym, co ich spotkało. Dlaczego nie zawsze czują ulgę, że mogą coś z siebie zrzucić, przed kimś się otworzyć. „Żeby przeżyć” – odpowiedział.

Myślę, że mój ojciec ucieka przed wspomnieniem swojej matki, bo jest zbyt bolesne. Nie musi to być jego świadoma decyzja.

20 lat temu w dramatycznych okolicznościach zginął mój mąż. Kiedy tuż po tym zaczęłam w myślach wizualizować sobie to, co się stało, poczułam się, jakbym obsuwała się w przepaść. Pojawił się głos: „Nie myśl o tym”. Po prostu „nie myśl”. Przestałam więc myśleć. Być może dzięki temu przetrwałam, a razem ze mną nasza trzymiesięczna córka. Organizm pompuje w nas w takich sytuacjach bardzo dużo adrenaliny. To jest paskudna zmyłka. Czujesz się silna, a to kłóci się z przeżyciem rozpaczy. Potem adrenalina opada i nagle robi się strasznie. Być może mój ojciec myślał, że na swojej adrenalinie dojedzie do końca życia. „Nie myśleć, wyprzeć, byle do przodu”. I być może właśnie dlatego zawsze mi powtarzał, że nie wolno się nad sobą rozczulać. Rozczulać się znaczy stracić siłę, trzeźwy osąd sytuacji, umiejętność podjęcia decyzji – ­kluczowe rzeczy, potrzebne, by przeżyć.

To dziwne „coś”, nieopowiedziane traumy, przemilczane wojenne tematy są stale obecne w wielu domach.

Dostaję sporo sygnałów od czytelników „Czystki”, którzy opowiadają o swoich domach i zamieszkałych je tajemnicach. Oni też nie znają historii swoich przodków, ale czują ich lęki. To dla mnie bardzo ważne, bo miałam nadzieję, że to, o czym piszę, jest nie tylko historią mojej rodziny, lecz ma pewną wartość uniwersalną. Że to w pewnym sensie doświadczenie pokoleniowe.

Teraz, w czasie wojny rosyjsko-ukraińskiej, przyjmujemy Ukraińców w naszych domach. Pomagamy im, tworzy się między nami serdeczność, solidarność. Na dawne toksyczne doświadczenia nakłada się nowe, budujące. Tak sobie myślę, że te spotkania to najlepszy sposób na przepracowanie historycznych animozji, na odczarowanie naszych wyobrażeń o sobie nawzajem. To więcej, niż mogłaby zrobić jakakolwiek konferencja pokojowa, uroczystość rocznicowa czy pomnik.

Trzy lata temu, gdy zbierałaś materiał do książki, pojechałaś do Dębianki.

Okazało się, że na fundamentach naszego spalonego domu ów Ukrainiec, który pomieszkiwał u mojej babci w czasie wojny, zbudował własny dom. Dziś mieszka tam jedna z jego córek, urodzona w latach 50. Przyjęła mnie bardzo serdecznie. Podobno jej ojciec zawsze ciepło wspominał moją babcię. O jeziorku za domem, w którym mój tata, stryj i ciocia kąpali się jako dzieci, mówi się tu do dzisiaj „Jezioro Franki”. Druga córka od lat żyje w Warszawie, dorabia do skromnej ukraińskiej emerytury, nie chce być ciężarem dla swoich dzieci. Ją też odwiedziłam i ona również ucieszyła się z mojej wizyty. Poprosiła mnie o pomoc w znalezieniu pracy w Polsce dla kogoś z krewnych. Pomyślałam: fantastycznie, życie toczy się dalej. 80 lat temu za kontakt z Polką groziłaby jej śmierć. Każdy koszmar jednak kiedyś się kończy.

Żadna z córek najwyraźniej nie miała pojęcia, czym ich ojciec zajmował się w czasie wojny. W ich domach również wybrano milczenie.

Wojna chyba nas do siebie zbliżyła, a zachowania antyukraińskie są marginalne.

Ta wojna przytłacza swoim okrucieństwem, barbarzyństwem. Staram się jednak myśleć także o tym, co dzięki niej wydarzyło się nowego, pozytywnego. Nowa jest skala solidarności pomiędzy sąsiadującymi państwami, otwarcie granic, domów dla obcych przecież ludzi. Tak, wiem, że uchodźców z dalekich krajów, nie mniej potrzebujących, niestety traktujemy generalnie gorzej; że z Ukraińcami łączy nas dzisiaj wspólny strach, więc stąd może również ta gorliwość w pomaganiu. Ale mimo wszystko. To, co dzieje się teraz na linii Polacy–Ukraińcy, już stało się ważnym precedensem, ustalony został nowy standard sąsiedzkiego zachowania w kryzysie. Świat na pewnym odcinku zmienił się odrobinkę na lepsze.

Zastanawiałam się, czy gdyby wojna zastała mnie w czasie pisania książki, to czy miałabym opory, żeby ją dokończyć. ­Myślę, że nie. Być może dodałabym ­aktualne wątki, ale niczego bym nie zmieniła.

Obawiałaś się jej odczytania?

Temat rzezi wołyńsko-galicyjskiej został zawłaszczony przez narodowców i próbuje się go zaprząc do pseudopatriotycznego zrywu, który jest dla mnie ­zrywem diabelskim. Ani mój ojciec, ani ja oczywiście się z tym nie identyfikujemy. A przecież jeżeli ktoś z Polaków miałby prawo dziś żywić jakieś uprzedzenia względem ludzi mówiących po ­ukraińsku, to właśnie tacy ludzie jak mój tata.

