We władzy książek

Earle Havens, bibliofil: Biblioteka jest naszym autoportretem, naszą autobiografią, obrazem naszego wnętrza.

15.12.2014

Czyta się kilka minut

„Richard Macksey ma w domu 70 tys. książek. W zasadzie to nie on jest właścicielem tego domu, lecz one”.  / Fot. Will Kirk / dzięki uprzejmości Earle’a Havensa
„Richard Macksey ma w domu 70 tys. książek. W zasadzie to nie on jest właścicielem tego domu, lecz one”. / Fot. Will Kirk / dzięki uprzejmości Earle’a Havensa

GRZEGORZ JANKOWICZ: Czy pożycza Pan książki – te przez Pana kupione i stojące na półce w domowej bibliotece? Wyobraźmy sobie, że znajomi przychodzą w odwiedziny i na odchodnym jednemu z nich wpada w oko ciekawa pozycja...

EARLE HAVENS: W domu mam zaledwie około 2000 książek. Wśród nich znajduje się 50 białych kruków. Odpowiedź brzmiałaby: nie.

Niezbyt towarzyska reakcja.

Nie ma na świecie takiego kolekcjonera, który lubiłby wypuszczać książki z domu. To cecha, która łączy nas wszystkich. A mówię tu zarówno o profesjonalnych zbieraczach, jak i zwykłych czytelnikach, którzy od czasu do czasu dorzucają do swojej biblioteczki trochę nowych rzeczy.

Skąd się bierze ta zaborczość?

Powody są różne. Weźmy np. książki antykwaryczne z mojej kolekcji – XVII- czy XVIII-wieczne dzieła, które kupiłem na aukcjach. Ogromną rozkosz sprawia mi opowiadanie o nich i „dzielenie się” nimi z przyjaciółmi czy specjalistami. Ale „dzielić się” to nie to samo, co „pożyczać”.

Należę do dwóch amerykańskich klubów zrzeszających miłośników książek: nowojorskiego Grollier Club oraz bostońskiego The Club of Odd Volumes. W Bostonie spotykamy się w każdą sobotę. Zaczynamy od długiego lunchu i niezobowiązujących rozmów. Później zapalamy cygara i przechodzimy do poważniejszych tematów. Punktem kulminacyjnym jest prezentacja przywiezionych przez każdego z nas książek.

Puszczamy je w obieg i snujemy opowieści o ich historii: przez jakie ręce przeszły, gdzie były przechowywane, gdzie je wyłowiliśmy... Ta część programu nazywa się „pokaż i opowiedz”.

Niektórzy przywożą księgi mające po kilkaset lat. Inni dzielą się tomami sprzed pięciu czy dziesięciu lat. Jednak najważniejsza jest opowieść. Książki krążą wokół stołu, ale w pewnym sensie to nie nasze ręce je podtrzymują, lecz historie, które towarzyszą prezentacji.

A opowieści z samych książek?

Musi pan wiedzieć, że kolekcjonerzy – prawdziwi zbieracze, którzy nie widzą świata poza kolekcją – rzadko czytają zakupione przez siebie rzeczy. Interesuje ich sam artefakt. Poszczególne powieści, zbiory wierszy czy traktaty mają zazwyczaj wiele różnych wydań. Dotarcie do określonych treści nie jest problemem. Wyobraźmy sobie jednak, że ktoś posiada oryginalne wydanie „O pochodzeniu gatunków” Darwina... Po pierwsze: taki egzemplarz jest wart fortunę. Po drugie: ekscytująca jest droga, którą przeszedł z drukarni do aktualnego właściciela. Po trzecie: ciekawe są ślady pozostawione w nim przez poprzednich czytelników.

Użytkownikom księgozbioru, którym się zawodowo opiekuję, konsekwentnie powtarzam, że nie wolno im robić odręcznych notatek w naszych książkach. Wyjątek stanowią ci, którzy potrafią udowodnić, że w przyszłości będą sławni...

Gdzie znajduje się ten księgozbiór?

