Wcześnie

O zmierzchu i w nocy przechodziły burze. Nadciągały z północnego zachodu. Zamykały dolinę ciemnym przykryciem. Robiło się ciasno od hałasu i błysków.

05.05.2014

Czyta się kilka minut

To jest takie uczucie, jakby grzmiało tylko tu, a w reszcie świata panował spokój. Na nizinach jest inaczej. Świeci i dudni na dziesiątki kilometrów. Przychodzi z oddali i odchodzi gdzieś w głąb, w nieskończoność. Tutaj kończy się zaraz za krawędzią góry rozświetloną czerwonym, srebrnym albo liliowym blaskiem. Jakby cała ta monstrualna energia kipiała i kotłowała się w zapadlinie dwa kilometry na pięć, a reszta gminy i powiatu cieszyły się spokojem. Jakby tam dalej było sucho, cicho i jasno.

Grad miał wielkość podwójnego grochu. Owce umknęły pod dach. Ptaki umilkły. Przychodziło fala za falą. Ledwo się skończyło i już zaczynało następne. Ten pomruk z głębi nieba i ziemi, z jakiejś szczeliny między jednym i drugim, z tego miejsca, gdzie powstaje elektryczność.

Muszą nadejść ciepłe dni, byśmy sobie przypomnieli, że jeszcze nie rządzimy światem. Że trochę jesteśmy jak drobiazg rozsypany na ciele bestii, która jak zechce, to się otrząśnie, i pofruniemy w czarną otchłań. Że właściwie to nie wiadomo, dlaczego jeszcze tu jesteśmy. Że to prawdopodobnie coś w rodzaju niejasnej łaski i nieokreślonej szansy.

A potem moce milkną i gasną. O trzeciej nad ranem robi się cicho i ciemno. Zupełnie. Czarno i bezdźwięcznie. Trzeba się poruszyć, czegoś dotknąć, coś przesunąć, by odzyskać zmysły, by coś usłyszeć. Cisza pomieszana z mrokiem jest jak gęsta mgła. Ciało się w niej unosi, a umysł trochę się dziwi własnemu istnieniu i trochę niepokoi tym, że będzie musiał się zajmować sam sobą. Ale około czwartej nadchodzi wybawienie. Trudno orzec, co jest pierwsze: światło czy dźwięk. Prawdopodobnie zjawiają się jednocześnie. Gdy tylko na wschodzie pojawi się smuga brzasku i przez krawędź Mareszki spłynie rozcieńczona na dno doliny, odzywają się ptaki. Kruchy świergot wypełnia półmrok. Powietrze jest mokre i ciężkie, więc dźwięki są niepełne, połowiczne, ledwo się niosą. Ale wraz ze wstającą jasnością stają się głośniejsze. Tężeją i twardnieją. Tak jakby światło wydobywało nie tylko kształty, ale i odgłosy.

Kiedy miałem siedem albo osiem lat, wstawałem o świcie. Nie cały czas oczywiście, ale pamiętam jedną jesień. Wstawałem przed wschodem słońca i wymykałem się z domu. Mieszkaliśmy wtedy na peryferiach Warszawy: zagajniki, stawy, wygony, ugory, piaszczyste wydmy porośnięte sośniną, podmiejska dzikość. Wychodziłem i po prostu błąkałem się po kolana, po pas zmoczony rosą. To był dziecięcy heroizm – wstać dwie godziny przed pójściem do szkoły. Jakimś magnetyzmem musiały promieniować wrześniowe poranki. Wielkie miasto w oddali przestawało istnieć. Zdradzał je odgłos pociągu. Ale tu, wśród dzikich łąk, zapadlisk z czarną i przejrzystą wodą, srebrnych od rosy pajęczyn, panowała absolutna cisza i nieruchomość. Zapamiętałem uczucie doskonałej samotności. Tak jakbym wchodził do świata, który dopiero co został stworzony. Myślę, że o to chodziło z tym bohaterskim wstawaniem: żeby być pierwszym człowiekiem. Żeby patrzeć na świat niedotknięty jeszcze cudzym spojrzeniem. O jakiś rajski ogród szło. Może o niewinność? Nie wiem. Ale oddawałem się tym wędrówkom namiętnie i było to jedno z najgłębszych doświadczeń dzieciństwa.

Powraca do dziś. Wystarczy zbudzić się dość wcześnie. Wystarczy wyobrazić sobie tych wszystkich ludzi, którzy jeszcze śpią nieświadomi cudu świata. Nie musimy się z nikim dzielić. Wychodzimy za próg wprost w kolejną odsłonę stworzenia. Wszystko jest już gotowe, już ukształtowane, uformowane w ostateczne kształty i światło od wschodu kreśli kontury i wydobywa barwy, i tylko nas brakuje, żebyśmy mogli to obejrzeć.

Dochodzi szósta i niebo jest czyste. Tarnina kwitnie na biało. Rudy pies śpi na werandzie. Oddycha równo, wolno, głęboko. Wśród drzew mignie czasem ptak. Trudno dostrzec jaki, bo to raczej ślad, smużka koloru, ruch sam w sobie niż konkretna ptasia obecność. Reszta jest nieruchoma. Powietrze stoi jak woda i jak woda jest zimne. Długie cienie są czarne i jeszcze zimniejsze.

Bo przecież jesteśmy zwierzętami, chociaż ze wszystkich sił staramy się o tym zapomnieć. Nieustannie się przebieramy, myjemy bez końca i wciąż paplamy stłoczeni przy stołach we własnym towarzystwie, bo wydaje nam się, że tak wygląda życie człowieka. A jesteśmy bydlętami i czasem powinniśmy zakosztować ciszy i samotności. Takiej jakiej doświadcza zwierzę, które nie wie, że się narodziło i nie wie, że umrze. Staje o świcie na przeciw świata i nie ma pojęcia, że ktoś oprócz niego jeszcze jest.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2014