Zbiera mi się

Edward Brooke-Hitching, pisarz i kolekcjoner: Za popęd do kolekcjonerstwa odpowiada określona część mózgu, której nie da się wyłączyć. Po interwencji rodziny może uda się przestawić na coś tańszego. Torebki po cukrze wydają mi się sensownym wyborem.

08.02.2021

Czyta się kilka minut

Wytatuowany tuńczyk z wielkiej „Księgi ryb” Adriaena Coenensza, 1580 r.  Ilustracja z książki „Biblioteka szaleńca” Edwarda Brooke-Hitchinga. /  / WYDAWNICTWO REBIS / MATERIAŁY PRASOWE
Wytatuowany tuńczyk z wielkiej „Księgi ryb” Adriaena Coenensza, 1580 r. Ilustracja z książki „Biblioteka szaleńca” Edwarda Brooke-Hitchinga. / / WYDAWNICTWO REBIS / MATERIAŁY PRASOWE

MICHAŁ SOWIŃSKI: Jak mógłbym zostać kolekcjonerem? Proszę o krótką instrukcję.

EDWARD BROOKE-HITCHING: Jeśli zadajesz to pytanie, w głębi serca już znasz odpowiedź. Szukasz tylko potwierdzenia – kogoś, kto poklepie cię po ramieniu i powie: „Pewnie, wydaj absurdalnie duże pieniądze na tę zupełnie bezużyteczną rzecz. A potem na następne”. Zgadzasz się i dalej już leci.

Mimo wszystko domagam się szczegółów.

Zawsze zaczyna się niewinnie. Na przykład – masz na półce pierwsze wydanie jednej z powieści o Jamesie Bondzie. Długo stoi sobie samotnie, aż pewnego dnia pojawia się myśl – a może by kupić kolejny tom? Szukasz w internecie, zaglądasz do antykwariatów, i w końcu jest! Drogo, ale warto.

Co dalej?

Szybko pojawia się pierwszy symptom – przestajesz czuć wartość pieniędzy. O ile wcześniej myślałeś „50 funtów to sporo, ale raz mogę zaszaleć”, teraz wchodzisz w tryb „100 to chyba przesada, ale wcześniej dałem 50, a ta obok kosztuje 200, więc to w sumie okazja”. Chyba domyślasz się, co jest dalej.

Nie ma odwrotu?

Nie ma. Bo wracasz do domu, stawiasz nową książkę obok pierwszej i od razu czujesz, że fajnie byłoby mieć kolejną. A najlepiej wszystkie. I już głęboko w trzewiach czujesz, że to absolutnie konieczne, że inaczej się nie da. Bo przecież nieskończona rozkosz i niewypowiedziana satysfakcja są na wyciągnięcie ręki!

Ale zawsze brakuje tych jeszcze paru centymetrów…

...a te parę centymetrów to otchłań, z której rodzi się obsesja. Kolekcjoner zawsze pozna innego kolekcjonera. Jest coś w spojrzeniu, w pozornie swobodnej pozie i wymuszonej powściągliwości gestu, która jednak zdradza czujność.

Myśliwy na polowaniu?

Nie do końca, trudno to opisać. Byłeś kiedyś na targach, gdzie sprzedaje się stare książki? Ludzie – przeważnie starsi mężczyźni – krążą niespiesznie po stoiskach, oglądają, rozmawiają, aż wzrok w końcu pada na ten jeden egzemplarz.

Wybuchają bójki?

Nie, bo rzadko chodzi o cenne białe kruki, jeśli to w ogóle da się zmierzyć obiektywnie. Każdy zbiera co innego. Pewien mój znajomy musiał mieć każdą książkę, która w jakikolwiek sposób była oznaczona liczbą 87.

Dlaczego?

Nie mam pojęcia. Pytałem go o to parę razy, ale tylko wzruszał ramionami z tajemniczym uśmiechem.

Czyli żywot kolekcjonera nie jest łatwy.

To jak uzależnienie. Żeby w miarę normalnie funkcjonować, trzeba umieć je kontrolować. Na przykład zawczasu odłożyć nieco pieniędzy na jedzenie i czynsz. Dobrze też na samym początku możliwie precyzyjnie określić, co właściwie chce się zbierać. Inaczej zachłanność może być zgubna. Jak u psa, który nie może przestać jeść.