Jestem kustoszem kolekcji manuskryptów i starodruków, która należy do Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w USA. Mamy trzy biblioteki. Założoną w 1857 r. George Peabody Library, która jest jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. Budynek, w którym się mieści, oddany do użytku w roku 1878, to architektoniczne arcydzieło. Kolekcja Peabody jest uniwersalna i obejmuje wszystkie dziedziny wiedzy. Mamy jeszcze John Work Garrett Library – z bardzo rzadkimi książkami. I wreszcie główną bibliotekę uniwersytecką – Brody Learning Commons, odpowiednik waszej Biblioteki Jagiellońskiej.

Kiedy postanowił Pan kolekcjonować książki?

W 1996 r. – jako doktorant Uniwersytetu Yale – zostałem zatrudniony w Bainecke, słynnej bibliotece starodruków i rękopisów. Zafascynowała mnie historia kolekcjonerstwa. Łapczywie połykałem kolejne prace na ten temat. Któregoś dnia powiedziałem żonie, że znalazłem cel w życiu i wiem już, czym chcę się zajmować w przyszłości: będę zbierał stare książki. Wyraziła ostry sprzeciw. Argumentowała bardzo racjonalnie, że zajmuję się rzadkimi drukami siedem dni w tygodniu, od rana do wieczora, a teraz zamierzam poświęcić na to również noce i weekendy. Co to, to nie!

Nie dałem za wygraną, ale wiedziałem, że potrzebna jest mi jakaś przykrywka. Zacząłem więc kolekcjonować medale okolicznościowe. Ta zastępcza pasja miała wiele zalet. Przede wszystkim medale nie są drogie. Przynajmniej niegdyś można je było kupić za grosze. Zgromadziłem około setki takich eksponatów. Jeśli jednak ktoś chce być poważnym i poważanym kolekcjonerem, musi dobrze poznać dziedzinę, którą się zajmuje. Co oznacza, że potrzebne są mu katalogi i specjalistyczne opracowania.

Tak, tak, potrzebne są książki! Oto mamy wyjątkowy medal, którego historia została opisana w tomie z XIX w. Trzeba koniecznie ten tom kupić, by ową historię poznać, by przekonać się, jaka jest rzeczywista wartość obiektu. Bibliotekę trzeba stale powiększać, bo przecież opinię jednego eksperta należy skonfrontować z opinią drugiego, a nawet trzeciego i czwartego. Specjalistyczne opracowania są po prostu niezbędne. I to nie tylko te z XIX w., ale także wcześniejsze.

W ten sposób – tylnymi drzwiami – wprowadziłem do domu kolekcję rzadkich książek. Niektóre z nich naprawdę opowiadają o medalach okolicznościowych.

Pierwsza kupiona przez Pana książka?

Jako student spędziłem rok w Holandii, korzystając ze stypendium naukowego. Pewnego dnia – zwabiony widokiem wystawionych na witrynie książek – zajrzałem do antykwariatu. Znalazłem tam kilka interesujących tomów. Były w strasznym stanie: upchnięte pod ścianą, z poprzecieranymi lub powyrywanymi stronami, pogniecionymi rogami, licznymi zabrudzeniami. Słowem: przerażający widok dla wrażliwego bibliofila. Zaciekawiły mnie przede wszystkim dlatego, że zawierały ślady cenzorskich interwencji. Niektóre fragmenty tekstu zostały przekreślone.

Okazało się, że są to ingerencje Świętej Inkwizycji. Książki, które miałem przed oczami, zostały niegdyś umieszczone na indeksie ksiąg zakazanych! – pomyślałem, i poczułem ten wyjątkowy impuls, mieszankę podniecenia, wręcz oszołomienia, i maksymalnej koncentracji, jakby za chwilę miało się wydarzyć coś bardzo ważnego, do czego trzeba się przygotować. Postanowiłem kupić jedną z nich: „Sylva nuptialis” Giovanniego Nevizzano, turyńskiego prawnika – napisany po łacinie traktat z zakresu prawa, którego autor z sarkazmem odnosi się do kobiet, głosząc, że są dziełem Szatana, stworzonym na zgubę mężczyzn, a na dodatek twierdzi, że cudzołóstwo i konkubinat to grzechy pomniejsze!

Za egzemplarz z 1540 r. (piąta edycja, ostatnia wydana za życia Giovanniego) dałem około 100 dolarów. Jakiś czas później rozpocząłem dochodzenie. Poszedłem tropem nazwiska inkwizytora. Zgromadziłem informacje na jego temat: gdzie się urodził, gdzie działał, jaki był zakres jego kompetencji etc. Wyposażony w tę wiedzę – a badania zajęły mi niecały tydzień – wybrałem się do profesjonalnego sprzedawcy rzadkich książek działającego w Kalifornii, z którym dobiłem targu. Za mój opakowany w opowieść tom zapłacił cztery tysiące dolarów.

