Na Mazurach działa Dom Dusz. Pomaga przeżyć żałobę

Joanna, matka i żona po stracie: Dom Dusz jest dla kobiet takich jak ja. Mogą na mnie spojrzeć i powiedzieć: „Skoro jej się udało żyć, ja też mogę”.

22.10.2023

Czyta się kilka minut

Żałoba, czyli miłość
KASIA KOZAKIEWICZ

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Gdzie jesteśmy, Joanno?

JOANNA: W samym centrum Mazur, we wsi Danowo między Orzyszem a Giżyckiem. Kilka domów na krzyż, przepiękna plaża z pomostem na Jeziorze Bielskim. Gdy poza wakacjami jest na niej kilka osób, to mówimy: „Ale ludzi najechało”.

Nie ma sklepu, nie ma kościoła. Spokój i cisza.

A wśród tych kilku zabudowań duży, poniemiecki dom z czerwonej cegły pokryty zielonymi winoroślami.

Teraz zielonymi – za moment się zaczerwienią. Naokoło, jak widzisz, duży prostokąt trawy – osiem tysięcy metrów kwadratowych.

Dużo drzew.

Wiązy i lipy. I przestrzeń, jakby stworzona do odpoczynku. Te wiszące, ogrodowe kokony to może być miejsce na sen, na czytanie, na smutek.

Widzisz domek na drzewie?

Wbity między gałęzie, drewniany, dobrych kilka metrów nad ziemią.

Gdy zdecydowaliśmy się kupić ten dom, pomyśleliśmy z moim mężem Marcinem to samo: musimy mieć domek na drzewie! Marcin chciał, żeby dzieci ćwiczyły, by były aktywne – powiesił więc linę, by po niej do tego domku wchodziły. Ja wolałam drabinkę, ale on się uparł. A gdy już ta lina była, powiedział: „Tata wam pokaże, jak się wchodzi”. Doczłapał się jakoś na górę, ale gdy zszedł, to powiedział: „Drabinka będzie jednak lepszym rozwiązaniem” (śmiech).

Opowiedz mi o Waszej czwórce.

Byliśmy rodziną, jak to się mówi, nie do pobicia. Szczęśliwą parą, która dorobiła się dwójki wspaniałych dzieci – najpierw dziewczynki, trzy lata później chłopca. Rodziną, która kocha spędzać ze sobą czas. Usportowioną, uwielbiającą narty.

Marcin był architektem. Zdrowym facetem, który trenował triatlon, biegał maratony.

Mieszkaliśmy pod Warszawą. A 12 lat temu – gdy dzieci były małe – kupiliśmy ten dom. Dom na piękne, polskie wakacje na Mazurach. I takie wakacje tu spędzaliśmy.

Chcesz je wspominać?

Chcę. Dobre wspomnienia mnie nie ranią.

Pamiętam np. Marcina, który rozciąga się przed treningiem albo po nim. ­Widzę go, jak stoi przy murku otaczającym działkę i kładzie na tym murku nogę.

Albo dom – pełen hałasu i śmiechu. Całe wakacje razem: z dwójką naszych dzieci, i trójką mojego brata, a czasami dodatkowo z jakimiś zaprzyjaźnionymi dzieciakami. To był dom kłusującej tu nieustannie gromadki – tak intensywnie, że zastanawialiśmy się, czy ten wielki kamienny budynek wytrzyma. Dom zabawy w chowanego, gry w bilard, w ping-ponga. Dom z wielką, jakby stworzoną dla dzieci przestrzenią naokoło.

Żałoba, czyli miłość

Pamiętam takie zdarzenie. Zima, dzieciaki biegają po ogrodzie. Poprosiliśmy, żeby nie szalały przy wjeździe – tam była piwniczka pokryta wątpliwej jakości stropem. Nagle krzyk. Podbiegamy, a mój Ignaś trzyma z całych sił za ramiona jedną z dziewczynek – żeby nie wpadła przez wąskie okienko do tej piwniczki. Trzyma ją, a jego trzymają pozostali – jak w „Rzepce” Tuwima.

Albo podchody. Jedna grupa napisała drugiej, że mają szukać „pod różową chmurą”. Szukają, szukają, ale w międzyczasie ta różowa chmura zniknęła. No to kłótnia: „Oszukaliście nas! Nie ma żadnej różowej chmury!”.

A wracając do wnętrza. Ten wielki, sosnowy stół, przy którym usiedliśmy, to był m.in. stół do planszówek.

