Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tak to widzi zapewne i autor nowości Znaku, już zresztą omówionej w "Tygodniku", "Tropem SB. Jak czytać teczki". Roman Graczyk zaprezentował cztery wybrane komplety dokumentów odtwarzające proces werbowania agentów w środowisku Znaku we wczesnych latach 60. Historia dawno zamknięta, sprawca (porucznik, potem kapitan SB) już nie żyje, podobnie jak dwóch z czterech werbowanych. Jedna wygrana SB (pełna zgoda na współpracę), trzy uniki o różnym przebiegu, szczegółowa prezentacja raportów i oświadczeń wraz z bardzo zaangażowanym komentarzem Graczyka pozwala wszystko śledzić starannie i wyciągać wiele wniosków (a przynajmniej znaków zapytania, co autorowi książki zdaje się bardzo odpowiadać). Skąd więc to moje poczucie niedosytu, a nawet chęć protestu?
Powiem najkrócej: to nie jest kawałek historii. Sprawa, która w najbliższym mi środowisku toczyła się przez miesiące przed przeszło pół wiekiem, to jest mały wypreparowany wycinek pt. "co robiła SB tam i tam, wtedy i wtedy, w odniesieniu do czterech osób". Owszem, zapisano to bardzo dokładnie. Ale tylko w papierach jednej strony, SB właśnie. Jej językiem i pojęciami. O życiu środowiska w tamtym czasie nie dowiadujemy się nic a nic. O Klubie Inteligencji Katolickiej w Krakowie, o "Tygodniku", o wydawnictwie Znak. Cała ta, jakże bogata rzeczywistość kulturowa, myślowa, ideowa, warunki życia, kontekst wydarzeń szerszych - nie istnieje, chyba że coś (nazwisko, wydarzenie) było zanotowane werbalnie przez sprawozdawcę. Ba, także czterech uczestników ponurych procedur, werbowania, nie ma twarzy, osobowości, psychiki, losów - nic poza tym, co zapisane jest w dokumentacji. Bogate i pełne najróżniejszych zabarwień i tonacji życie z ulicy Wiślnej 12 w tamtym krótkim kalendarzu - po prostu nie istnieje. Jak się komuś, kto o tym nic nie wie, da teraz książkę Graczyka, pozostanie bezradny i bez pojęcia. Chyba że uwierzy w parozdaniowe, zdawkowe albo bezwzględne w upraszczaniu sądy wygłaszane przez autora - też pewnie niesięgającego pamięcią w tamten czas, ani nawet nieczyniącego zbytnio jakiegoś wysiłku wyobraźni.
Przez ten brak dokumentacja esbeka, trzon opowieści, nabiera - zupełnie niesprawiedliwie - nadmiernego znaczenia. Zupełnie jakby sednem tamtych lat były wysiłki SB w celu - udanego lub nie - werbowania agentów w środowisku Znak-u. Zupełnie jakby SB była centrum historii tego okresu.
Zamykając książkę Graczyka pytałam siebie na próżno, dlaczego autor, zamiast tak pracowicie przekopywać się przez dziesiątki tekstów porucznika Schillera i oświadczeń jego podopiecznych, nie spróbował napisać książki-wspomnienia o swojej własnej dziennikarskiej przygodzie z "Tygodnikiem" w parędziesiąt lat później. O żywym czasie i żywych ludziach, o złożoności sytuacji i procesów, o złych i dobrych doświadczeniach doznanych rzeczywiście. O ile byłoby to cenniejsze i - bliższe prawdy. O ileż bardziej ważne! Bo - tego nie da się ukryć - ta pracowicie składana dokumentacja esbecka jest w większości nudna nie do zniesienia. Nic przecież nie przyniosła jej sprawcom. Z dzisiejszej perspektywy jest zapisem kilku ludzkich mąk i słabości z jednej strony - a z drugiej bezsilności, w jaką co chwila zamieniała się tak pracowita zła wola resortu. I dziś, czytając, pytamy z politowaniem: warto było, panowie?