Wystarczyła znajomość łaciny, umiejętność korzystania z biblioteki uniwersyteckiej, w której znalazłem wszystkie dane, a także odrobina literackiego talentu, który jest niezbędny, gdy zabieramy się za prezentację książki.

Ludzie nie mają pojęcia, jakie skarby leżą w ich piwnicach, garażach czy sklepach. Na eBayu znalazłem kiedyś dwa medale z XIV w. Przedstawiają papieża Aleksandra VI. Kupiłem je za 24 dolary. Ich rzeczywista wartość – jak się pan domyśla – jest tysiące razy większa!

Nie jest zatem tak, że wszystkie rzadkie książki albo zaginęły, albo zostały kupione, albo je skradziono?

Skądże! Choć dziś szanse na znalezienie czegoś wyjątkowego są dużo mniejsze niż kilkadziesiąt lat temu. W okresie międzywojennym, zwłaszcza w czasie Wielkiego Kryzysu, rynek rzadkich książek był dużo bogatszy. Odpowiedzialna za to była ekonomia. Wiele europejskich instytucji musiało wyprzedawać książki ze swych kolekcji.

A dlaczego ceny starodruków czy manuskryptów stale rosną?

Jedno z moich zadań polega na wyszukiwaniu książek do naszej bibliotecznej kolekcji. Otrzymuję rocznie około 350 katalogów aukcyjnych z całego świata, które uważnie studiuję, wybierając z nich interesujące pozycje. Za każdym razem, gdy kupuję jakąś książkę, podbijam cenę egzemplarzy wciąż obecnych na rynku. Wiadomo, że biblioteka już nigdy nie pozbędzie się zakupionego woluminu, co znaczy, że rynek się kurczy, a ceny idą w górę.

Kilka lat temu znalazłem w Londynie prywatnych kolekcjonerów, którzy zgromadzili największy na świecie zbiór falsyfikatów – literackich i historycznych fałszywek. 1700 woluminów i dokumentów, wśród których znajdują się zarówno starożytne rękopisy, jak i XX-wieczne kopie. Wywrotowa historia zachodniej kultury od antyku po wiek XX!

Ludzie, o których mowa, to Arthur i Janet Freemanowie, historycy książki, eksperci w zakresie bibliografii. Budowali kolekcję przez przeszło 50 lat. Strzegli jej zazdrośnie, trzymając z dala od specjalistów, do chwili, gdy ją odkupiłem.

Ile kosztował ten zbiór?

Nie mogę zdradzić kwoty. Żeby dać czytelnikom „Tygodnika Powszechnego” wyobrażenie o skali transakcji, powiem tylko, że kolejne raty spłacaliśmy przez trzy lata. Ale księgozbiór był wart każdego centa. Dziś przyjeżdżają do nas najwybitniejsi specjaliści z całego świata. Organizujemy konferencje, szykujemy książki i wystawy. W ten sposób dzielimy się tym niezwykłym bibliofilskim skarbem.

Skoro mowa o bibliofilii: czy możemy zdefiniować kilka podstawowych pojęć? Kim jest bibliofil?

To ktoś, kto kocha książki jako obiekty i zwraca szczególną uwagę na technologię ich wykonania. Liczą się dla niego zapach druku, faktura strony czy okładki oraz szczegóły, których kompletna lista wypełniłaby opasły tom. Gdy w swoim biurze otwieram po raz pierwszy jakąś rzadką książkę, pierwsze, co robię, to wącham ją.

Czy nie od tego właśnie zaczyna się bibliomania?

Trzeba to sobie jasno powiedzieć: jeśli zdarza ci się wąchać i godzinami oglądać książki, jeśli rozkoszujesz się fakturą ich skórzanych okładek, jeśli zapominasz przy tym o bożym świecie, znaczy to, że jesteś w tarapatach. Niektórzy nazywają bibliomanię patologią, i coś w tym jest.

