Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Szaleńczo rozpędzeni, bezmyślnie wyprzedzający, zabijają. Pijani albo jadący nazajutrz po wypiciu, zabijają (nietrzeźwych lub jadących na kacu w miniony długi weekend zatrzymano 2794 - nie da się tego wytłumaczyć). Ale bywa też, że zjeżdżający ze świeżo wyremontowanej szosy z nowiutkim chodnikiem prosto w dziurawą drogę, gdzie zamiast pobocza jest zarośnięte chaszczami zapadlisko, gdzie tkwią osaczeni między wariatem w SUV-ie a tirem, w nagłej sytuacji nie mają dokąd uciec. I giną.
71 zabitych i 650 rannych w 525 wypadkach. To bilans akcji "Weekend bez ofiar". W założeniu chwalebnej: ma edukować do odpowiedzialności. W praktyce jej nazwa brzmiałaby jak ponury żart, gdyby nie było to niestosowne wobec zabitych. Gdy Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad ogłasza akcję "Weekend bez ofiar", brzmi to jak ogłoszona w "Misiu" przez MZK akcja "Piechotą zdrowiej". Organizatorzy akcji tłumaczą, że nazwali ją tak, bo nie chcieli, by miała ponury nastrój. Proklamując weekend bez ofiar, zaklinają rzeczywistość. Ona już jest ponura. Bardziej na miejscu byłby "Dzień pamięci o ofiarach polskich dróg". Gdy mistrzowie kierownicy i drogowcy grzeją się w miłym nastroju akcji, jedni i drudzy powinni raczej oglądać zdjęcia z makabrycznych wypadków.
"Akcja" to polski leitmotiv. Mobilizacja na długi weekend czy święta, a potem powrót do rzeczywistości. Ale żeby chociaż - przejechałem w ten weekend 160-kilometrowy odcinek Kraków-Sandomierz dwukrotnie, spotkałem tylko jeden radiowóz. Nie, nie patrolował drogi, nie próbował wychwycić szczególnie niebezpiecznych kierowców. Stał w krzakach.