Opowiesz mi o Ignasiu?

„To był taki jasny chłopiec” – powiedziała pewnego razu jego babcia. W podwójnym znaczeniu: radosnego usposobienia, ale też blond włosów. Tak jak na tym zdjęciu wiszącym na ścianie – podejdź, to ci pokażę.

Widać na nim radosny okrzyk.

Uchwycony nad naszym jeziorem, na pomoście.

A tu, na innym zdjęciu, widać już młodzieńca. Ma 15 lat.

Zdjęcie jest zrobione już po śmierci Twojego męża.

To był rok 2019, Dzień Matki, niedziela. Wracałam z psem, Marcin wychodził na trening, bo akurat przygotowywał się do triatlonu. „Pójdę potruchtać, koteczku” – rzucił, gdy się mijaliśmy. I już z tego biegania nie wrócił. Upadł, to musiało być coś z układem krążenia – pewna nie będę nigdy, bo nie miałam siły na robienie sekcji.

Sekunda. Ze świata, w którym byliśmy szczęśliwi, mieliśmy poczucie nieśmiertelności i mocy jako rodzina, zostaliśmy bez niego. A ja zostałam sama z dziećmi. Do dziś mi się wydaje, że to się nie mogło zdarzyć. Ale się wydarzyło.

A potem niemal od razu przyszła pandemia. Do tego mój syn koszmarnie złamał nogę. Rehabilitacja, gips, jakieś druty – nastoletni chłopiec, po stracie taty, zostaje w dodatku totalnie unieruchomiony. W domu na warszawskiej Sadybie, do którego przeprowadziliśmy się po śmierci mojego męża.

Jesienią 2021 r., a więc nieco ponad dwa lata temu, wydarzyło się kolejne nieszczęście. Syn wrócił z wyjazdu szkolnego, wyszłam odebrać z naprawy jego telefon. Wróciłam po dwóch godzinach. Karetka, szpital. Ignaś zmarł kilka dni później. Fakt, że nie odszedł w domu, że mogłam się z nim pożegnać, był dla mnie – i jest do dzisiaj – niesłychanie ważny. Wiele miesięcy później widziałam na jego zdjęciach z tamtego czasu smutek – wtedy go nie dostrzegłam...

Jedyne, co wtedy myślałam, to że ktoś pomylił historie. Że takie dwa zdarzenia nie mogą się przytrafić jednej i tej samej rodzinie.

Z pogrzebu i w ogóle z tamtych dni nie pamiętam prawie niczego. Zapamiętałam jedno – strach o córkę. Tylko ona się wtedy dla mnie liczyła. To był jej maturalny rok, bardzo ważny.

Przez pierwsze miesiące tkwiłam w jakimś otumanieniu. Przekonałam się, że to, co mówi wielu ludzi po stracie, to jest prawda – pierwsze miesiące wcale nie są najgorsze.

To właśnie wtedy, na samym początku, miałaś ważne spotkanie.

Spotkanie życia. Z ks. Adamem Bonieckim. Może półtora, może dwa miesiące po pogrzebie Ignasia.

Co z tego spotkania zapamiętałaś?

Ksiądz słuchał. Ale powiedział też kilka ważnych dla mnie rzeczy. Np. to, że tak jak jest choroba ciała, tak też istnieje choroba duszy. I że czasami tak jedna, jak druga może się okazać śmiertelna.

Miałam też bardzo silne lęki, nazwijmy je teologicznymi. To lęki osoby wierzącej – choć odrzucającej już instytucję Kościoła – o Ignasia. Co z nim dalej będzie? Czy on sobie da radę? To są odruchy mamy, która przecież – jako wierząca i do pewnego momentu praktykująca – żyła w rzeczywistości, w której księża odmawiali chowania osób odbierających sobie życie.

Ks. Boniecki ustawił mi myślenie. Uspokoił.

Ważne też było to, jak ja się w czasie tego spotkania poczułam. Ten kuśtykający, pewnie już schorowany ksiądz, ten ciepły starszy człowiek czekał na mnie na zewnątrz, gdy podjechałam. To on mnie potem odprowadził do samochodu, wyprawił. To są rzeczy, które się już pamięta – minuty, w trakcie których czujesz i wiesz, że jesteś dla kogoś najważniejszy.

Tamto spotkanie żyje we mnie do dziś.

Nie było w Tobie buntu?