Mam przyjaciela, z którym rozwiodła się żona, ponieważ całe zarobki wydawał na książki. Podczas rozprawy rozwodowej żona zażądała podziału księgozbioru! Chciała odzyskać pieniądze. Jak widać, bibliomania może zrujnować człowiekowi życie.

Inny mój przyjaciel, mieszkający w Nowym Jorku, jest jednym z najlepszych na świecie chirurgów. Specjalizuje się w operacjach mózgu. Zgromadził niemal wszystkie publikacje na temat mózgu wydane od wynalezienia druku do XVII w. Miliony dolarów! Jako wzięty chirurg może sobie na to pozwolić. Niemniej jednak mamy do czynienia z człowiekiem realizującym szaloną ideę.

Znajomy z Irlandii kolekcjonuje książki wydane w XVIII w. Ale interesują go wyłącznie ze względu na rodzaj oprawy. Kiedyś występowaliśmy razem w Dublinie, prezentując eksponaty z naszych kolekcji. Przez kilkanaście minut opowiadał o pewnym dziele, zwracając szczególną uwagę na jego wygląd. W którymś momencie zadałem mu nieśmiałe pytanie, o czym jest ta książka. „Nie mam bladego pojęcia – odpowiedział. – Kupiłem ją tylko dlatego, że ma olśniewającą oprawę”. Oto kolejny przykład pasji, która ma posmak szaleństwa.

Wróćmy zatem na bezpieczny teren bibliofilii.

W Bostonie poznałem człowieka, który kolekcjonuje sztychy oraz książki z rycinami przedstawiającymi antyczne – greckie – monumenty. Nie są to zwyczajne sztychy i ryciny, lecz takie, które zawierają jakieś błędy, przeinaczenia. Podczas spotkań pokazuje nam różne ilustracje. „Widzisz ten detal? – pyta mnie któregoś dnia. – W rzeczywistości nigdy go tam nie było”. Fascynuje go sposób, w jaki Europa i Ameryka wyobrażały sobie antyczną Grecję. Bada fantazmaty i halucynacje późniejszych artystów i naukowców, którzy nie tyle odtwarzali, ile raczej wymyślali na nowo antyczne dzieła. W tym przypadku mamy do czynienia z nasiloną bibliofilią, która tylko od czasu do czasu ociera się o bibliomanię.

Widzę, że granica jest płynna.

Trudno uchwycić przejście między stadium zdrowej miłości do książek a fazą obsesyjnego uzależnienia od nich. Kolejny z moich przyjaciół zbiera XVIII-wieczne dzieła według sobie tylko znanego klucza. Kolekcjonuje również zegarki, przy czym zasada jest taka, że liczba obiektów zawsze musi się zgadzać z liczbą dni w danym roku, ponieważ każdego ranka zakłada na rękę inny zegarek. W związku z tym za każdym razem, gdy kupuje nowy eksponat, musi także coś sprzedać. Cały zbiór trzyma w swoim biurze – w sekrecie przed żoną.

W kontekście bibliofilii i bibliomanii zauważalne jest pewne napięcie w relacjach damsko-męskich...

Nie nazwałbym tego „napięciem”, ale rzeczywiście zdarzają się konflikty. Poza tym świat rzadkich książek i antykwarycznych kolekcji był i wciąż jest przede wszystkim światem męskim.

Nie ma żadnych kolekcjonerek?

Są i stają się coraz bardziej widoczne, ale wciąż znajdują się w mniejszości. Można je spotkać np. podczas targów książek antykwarycznych (w Nowym Jorku, Kalifornii czy Paryżu), gdzie albo reprezentują duże instytucje zajmujące się rzadkimi publikacjami, albo kupują rzeczy do własnych kolekcji. Niektóre spośród najlepszych księgozbiorów świata zostały stworzone właśnie przez kobiety. Pierwszy z brzegu przykład to kolekcja Mary Hyde (z pismami Dr. Samuela Johnsona), należąca obecnie do Uniwersytetu Harvarda. Moja przyjaciółka z Nowego Jorku, Caroline Schimmel, przekazała niedawno jednemu z amerykańskich uniwersytetów swoją tematyczną kolekcję „Women in the American Wilderness” (Kobiety na amerykańskim pustkowiu). Fascynujący zbiór dzieł!