Twój motyw przewodni to...?

Szczerze mówiąc długo nie wiedziałem. Olśnienie przyszło dopiero, gdy zacząłem pisać „Bibliotekę szaleńca”, czyli autorski katalog największych kuriozów wydawniczych w dziejach ludzkości. Przez lata zbierałem rzadkie książki, które łączyło jedno – były dziwaczne, nietypowe, zrodzone gdzieś na granicy szaleństwa.

Przykłady?

Dostałem od ojca, który całe życie handlował starymi książkami, specjalny kuferek (otwiera pokaźny, skórzany kufer). Zabieram go zawsze na takie okazje jak nasza rozmowa. Mam tu np. najmniejszą książkę, jaka kiedykolwiek została wydana (wyciąga pudełko, faktycznie bardzo małe). Albo XVIII-wieczny leksykon najgorszych londyńskich wulgaryzmów autorstwa Francisa Grose’a.

Czyli „Biblioteka szaleńca”, która właśnie wyszła po polsku, to podsumowanie wieloletnich poszukiwań wydawniczych dziwactw?

Niestety, jak tylko skończyłem pisać, wpadły mi w ręce kolejne rzeczy. Obawiam się, że to nigdy się nie skończy.

Czym dla Ciebie jest kolekcja?

Każdy pewnie ma swoją definicję. Poza oczywistą rozkoszą, jaką sprawia zdobywanie nowych rzeczy, to także sposób na radzenie sobie z chaosem rzeczywistości. Kolekcja porządkuje mały wycinek świata, daje minimalne poczucie kontroli. Budujesz ją na własnych zasadach, bez pośpiechu i presji z zewnątrz. Trochę jak ogród, który przez lata pielęgnujesz i patrzysz, jak się rozrasta.

Zapraszasz do niego innych ludzi?

Na początku wszyscy kiwają głowami z uznaniem, ale szybko orientujesz się, że tak naprawdę nikogo poza tobą to nie interesuje. Mój ojciec miał na ścianie oryginalne ogłoszenie rządu brytyjskiego z 1849 r., w którym szukano chętnych na wyprawę ratunkową marynarzy, zaginionych podczas poszukiwania Przejścia Północno-Zachodniego. Niesamowicie rzadka rzecz, ulubiony eksponat w jego kolekcji poświęconej brytyjskim odkrywcom. Niestety, nikt ze znajomych ani członków rodziny nigdy nie zwrócił na niego uwagi. Dlatego trzeba się pogodzić z faktem, że budujesz – za ciężkie pieniądze – prywatne uniwersum. Obojętne dla innych.

Miałem kiedyś kolegę, który kolekcjonował kawiarniane torebki z cukrem…

Kolekcjonerzy nie znają granic, potrafią zbierać wszystko. Poza dziwacznymi książkami mam jeszcze kilka pomniejszych kolekcji. Ostatnio zacząłem zbierać złote monety, które były wypuszczane przy okazji programu telewizyjnego z lat 70. Jego bohaterowie robili dziwne i niebezpieczne rzeczy – np. skakali samochodami z mostów (wyciąga z innego pudełka złotą monetę). Zobacz, na awersie jest wygrawerowany samochód w locie, a na rewersie modlitwa „Ojcze nasz”. Taki talizman na szczęście. Mam już ich kilkanaście, a bardzo ciężko je zdobyć.

Planujesz kolejne kolekcje?

Trudno powiedzieć. Czasami wpadam przypadkiem na jakiś temat, od którego nie mogę się oderwać. Zupełnie nowy, fascynujący świat, który chcę w całości poznać. Wtedy nie mogę się powstrzymać i zaczynam zbierać nowe rzeczy. Mam nadzieję, że nigdy nie odwali mi na punkcie biżuterii, bo wtedy po mnie.

Czytałem, że Twój ojciec postanowił sprzedać swoją niezwykle cenną kolekcję książek.