Przeciw Panu Bogu? Nie. Ani wtedy, ani później. Może zanim zdążyłam się zbuntować, spotkałam księdza Bonieckiego? Nie wiem, nie potrafię tego wyjaśnić.

Nie szukam w swojej wierze sensu tego, co się stało. Ani ukojenia. Mam z Panem Bogiem taki układ, że skoro już się stało, co się stało, to znaczy, że w zasadzie na mało co mamy w życiu wpływ. A skoro tak jest, to ja się po prostu zawierzam.

Dostrzegam też znaki. Wydarzenia, które nie mają racjonalnego wyjaśnienia.

Chcesz o nich opowiedzieć?

Tak, choć doskonale sobie zdaję sprawę, że dostrzegasz znaki, gdy bardzo chcesz je widzieć.

Syn trafił do szpitala 23 września. Cztery dni później szłam – już nie pamiętam, po co – na piętro, gdzie jest jego pokój. Jego komputer był wyłączony od dwóch tygodni, bo Ignaś był na dwóch wyjazdach z rzędu. No więc idę do góry, a tam – w jego pokoju – poświata od włączonego komputera. Wchodzę, na ekranie napis: „Ignacy”. Tego dnia zmarł w szpitalu.

Nie wiem, czy takie zdarzenia to są jakieś wybitne znaki. Ale są moje.

Jak przeżywałaś kolejne miesiące żałoby?

Wielkim problemem dla rodziców po stracie jest powrót po kilku miesiącach do pracy – to często koszmar. Oczywiście nie zawsze. Niektórzy uciekają w pracę – i to też jest w porządku. Wszystko, co daje choć odrobinę ukojenia, jest w porządku.

Ale częściej zdarza się, że pracować się po prostu nie da. Jesteś zmęczony, zmęczona bólem – fizycznym, siedzącym pod przeponą. Nie jesteś w stanie o niczym myśleć. Nie potrafisz się na niczym skupić.

Ja wróciłam. Mam bardzo dobrą pracę – mój szef jest porządnym człowiekiem, mam możliwość aktywności zdalnej, nie musiałam z nikim rozmawiać. Ale nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić. Wracają, choć nie powinni. A ich współpracownicy często nie wiedzą, jak się zachować. Matka świeżo po śmierci dziecka wchodzi do firmowej kuchni – a wszyscy pozostali wychodzą. Albo milkną.

Nie dlatego, że są źli.

Boją się. Co można zrobić?

Przytulić. Powiedzieć: „Możesz na mnie liczyć”. Zaproponować proste rzeczy: „Zawiozę cię”. „Pomogę”. Po stracie dziecka masz nawet trudności z kojarzeniem podstawowych faktów. Luki w pamięci. Bywa, że nie jesteś w stanie prowadzić samochodu.

Tymczasem niektórzy bliscy ci ludzie właśnie wtedy znikają. A potem, po wielu miesiącach słyszysz: „Nie dzwoniłam, bo nie wiedziałam, co ci powiedzieć”.

Jak reagujesz?

Mówię, że rozumiem – bo rozumiem. Ale czy ta osoba staje mi się w ten sposób bliższa? Nie. Milczenie, zniknięcie to robienie ze zmarłego dziecka tematu tabu – tak jakby tego dziecka nigdy nie było. Jakby nie istniało.

Gdy opowiadasz o Ignasiu, o Marcinie, płaczesz – ale chcesz mówić. Nie uciekasz też od wspomnień. Przywołujesz obrazy. Nie sprzedałaś Waszego wspólnego domu. Ani tego w Warszawie, ani tutaj.

Różne myśli przychodzą do głowy. Są momenty, że chcesz wszystkiego się pozbyć. Zapomnieć. Wyjechać w miejsce, które nie będzie ci o niczym przypominało. Z niczym się kojarzyło. A potem przychodzi do mnie moja córka i mówi: „Mamo, przecież to są miejsca naszych najpiękniejszych wspomnień”.

Więc tak, zostałyśmy na Sadybie. Musiałyśmy oswajać przedmioty, miejsca. Podobnie zresztą jak tuż po śmierci Marcina, gdy dzieciaki nosiły jego swetry, a na spacery chodziliśmy – jeszcze z Ignasiem – w miejsce, gdzie wisi poświęcona pamięci Marcina tabliczka.

Nie zamknęłaś na klucz pokoju syna.