Każdy może stworzyć ciekawą i ważną kolekcję: kobieta, mężyczna, ludzie zamożni i biedni. Duży budżet na zakup książek pomaga, ale nie jest niezbędny. Potrzebne są dwie inne rzeczy: pasja i pomysłowość. Byle nie przesadzić. Znam ludzi, którzy gotowi są nie jeść, żeby zaoszczędzić pieniądze, które następnie wydają na rzadkie druki.

Proste, ale fundamentalne pytanie: dlaczego? Dlaczego ludzie dostają bzika na punkcie książek?

Jak wspomniałem: to szczególna choroba duszy. Równie dobrze można by zbierać muszle. Przyjemnie szumią, gdy przyłożymy je do ucha. Ale wszystkie szumią tak samo. Gdy otwieramy książkę, niemal zawsze znajdujemy w niej coś nowego. Każdy kontakt z dziełami przeszłości jest wyjątkowym doświadczeniem. Niewiele jest na świecie rzeczy, które oferują nam tak wielką – wręcz nieskończoną – różnorodność. Tego właśnie szukają bibliofile i bibliomaniacy.

Jeden z profesorów pracujących na moim uniwersytecie, Richard Macksey, ma w domu 70 tys. książek. W zasadzie to nie on jest właścicielem tego domu, lecz one. Są wszędzie: w pokojach, w hallu, na schodach, w toalecie, w szafkach... Richard jest gościem w wielkiej bibliotece, w którą zamieniło się jego domostwo. Gdy spogląda się na tę okazałą posiadłość z zewnątrz, w oknach widać książki, jakby przytulały się do szyb, by złapać promienie słońca. W głównym pomieszczeniu znajdują się wysokie regały z drabinami, po których niegdyś można się było wspiąć na samą górę, by ściągnąć coś z najwyższych półek. Teraz jest to niemożliwe, gdyż książki stoją również na stopniach drabiny. Zajęły każdy kąt.

Jak on się w tym wszystkim odnajduje?

Nie ma żadnych problemów z lokalizacją poszczególnych książek. Doskonale wie, gdzie ich szukać. Przez 50 lat wykładał literaturę francuską. W pewnym momencie doszedł do wniosku, że zajęcia powinny się odbywać w jego prywatnej bibliotece. Dlaczego? Niech pan sobie wyobrazi wykład o Prouście, podczas którego nauczyciel sięga na półkę i wyjmuje pierwsze wydanie jego dzieła ozdobione autografem autora... Jednym gestem przenosi swych studentów w przeszłość. Kolekcja jest częścią jego ciała albo na odwrót: jego ciało stało się częścią zbioru.

Ile pan ma książek?

Kilka, może kilkanaście tysięcy.

No to świetnie pan rozumie, o czym mówię. Swoją drogą, zapewne już się pan zorientował, że granica została przekroczona...

Mam tego świadomość.

Szuka pan lekarstwa?

Nie.

I słusznie, bo nie ma na to leku. Kolekcja jest naszym portretem, naszą autobiografią, obrazem naszego wnętrza. Dotyczy to nie tylko zbioru książek, także miejsca, w którym je przechowujemy. Każdy zbieracz prędzej czy później zaczyna fantazjować o idealnym pomieszczeniu dla swojej kolekcji. Najpierw projektuje je w wyobraźni, potem przechodzi do czynu.

Zdarza się, że ludzie połknęli już bakcyla bibliomanii, jednak nie mają pieniędzy na zakup książek, a ich ambicje są ogromne. Wtedy zaczyna się kryminał. Znana jest historia Stephena Blumberga, który ukradł przeszło 20 tys. woluminów z 263 amerykańskich i kanadyjskich bibliotek!

W jego przekonaniu nie doszło do kradzieży. On te książki „wyzwolił”. U niego – konesera – było im dużo lepiej niż w zimnych bibliotecznych salach, do których przeważnie zaglądają dyletanci. Oto bibliomania w czystej postaci!