Tak, ale to zdarza się niezwykle rzadko. Szczególnie wśród handlarzy antykami. Jego koledzy wciąż nie rozumieją, jak to było możliwe. Dla nich utrata kolekcji jest gorsza od amputacji. Ale mój ojciec stwierdził, że nadszedł czas, aby inni także mogli doświadczyć tej przyjemności, której on zaznawał przez lata. Do tego coraz więcej książek na rynku ma już status nieosiągalnych. Utknęły na zawsze w bibliotekach, do których nikt nie ma dostępu. Albo trafiły w ręce szejków i zniknęły bez śladu. Dlatego postanowił je uwolnić, a przy okazji zgarnąć niezły bonus do emerytury.

Czyli kolekcja może stać się kompletna?

Nie sądzę, ja przynajmniej nie słyszałem, żeby komuś udało się osiągnąć ten punkt. Nawet mój emerytowany ojciec wciąż znajduje nowe, nieznane mu wcześniej rzeczy. Zdarza mu się nawet coś kupić. Inna sprawa, że niektórzy chcą mieć kolekcję wyłącznie po to, żeby pokazywać ją innym. W tym celu wynajmują specjalistów, którzy szukają rzeczy za nich. Rozumiem tę motywację i nie oceniam, jednak będę się upierał, że to nie są prawdziwi kolekcjonerzy.

Dlaczego?

Za popęd do kolekcjonerstwa odpowiada określona część mózgu, której nie da się wyłączyć. Pozostaje aktywna aż do śmierci. Ewentualnie po interwencji rodziny albo przyjaciół możesz przestawić się na coś tańszego, co nie będzie rujnowało domowego budżetu. Torebki po cukrze wydają mi się sensownym wyborem.

Pieniądze to jedno, ale czy obsesja nie staje się z czasem uciążliwa? Nie odbiera przyjemności kolekcjonowania?

Bywa, że tak. Niestety, nie ma tu miejsca na kompromisy. Jeśli raz znajdziesz książkę z XVII wieku i czujesz, że musisz ją mieć, to nie ma szans, żeby zadowolić się czymś innym. Na przykład jej dużo tańszym przedrukiem z XVIII wieku. Tak jak pisał Walter Benjamin – albo jest aura, albo jej nie ma. Czytałem kiedyś, że Bill Gates posiada olbrzymią kolekcję bardzo cennych obrazów, ale nie ma wystarczająco dużo miejsca na ścianach, żeby ją w całości powiesić, trzyma więc sporo z nich w schowku. Ma za to olbrzymi ekran, na którym je wyświetla. Dla mnie to zgroza. To tak, jakbyś był głodny, a ktoś pokazuje ci zdjęcie kanapki. Dla mnie nie liczy się abstrakcyjna treść czy sens, tylko konkretny przedmiot. Rodzaj promieniowania, które tylko ty wyczuwasz.

Czyli nie przeczytałeś wszystkich swoich książek?

Często słyszę to pytanie, ale jest ono źle postawione. Oczywiście, że czytam, ale przyjemność czerpię w inny sposób, zapewne niezgodny z pierwotną intencją autora.

W „Bibliotece szaleńca” pojawia się wiele książek, których czytać się nie da.

„Literatura” czy „książka” w ogóle to pojęcia nieostre, a ludzie, których opisuję, próbowali jeszcze rozciągać ich definicję, często poza granice szaleństwa. Weźmy choćby „Krwawy Koran” w całości napisany krwią Saddama Husajna, znanego skądinąd autora, którą w tym celu upuszczał sobie przez wiele lat. Kiedy indziej kluczowy okazuje się kontekst historyczny. Dziś pod pojęciem „książki” rozumiemy jedną z jej odmian, czyli książkę kodeksową, z okładką, grzbietem i osobnymi stronami, a przecież nie zawsze tak było.

Weźmy na przykład to (z jeszcze innego pudełka wyciąga niewielki biały stożek z drobnymi inskrypcjami). To zapis babilońskiej modlitwy sprzed 4000 lat. Wbijano go niczym gwóźdź w każdy budynek. Miał zapewniać opiekę bogów przed żywiołami i innymi katastrofami. Często znajduje się je na całym Bliskim Wschodzie. Niesamowita rzecz, ale przecież nie chodzi tu o samą lekturę. Podobnie z popularnymi niegdyś spiralnymi inskrypcjami w języku aramejskim (albo czymś, co go przypominało), które pełniły funkcję wnyków na diabła, trochę na zasadzie pułapki na myszy. A bardziej współcześnie – jeden z nowojorskich artystów wydrukował książkę na kawałkach sera. Choć ona akurat, o ile odpowiednio przechowywana, da się czytać.