Niektóre matki, ojcowie robią mauzolea. Rozumiem to. Ale jest też druga strona tego medalu. Jedna z moich urodzonych jeszcze przed wojną cioć w 18. roku życia opuściła dom, a potem wyszła za pierwszego lepszego adoratora. A zrobiła tak właśnie dlatego, że jej mama po śmierci swojego drugiego dziecka skupiła się wyłącznie na swoim bólu. Ja tak nie chciałam – chciałam żyć dla córki.

Nie, nie zamknęłam jego pokoju. Pracuję w nim. Zrobiłam remont. Jasne, że czasami przychodzi myśl: „Sprzedam to, bo już tego nie wytrzymam”. Przecież z każdego kąta wychodzą wspomnienia. Np. nie mogę spać, schodzę na dół. I staje mi przed oczami Ignaś, który też czasami nie mógł zasnąć, więc przekładał mi rzeczy z pralki do suszarki – chciał w tej swojej bezsenności zrobić coś pożytecznego. W tym wspomnieniu uśmiecha się filuternie...

A potem ta myśl o sprzedaży i wyjeździe przechodzi. Przecież to tylko kwestia podejścia, ułożenia sobie wszystkiego w głowie. Ja chcę to miejsce pokochać – tak jak kocham jego.

Co to znaczy: pokochać to miejsce?

Że wchodzę tam rano do pracy i mówię: „Cześć, synku”.

Tak, wiem, to się stało w tym domu. I co z tego? Albo sobie to miejsce przytulę, albo się stanie moją makabrą. Wybieram to pierwsze, bo przecież ten dom to miejsce setek wspaniałych zdarzeń, pięknych wspomnień. To nasz dom.

Niedawno czytałam na jednym z portali tekst. Matka dziecka, które samo postanowiło odejść, mówiła, że zawsze będzie czuła piętno. Ja tak tego nie odczuwam. Jestem i byłam mamą Ignasia, po prostu. Ktoś kiedyś powiedział, że żałoba, rozpacz – to nic innego jak miłość. Tak właśnie chcę ją przeżywać.

Wiem, że pomogła Ci psychoterapia.

Po odejściu Marcina nie zdecydowałam się na nią. Po śmierci Ignasia wiedziałam, że sama nie dam sobie rady. Głównie z poczuciem winy. Z początku nie da się od niego uciec. Umysł podsuwa ci zdania zaczynające się od „gdybym wtedy...”. I pytania. Co przeoczyłam? Dlaczego wyszłam? Czemu nie zauważyłam? Umysł ludzki jest bardzo chętny do tworzenia takich myśli. Tysięcy myśli. I wszystkie one – przynajmniej w twojej głowie, przynajmniej do pewnego momentu – przekreślają jakość twojego macierzyństwa.

Dzisiaj już wiesz, że to nie ma nic wspólnego z jakością macierzyństwa.

Wiem – dzięki terapii. Że byłam najlepszą mamą, jaką mogłam wówczas być. Że nie byłam mamą niedbającą, niekochającą, nierozmawiającą, skupioną na sobie. Choć po śmierci Marcina nie byłam z pewnością mamą w najlepszej kondycji – co zresztą mogło sprawić, że Ignaś nie chciał mi o wszystkim mówić, żeby mi nie robić przykrości.

Dziś już wiem, że wtedy okrutnie zderzyły się w złym momencie dwa losy: mój i jego. Zabrakło czasu. Nie rozumiem, dlaczego tak się stało. Nie akceptuję zdań typu: „Wszystko jest po coś”. Nie, to nie było po coś. Ale już się nie obwiniam.

Terapia nauczyła mnie, jak prowadzić swoje myśli, żeby ta spirala znowu nie ruszyła. Obrazuję to sobie. Jadę bryczką, w rękach lejce, przede mną konie. Zdarza się, że one skręcają z drogi. Moją rolą jest ściągać lejce, nie pozwolić im na to. ­„Joanna, stop. Nie wolno” – to jest decyzja.

Pomógł mi też mądry psychiatra. To nie był taki lekarz wypisujący receptę i mówiący „do widzenia”. Powiedział: „Zrobiła pani wszystko, co w tamtym momencie było w pani mocy. Niech pani to sobie uprzytomni. I niech pani za każdym razem w chwilach wątpliwości pomyśli, jak bardzo pani się starała, jak bardzo kochała”. To wielkie szczęście trafić na takiego człowieka.

Terapia pomogła Ci też w relacjach z córką.