Opowiem panu historię, która przydarzyła mi się 10 lat temu. Sprzedawca starych map, E. Forbes Smiley, odwiedzał biblioteki starodruków, wycinał z książek mapy, a następnie wypuszczał je na rynek przez dealerów. Został aresztowany podczas próby kradzieży map z biblioteki Uniwersytetu Yale. Ale miesiąc wcześniej przyjechał do naszej biblioteki, z której – jak się później okazało – w ciągu 20 lat (zanim zacząłem tam pracować) ukradł kilkadziesiąt dokumentów. Poprosił, bym pokazał mu jeden ze starych atlasów. Nie wiedząc, z kim mam do czynienia, zacząłem opowiadać o książce. Narzekałem na zniszczenia, które poczynił czas, a także na brak kilku kart (wyciętych – o czym nie miałem pojęcia – właśnie przez niego!). Reakcja Smileya była natychmiastowa. Wypisał mi czek na 1000 dolarów, sugerując, żebyśmy wykorzystali te pieniądze na renowację atlasu. Bezczelność kleptobibliomaniaków nie ma granic!

Czasem, ale tylko czasem, zdarza się, że taka patologia prowadzi do czegoś dobrego. Zarekwirowane w domu Stephena Blumberga książki zostały przewiezione do magazynu FBI. Złodziej usunął z woluminów wszystkie znaki, by uniemożliwić ich identyfikację. Agenci federalni musieli skatalogować kolekcję, by ułatwić bibliotekom poszukiwania. W trakcie działań operacyjnych jeden z tych agentów zaczął się interesować rzadkimi książkami. Stały się jego pasją.

Wspomniał Pan o zakupionej przez Uniwersytet Johnsa Hopkinsa kolekcji fałszywek. Dla historyków to wielka gratka, ale jaką jeszcze wiedzę możemy zyskać, studiując falsyfikaty?

Czy wie pan, dlaczego Jezus jest prezentowany jako mężczyzna z długimi włosami i brodą? Żaden z biblijnych dokumentów nie zawiera opisu jego fizjonomii. A jednak na większości świętych obrazów oglądamy Go w takiej postaci. Źródłem tego wyobrażenia jest tzw. „List Lentulusa”, epistoła napisana rzekomo przez konsula Publiusa Lentulusa (żyjącego w czasach Augusta), skierowana do rzymskiego senatu. List zawiera szczegółową deskrypcję twarzy Chrystusa. Problem w tym, że jest to średniowieczna fałszywka, która cieszyła się niebywałą popularnością. Naszą wyobraźnię kulturową ukształtowały nie tylko prawdziwe dokumenty, ale także fałszywki, które wciąż produkowane są na masową wręcz skalę.

Kolekcja jako mapa kultury?

Oczywiście. I pomost wiodący do jej źródeł. Cztery lata temu prowadziłem kurs dla pierwszoroczniaków. Pokazałem im przepięknie ilustrowany manuskrypt datowany na około 1425 r., który należał do jednego z papieży: późniejsza – XVIII-wieczna – oprawa wskazuje na Piusa VI. Byli niezwykle poruszeni. Jeden z nich zaczął płakać z wrażenia. Na szczęście stał kilka kroków od stołu, na którym leżał manuskrypt, więc nie doszło do katastrofy.

Mówiąc poważnie: „dzielenie się” książkami dotyczy nie tylko specjalistów, ale wszystkich, którzy chcą przeżyć fantastyczną przygodę. To może być znakomite narzędzie komunikacji między pokoleniami. Ale książki są niczym orchidee. Trzeba je odpowiednio pielęgnować. Po co? Dlaczego mielibyśmy się opiekować papierowymi przedmiotami? Otóż dlatego, że to spoiwa między nami a przeszłością. Tracimy bliskich, tracimy domy, całe miasta, cywilizacje, ale ich ślady pozostają w książkach.

Przeszłość ocalała – nie zapominajmy o tym! – przede wszystkim na zapisanych lub zadrukowanych kartkach papieru!


DR EARLE HAVENS jest kustoszem zbiorów specjalnych Sheridan Libraries i pracownikiem naukowym Johns Hopkins University w Baltimore w USA. Zajmuje się historią książki. Jest członkiem klubów zrzeszających bibliofilów, m.in. nowojorskiego Grollier Club, największego i najstarszego amerykańskiego stowarzyszenia miłośników książek. Jesienią był gościem kolokwium naukowego „Underground and Across the Channel” poświęconego wydawnictwom drugiego obiegu w elżbietańskiej Anglii i Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Organizatorom, Wyższej Szkole Europejskiej im. Józefa Tischnera, dziękujemy za pomoc w przeprowadzeniu wywiadu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2014