A co, gdy czytasz zwykłą, współczesną książkę. Da się?

Nawyki bibliofila zostają. Zawsze zwracam uwagę na stan grzbietu, bo to najważniejszy element przy ocenie starych książek. Tak samo okładka, którą odruchowo gładzę, bo w przypadku skóry faktura mówi wiele. Oczywiście kupuję dużo nowych książek, ale poza treścią są dla mnie nijakie. Dopiero zagięcia, plamy i inne niedoskonałości pobudzają moją wyobraźnię.

Notatki i podkreślenia?

Wielu bibliofilów ich nienawidzi, ale ja uwielbiam, bo dzięki nim egzemplarz staje się niepowtarzalny, a przy okazji podczas lektury można śledzić proces myślowy innego czytelnika.

Wąchasz książki? To część nałogu?

Nieustannie. Zapach jest chyba najważniejszy, bo to najbardziej niepowtarzalna cecha każdej książki – inherentna, wynikająca bezpośrednio z samej materii. Nie da się go opisać ani sfotografować. Każda książka pachnie inaczej, bo to olfaktoryczny zapis wyjątkowej historii. Mój ojciec potrafi po samym zapachu określić miejsce powstania danego egzemplarza, czasem nawet jego wiek.

Jako fetyszysta książkowej materii zapewne nie jesteś fanem cyfrowej epoki literatury?

Jedno nie wyklucza drugiego. Projekty digitalizacji rzadkich zbiorów bibliotek na całym świecie budzą mój szczery zachwyt. Zaledwie w ciągu dekady niemalże cały dorobek pisarski ludzkości stał się powszechnie dostępny. Moje pokolenie i wszystkie późniejsze nie potrafią docenić wagi tego zjawiska. Jeszcze niedawno bez tytułu profesora i potężnego dorobku naukowego nie było nawet co marzyć o dostępie do większości zbiorów The British Library.

Trzeba było internetu, żeby w końcu zobaczyć druki sprzed stuleci.

A także gigantycznej, nieocenionej pracy setek tysięcy bibliotekarzy, którzy postanowili podzielić się tym, co mają najcenniejszego. W swoim założeniu internet nie miał służyć rozpowszechnianiu pornografii i śmiesznych zdjęć, tylko demokratyzacji dostępu do dziedzictwa kulturowego całej ludzkości. I chyba się to udało, a dzięki pandemii coraz więcej ludzi to docenia.

Co z końcem papierowej książki, wieszczonym już od kilku dekad?

E-book jest takim samym zagrożeniem dla tradycyjnej książki, jak winda dla schodów. To zupełnie różne rzeczy, które się uzupełniają, a nie wykluczają.

Paradoksalnie pliki z książkami gubię częściej niż wydania w papierze, nawet biorąc pod uwagę niesłownych przyjaciół przetrzebiających moje półki. Do tego na czytniku zawsze mam bałagan i szybko zapominam, co już przeczytałem.

Mam podobnie. Fizyczna przestrzeń zajmowana na półce przez konkretny obiekt jakoś lepiej rezonuje z moim ­mózgiem. Z drugiej strony fajnie wziąć ze sobą na wakacje 50 tomów, które nic nie ważą. Wbrew pozorom nie jestem nostalgikiem i nie sprzeciwiam się niczemu dla zasady. Niech każdy czyta, co i jak chce.

Cyfrowy, sprofesjonalizowany świat wydawniczy nie ogranicza kreatywności, którą opisujesz w swojej książce?

