Wenus i burak

Żadna strategia na przetrwanie w ciszy toksycznych tygodni do wyborów nie jest do końca skuteczna, ale ja i tak zamykam się od środka w kuchni.

11.10.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Wojciech Szatan dla „TP”
/ Fot. Wojciech Szatan dla „TP”

Szósta rano, godzina zapracowanych, zafrasowanych i osiedlowych pijaczków. W zeszły piątek wydawało się, że tylko ci ostatni, w oczekiwaniu na otwarcie sklepu z piwem, mieli czas pogapić się w przejrzystym aż do bólu przymrozkowym powietrzu na imponującą koniunkcję Księżyca z Wenus. Miłośnicy astronomii na swoich blogach pisali o tańcu planet (w pobliżu zawisły Mars i Jowisz); wybaczmy poetyzowanie, faktem jest, że Wenus, i tak na ogół nieźle widoczna o świcie, w towarzystwie świeciła jeszcze mocniej, nachalnie, jak lampka z jarmarcznej budy. Lub, żeby iść z duchem czasu: jak dioda z klubu disco polo.

Trochę rozumiem bractwo teleskopów – obserwacja nieba pozwala zachować spokój w takie dni, kiedy ból i wstyd patrzeć na Ziemię. W oczekiwaniu na koniunkcję szczęściarze owi mogli przegapić np. scenkę z eksprezydentami przerobionymi na cinkciarzy. Oj, wysoko ulokowane aspiracje, toć jeden z nich, ponoć nasze dobro narodowe, noblista i doktor honorowy, ze swoimi osiągnięciami w rozmianie na drobne miałby w branży walutowej szansę chyba tylko na pomocnika liczącego bilon.

Łudzą się jednak domorośli astronomowie, że na niebie znajdą tylko harmonię i niewzruszony ład. Choćby ta Wenus, jutrzenka, dla chrześcijan symbol odrodzenia, powtórnego przyjścia Chrystusa: w Drugim Liście św. Piotr namawia adresatów, by oczekiwali, „aż dzień zaświta, a gwiazda poranna wzejdzie w waszych sercach”. W łacińskiej Wulgacie gwiazdę określa słowo lucifer; nic w tym dwuznacznego, jak wyczytamy w każdym komentarzu, jest to kalką greckiego fosforos – niosący światło. Ale i tak niejednego pomyleńca ogarniała pokusa ahistorycznych interpretacji, związanych z zupełnie przeciwnymi znaczeniami, jakie imię Lucyfera nabrało w późniejszej tradycji.

Bycie w języku to jak codzienny slalom między pułapkami słów powywracanych na lewą stronę. No chyba sam diabeł (czyli ten, co dzieli) musiał tak układać prawo dotyczące zarządu nieruchomości, żeby ohydnie przekabacić sens „wspólnoty”. Poszukiwania lokalu na nową knajpkę zapewniły mi, niestety, styczność z niejedną wspólnotą mieszkaniową. I dziś kojarzy mi się ona wyłącznie z areną krótkowzrocznych ambicji i inkubatorem złych uczuć. Instytucją ułożoną tak, by wzmacniać konflikty, a nie poszukiwać wspólnego dobra i wypadkowej interesu różnych stron.

Jakby tego było mało, wspólnotę obrzydzają połajanki w kwestii przyjmowania uchodźców – w których arcyludzka k-sobność, tendencja do otaczania się kokonem „swojaków”, zostaje zaprzęgnięta do zapędzenia wszystkich w karne oddziały. Zdecydowanie wspólnotę lepiej wstawić do słownikowej lodówki.

Przy okazji można pomacać, czy nie zamarzły na kość już wcześniej odłożone „wartości”. Politykom przed wyborami powyrastały one jak indycze gule. Jeszcze gorsza jest korpo-mowa. Koncern Unilever przejął małą, ale prestiżową firmę lodziarską Grom (rok temu ciepło tu o niej pisałem). W rytualnym komunikacie czytamy, że oba podmioty – zarówno kolos, jak i firemka, która urosła szybko z jednej małej lodziarni, ale jednak tylko do sześćdziesięciu, wyznają te same wartości. Grom przestał być już parę lat temu naprawdę „rzemieślniczy”, jednak aż do dziś była to firma, która wiarygodnie mogła mówić o dbaniu o surowce, o zwierzęta (np. kury i krowy), o ludzi, o otoczenie i o honor cukiernika. Logika wzrostu biznesowego jest nieubłagana i zawsze małą rybkę zjada duże rybsko, ale proszę mi powiedzieć, gdzie taki Unilever ma wartości w jakimkolwiek rozpoznawalnym sensie tego słowa? Jasne, że kupuje Groma nie w poszukiwaniu jakichś niesłychanych receptur na affogato, tylko żeby wzbogacić kolekcję pionków do przesuwania w grze pozorów pod nazwą „kształtowanie wizerunku”.

Czy w górę w niebo, czy w dół do garnka, gdzie nie spojrzeć – rozbiegane na wszystkie strony sensy. Jedząc byle obiad, ulegamy obietnicom zdrowia, celebrujemy przynależność do rodzinnej linii pokoleń, utwierdzamy tożsamości, lęki i fobie. Żadna strategia na przetrwanie w ciszy toksycznych tygodni do wyborów nie jest do końca skuteczna, ale ja i tak zamykam się od środka w kuchni, z workiem ziemniaków, skrzynką cebuli, buraków i co tam jeszcze znajdę świeżego na targu, butlą oliwy, osełką masła i gomółką sera w lodówce. Przyziemnie, rzeczowo, bez gadania, bez sensu. Damy radę. Cóż to są dwa tygodnie w perspektywie tego, co naprawdę ważne? Jak pisze św. Piotr: „jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień”. ©


Dwa niewyszukane sposoby na urozmaicenie sobie warzywnego ermitażu. Kroimy 2-3 buraki w plasterki ok. 2 mm, podgrzewamy na sporej patelni łyżkę masła, dodajemy liść laurowy, wrzucamy buraki, obsmażamy je krótko na średnim ogniu, dodajemy soli, podlewamy paroma łyżkami wody, przykrywamy i dusimy na wolnym ogniu. Po paru minutach uzupełniamy płyn – można winem, jeśli zostało z kolacji. Po ok. 10 minutach buraki powinny już być prawie miękkie, dosypujemy wtedy sporą garść opłukanych z soli kaparów, mieszamy i dusimy jeszcze trochę, aż się przegryzie. Kapary nie należą do katalogu najpowszedniejszych składników, ale bez przesady z tym umartwieniem; poza tym nadadzą ostrości, co pozwoli nie używać potem octu balsamicznego.

Pipi e patati z kolei warto zrobić dla samej urody jej kalabryjskiej nazwy. Kroimy na podłużne kawałki, 2 cm grubości, obrane ziemniaki i paprykę w równej mniej więcej ilości. Na dużej patelni rozgrzewamy półcentymetrową warstwę oliwy rafinowanej (nie extra vergine!) z ząbkiem czosnku. Po chwili wyjmujemy czosnek, wrzucamy warzywa i smażymy na średnim ogniu, aż zmiękną i się ozłocą (co najmniej kwadrans). Regularnie mieszamy, recytując mantrę pipiepatati pipiepatati pipiepatati, a wkrótce nasz duch pięknie się oczyści z brudnej, słownej piany.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2015