Odkryłam, że muszę poukładać w sobie ten potężny strach o nią. Dzięki terapii tak jakby stanęłam z boku i spojrzałam na siebie. Zobaczyłam, że dusiłam moją córkę tym swoim lękiem. Wszystko chciałam mieć pod kontrolą, zadawałam mnóstwo pytań. Psychoterapeutka któregoś razu spytała: „Chciałaby pani być na jej miejscu?”.

Kiedy byłaś w stanie rozmawiać, opowiadać, wspominać?

Po mniej więcej roku. Co nie znaczy, że po roku jest łatwiej. Przeciwnie: po wspomnianej fazie amoku przychodzi świadomość, że to wszystko stało się naprawdę. Że nie dotkniesz, nie przytulisz, nie porozmawiasz. Nigdy.

I właśnie wtedy, po mniej więcej roku, wpadłaś na pomysł, żeby ten mazurski dom spełniał też rolę – jak go nazwałaś – Domu Dusz?

Moja świętej pamięci babcia – osoba głęboko wierząca – mawiała, że każdy ma swój krzyż. Ale też dodawała, że każdy może swoje cierpienia i zranienia komuś ofiarować. Albo swój ból zamknę w sobie, albo spróbuję go w coś przekuć.

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że potrzebuję rozmowy z kimś, kto przeżył to samo. Znalazłam taką mamę – osiem lat po stracie. Tylko że ona nadal nie była w stanie rozmawiać.

Ja miałam potrzebę mówienia – ale też bycia dla innych kobiet, takich jak ja. Od roku przyjeżdżają tu do mnie matki po stracie. Ale nie jest to żaden „pensjonat żałobników” – w danym momencie goszczę tylko jedną osobę, w sumie była ich jak dotąd niecała dziesiątka. Taka wizyta trwa zwykle kilka dni, podczas wydłużonego weekendu – bo i ja, i moi goście muszą przecież wracać do pracy.

Jestem niezależna finansowo – to nie jest żaden biznes. Przyjmuję tylko podstawowy zwrot kosztów pobytu. Chcę pomagać.

Dajesz przestrzeń. I tę rozumianą ­dosłownie – i metaforycznie.

Tę pierwszą już trochę znasz. Tu się można schować, bo to duży dom. Leżeć w pokoju na górze. Spać. Ukryć się przed światem. I przez te kilka dni pobytu niczym się nie przejmować. Dosłownie niczym – ja ugotuję, zaniosę, utulę. Nie ­pytając, nie namawiając do niczego, nie oceniając. Ale też będąc gotową do rozmowy. Na równych prawach, bo nie jest to przecież żadna psychoterapia ani pomoc psychologiczna – nie mam do tego żadnych uprawnień.

Żałoba, czyli miłość

Daję również, jeśli ktoś chce, przestrzeń do ruchu. Do spacerów. Możliwość pójścia nad jezioro, które jest niecałe dwa kilometry stąd. Byłyśmy tam niedawno z jedną mamą. Na początku bała się w ogóle wypływać. Miałyśmy cel, żeby jednak to zrobić, zwłaszcza że woda sprawiała jej przyjemność. Na końcu pobytu przepłynęła całe jezioro.

Nie wszyscy chcą ruchu. Każdy przeżywa ten czas na swój sposób. Im bliżej straty, tym większa niemoc fizyczna. Wyczerpanie. Czasami wygląda to tak, jakby ta kobieta, która do mnie przyjechała, przechodząc przez mój próg kończyła jakiś maraton.

Co jest za metą – za Twoim progiem?

Przestrzeń do żałoby. Do smutku, płaczu, niemocy. Bo bywa, że na to wszystko nie dajemy sobie przyzwolenia. Zwłaszcza gdy minie ten mityczny „rok żałoby”, tak bardzo zakorzeniony w naszej świadomości. Niektórzy myślą, że po tych dwunastu miesiącach stajemy się w cudowny sposób, że tak powiem, „wyżałobieni”. Nie stajemy się. Żałoby po dziecku, zresztą nie tylko po dziecku, nie da się tak po prostu przejść. Z nią się idzie – przez całe życie.

Bywa, że ludzie dookoła przyznają sobie prawo, by ci coś w sprawie twojej żałoby powiedzieć. „Twoja rozpacz zaczyna być patologiczna” – usłyszała od krewnego pewna bliska mi osoba. „Musisz już się trochę ogarnąć, minęło tyle czasu” – słyszą inni. Zwykle znajdzie się ktoś, kto ci powie tzw. dobre słowo; ktoś, kto myśli, że wszystko wie – choć nie wie nic, bo nie może wiedzieć.