Oczywiście, pojawiły się precyzyjne standardy wydawnicze, ale epoka cyfrowa, w której już od pewnego czasu żyjemy, daje nam nowe możliwości. To rzeczywiście narzędzia zupełnie innego typu, ale wciąż tylko narzędzia – możemy je wykorzystywać w dowolny sposób. Co więcej, wyraźnie widać, że kreatywność, jakkolwiek by ją definiować, uległa demokratyzacji. W poprzednich stuleciach, żeby pozwolić sobie na różne dziwactwa, trzeba było mieć ku temu spore środki. Dziś łatwiej tworzyć sztukę osobliwą, wymykającą się standardom głównego nurtu.

A „szaleństwo” w tytule Twojej książki?

To skomplikowane pojęcie, chyba dziś już przestarzałe, bo coraz rzadziej używane jako kategoria opisu dzieła sztuki. Może to kwestia przesunięć estetycznych naszej epoki, może zmiana myślenia o kondycji ludzkiej psychiki. W książce mówię o szaleństwie w historycznym kontekście, czyli tak, jak w nowożytnej historii Zachodu określano pewien typ ludzkiej działalności. Miało to wtedy ambiwalentne znaczenie – z jednej strony lęk przed zaburzaniem ustalonego porządku świata, z drugiej rodzaj podziwu dla kreatywności i odwagi, ale jednak rozumianej inaczej niż w języku współczesnego marketingu.

Chyba wciąż można znaleźć wyjątki?

Owszem, ale dzisiejsze szaleństwo tego typu nie ma już subwersyjnego ładunku. Wystarczy wejść na YouTube’a, gdzie pierwszy lepszy nastolatek robi rzeczy, które zawstydziłyby większość bohaterów mojej książki. Jednak nie o to mi chodziło. Kreatywność, pomysłowość czy odwaga to jedno, ale mnie zależało na odnalezieniu ludzi, którzy mieli to „coś”, trudno uchwytny pierwiastek, tajemnicę.

Czyli?

Słowo „ekscentryk” wydaje mi się najbardziej adekwatne. Chodzi o ludzi, którzy swoje niecodzienne talenty i intuicje wykorzystywali w spektakularny, ale jednocześnie nikomu nieprzydatny sposób. Weźmy choćby twórcę książki tak wielkiej, że do przewracania jej stron potrzebny był silnik. To rodzaj dziwaczności wynikającej z samego człowieka – jego historii, którą w ten nietuzinkowy i trudno zrozumiały sposób próbuje opowiedzieć.

Widzę, że tacy ludzie są Ci bardzo bliscy.

To prawda. W badaniach często odkrywam postaci, które całe życie poświęciły projektom totalnym, a przez to niewykonalnym. Trafiłem kiedyś na XIX-wieczny leksykon ryb, który w zamierzeniu miał opisać każdy gatunek oraz wszystko, co z nimi związane. W takich momentach przechodzi mnie dreszcz, bo czuję ponadczasową łączność z tymi szaleńcami. Dodatkowo badanie przeszłości daje niepowtarzalną możliwość spojrzenia na świat oczami kogoś zupełnie obcego. Owszem, mamy zaskakująco wiele wspólnego z naszymi przodkami, ale jednocześnie dzielą nas przepastne różnice w postrzeganiu rzeczywistości. Na przykład żeglarze z XVI wieku, którymi zajmowałem się przy okazji badania starych map – dla nas świat jest już zamknięty i opisany, dla nich za horyzontem rozciągała się wielka tajemnica. Spróbuj sobie to wyobrazić.

Czyli co właściwie łączy tych wszystkich dziwaków i ich szalone projekty?

Ich wspólnym mianownikiem jest właśnie dziwaczność i w zasadzie nic więcej. Możemy postawić ich na jednej półce i podziwiać bezgraniczne piękno ludzkiej wyobraźni, która od tysiącleci pcha nas coraz dalej, aż do granic tego, co jest do pomyślenia. A czasem nawet jeszcze dalej. ©

EDWARD BROOKE-HITCHING jest brytyjskim pisarzem i kolekcjonerem, miłośnikiem starych map i dziwacznych książek. W Polsce nakładem wydawnictwa Rebis ukazały się trzy jego książki poświęcone kartografii, a ostatnio „Biblioteka szaleńca” (przeł. Janusz Szczepański), opowieść o największych kuriozach wydawniczych w dziejach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2021