Dobitnie podkreśliłam w książce, że temat antypolonizmu i zbiorowego męczeństwa Polaków mnie nie interesuje. W ogóle pojęcie „naród” niewiele dla mnie znaczy. Żaden naród nie jest monolitem, a już nasz zwłaszcza. Bardziej niż naród interesuje mnie człowiek. W „Czystce” nie szukam swoich korzeni, tożsamości. Szukam samoświadomości. Rozumiem ją jako zbiór doświadczeń i osobowości moich przodków, które na różne sposoby zostały mi przekazane, które mnie budują.

Piszesz w „Czystce”, że „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego Twojego ojca rozgniewał.

Poszłam na film z rodzicami i moją córką. Gdy seans się skończył, czekałam z niepokojem, co powie ojciec. A on w pierwszym odruchu skupił się na krytykowaniu scenografii. Ogrody źle pokazane, chaty nie takie. Tamte ziemie były przecież piękne, kolorowe, nie takie szare i smutne. Zdenerwowała go scena siewu: „Kto tak sieje ziarno?!”. „Tato – pytam – ale czy ci wasi sąsiedzi rzeczywiście obcinali Polakom głowy?”. „Tak, tak. Obcinali głowy, gorsze rzeczy robili, to akurat pokazali w miarę dobrze, tego bym się nie czepiał. Ale denerwuje mnie ten siew...”. Jak zwykle uciekł.

Wróciliście do rozmowy o „Wołyniu”?

Następnego dnia. Ojciec stwierdził, że film mu się nie podoba, bo może budzić resentymenty, chęć odwetu albo usprawiedliwić taki odwet. Przy takim wzmożeniu nacjonalistycznym, jakie już dawało się odczuć w 2016 r., to było według niego igranie z ogniem.

Ja też bałam się trochę, żeby mi nikt nie próbował zawłaszczyć mojej książki dla celów antyukraińskich. Dlatego wprost napisałam, co o takich celach ­sądzę. Chciałabym, żeby to była opowieść o ­pamięci i niepamięci, którą można czytać poza kontekstem politycznym.

„Czystka” dużo mnie kosztowała emocjonalnie i psychicznie, ale warto było. Zaczęłam sporo rzeczy rozumieć. Na przykład to, że pewne mechanizmy, wobec których byłam tak bezradna w dzieciństwie, są mechanizmami dość ­powszechnymi. Mogę się w tym teraz odnaleźć.

W „Czystce” piszesz, że „śnisz nie swój strach”.

Mam taki powracający od lat koszmar senny. To znaczy nie pamiętam, co mi się śni przed, ale nagle budzę się, zrywam w panice, że nie zażyłam jakiegoś śmiertelnie ważnego lekarstwa. Przetrząsam szufladę, biegnę do łazienki, otwieram apteczkę. Kompletne wariactwo. Ważna tabletka, która ma mnie uratować przed czymś przerażającym. Ale przed czym? Śmiercią? Czymś jeszcze gorszym? Strach, który w tych momentach ­odczuwam, jest nieporównywalny ze strachem, jaki znam ze swojego realnego życia. Tak jakby to nie był mój strach. To trwa pół minuty, minutę, aż wreszcie dociera do mnie, że ta tabletka nie istnieje.

Co to za strach?

Nie mam pojęcia. Nigdy nie brałam aż tak ważnego leku, nie byłam też odpowiedzialna za podanie takiego leku komuś. Sny to kalejdoskop, w którym pływają odpryski naszych emocji, doświadczeń, tego, o czym intensywnie myślimy za dnia. Przedziwne rzeczy wyczynia z nimi nasz mózg. Ciekawe jest jednak to, że w czasie pracy nad „Czystką” sny o tabletce wracały częściej.

Rozmawialiście z ojcem o „Czystce”?

Nie. Oczywiście, że nie. Choć wiem, że ojciec ją przeczytał. Przez całe życie na temat ważnych, bolesnych spraw porozumiewaliśmy się poprzez milczenie. I tak już pewnie zostanie. ©℗

KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA – reporterka, od 1997 r. związana z „Gazetą Wyborczą”.

▪ Jej pierwsze książki, „Beznadziejna ucieczka przed Basią” (2007) oraz „Żyletka” (2011), to zbiory reportaży. „Pokazują, jak w rodzinie reprodukowana jest przemoc wobec siebie i innych. I miłość. Niekiedy bywają one splątane tak, że tytułowa żyletka nie jest w stanie przeciąć, odciąć ani wyciąć tego, co boli” – pisała o tym drugim Joanna Bator.

▪ „Mokradełko” (2012) to opowieść reporterska o Halszce Opfer, która opisuje w swojej książce, że była molestowana seksualnie przez ojca, a potem mierzy się z reakcjami otoczenia. Znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike. „»Nie chciałaby pani się dowiedzieć prawdy?« – pyta Surmiak-Domańska swoją bohaterkę, a ta odpowiada jej pytaniem: »A skąd pani weźmie prawdę?«. Myślę, że to zdanie charakteryzuje sytuację egzystencjalną nie tylko bohaterów »Mokradełka«” – pisał o książce Mariusz Szczygieł.

▪ „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość” (2015) to reportaż z USA, nominowany do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody im. Beaty Pawlak i Nagrody im. R. Kapuścińskiego.

▪ „Kieślowski. Zbliżenie” (2018) to z kolei reportaż biograficzny, wyróżniony Nagrodą „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.

▪ W uznanej za książkę roku 2021 przez „Książki. Magazyn do Czytania” „Czystce” (2021) Surmiak-Domańska odkrywa i opisuje historię swojej rodziny.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2022