Bywa też, że sami rodzice nie dają sobie pozwolenia na taką żałobę, jakiej potrzebują. Rozumiem to. Jak masz jeszcze inne dziecko lub dzieci, usiłujesz ze wszystkich sił nie poddać się do końca smutkowi. Chcesz przecież pozostałym dzieciom dać też siłę. Ale bywa, że nie możesz. Bo to jest najbardziej naturalny stan ducha po stracie. Nie wstaję. Nie idę. Nie robię. Matka, która ma więcej dzieci, robi wszystko, by się temu nie poddać. By iść dalej. A tutaj, u mnie na Mazurach – nie musi „iść dalej”.

Jak było z przyzwoleniem na Twoją żałobę?

Ja miałam i mam szczęście. Wspaniałą rodzinę, fantastycznego człowieka przy moim boku. Nigdy nie usłyszałam od niego: „Może już dość?”.

A to nie jest wcale proste. Siadamy do obiadu, ja płaczę. Wstajemy rano, płaczę. Nie wszyscy są w stanie to wytrzymać.

Łatwiej jest między dwiema osobami, które przeżyły to samo?

Łatwiej – dlatego ten mój Dom Dusz ma sens. On jest dla kobiet takich jak ja. Mogą na mnie spojrzeć i powiedzieć: „Skoro jej się udało żyć, ja też mogę”.

Chyba każda z nas potrzebuje namacalnego dotknięcia bólu innej, choć takiej samej kobiety jak ona. Przecież gdy ja mówię matce, która straciła swoje dziecko: „To się prędzej czy później ułoży”, to ona wie, że w moich ustach nie ma to nic wspólnego ze sloganem: „Wszystko będzie dobrze”. Chcę bardzo mocno podkreślić, o czym jest ta historia Domu Dusz.

O czym?

O wspólnocie. O jedności. O przyjaźni i dbaniu o siebie nawzajem. Kontaktujemy się ze sobą. Wysyłamy esemesy. ­„Byłaś już na tej jodze? Jeszcze nie? To już, natychmiast!”. Bo tutaj chodzi też o to, żeby dać sobie pozwolenie na życie, na drobne przyjemności. Więc walczymy razem o takie momenty, przebłyski.

Wiadomo, że przed każdą z nas setki słabych dni. Ale nie jesteśmy w tym same.

A Ty, Joanno, masz takie momenty? Takie przebłyski?

To momenty związane z moim dzieckiem – zaraz opowiem ci o takiej chwili.

Ale najpierw chcę podkreślić: to nie muszą być dzieci. Jedna z zaprzyjaźnionych ze mną mam działa w fundacji na rzecz rodziców po stracie. Inna współorganizuje np. marsz rodziców, których spotkała ta tragedia. Jestem z nich dumna – znalazły sens w dawaniu czegoś ważnego innym ludziom.

A mój moment zdarzył się ponad miesiąc temu. Sadyba, piękna pogoda. Ćwiczę jogę, zaraz mam skończyć. I nagle, zupełnie mimowolnie, mówię do siebie, że chciałabym być babcią.

Zobaczyłaś siebie w przyszłości.

Osłupiałam z tego swojego wewnętrznego wykrzyku. I nie chodzi koniecznie o te wnuki – to mogą być one, ale też może być szczęśliwa córka spełniająca się w zupełnie inny sposób.

Przebłysków jest więcej. Albo inaczej: momentów, na które się czeka. Że przyjedzie bliski mi człowiek. Że sobie gdzieś razem pójdziemy. Że odwiedzi mnie córka.

To są momenty szczęścia?

Szczęścia jako permanentnego stanu nie będzie chyba nigdy. Choć moja znajoma psycholożka mówi, że są różne warianty szczęścia... Mam dziecko. Jestem otoczona kochającymi mnie osobami. Mam psy, które wyciągają mnie z domu.

I plany, także te związane z Domem Dusz. Chciałabym, by jak najwięcej kobiet wyjeżdżając stąd zabrało choć trochę z tego, co ja czułam po spotkaniu z ks. Bonieckim. Że była ważna. Że jej strata jest ważna. Że czuła się – jak mi napisała jedna z mam – jak w domu. I że istnieje przyszłość. ©℗

▪ Kontakt z Joanną dla rodziców po stracie możliwy jest pod adresem: domduszdanowo@gmail.com

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44-45/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Żałoba, czyli miłość