Walka o duszę małych miast

Ani metropolie, ani wieś. To w małych miastach leży klucz do przejęcia władzy w następnych wyborach. Wie o tym nie tylko Platforma, która ostatnio próbuje zrobić zwrot ku konserwatywnej prowincji.

25.10.2021

Czyta się kilka minut

Władysław Kosiniak-Kamysz nad jeziorem Ukiel. Czerwiec 2020 r. / ARTUR SZCZEPAŃSKI / REPORTER
Władysław Kosiniak-Kamysz nad jeziorem Ukiel. Czerwiec 2020 r. / ARTUR SZCZEPAŃSKI / REPORTER

Płońsk leży na Mazowszu, sześćdziesiąt kilka kilometrów na północny zachód od Warszawy. Liczy 20 tys. mieszkańców i ma długą historię, sięgającą czasów Bolesława Chrobrego, choć pierwsza wzmianka o Płońsku pojawia się w 1155 r. za sprawą księcia Bolesława Kędzierzawego. W 1400 r. otrzymał prawa miejskie, a za Jana Olbrachta wcielony został do Korony jako miasto królewskie. „Płońsk to nie jest przypadkowe miejsce – mówił goszczący w nim na konwencji Platformy Obywatelskiej Donald Tusk. – W Płońsku musimy zrobić rachunek sumienia i na serio zastanowić się, co zrobić, by każde miejsce w Polsce było dobre dla ludzi”.

Tym samym były premier ogłosił jeden z filarów nowej strategii swojej formacji: zwrot ku „miastom burmistrzowskim”, gdzie PO chce podreperować słupki poparcia. – Na wsi nie mamy czego szukać – mówi mi bliski współpracownik Tuska. – A w metropoliach wszyscy nasi wyborcy są już nasi. Zostaje około 800 miejscowości i w co najmniej jednej czwartej z nich mamy szansę na pozyskanie nowego elektoratu.


ZARDZEWIAŁA STRONA POLSKI

MAREK SZYMANIAK, autor książki „Zapaść. Reportaże z mniejszych miast”: Kto raz stąd wyjedzie, bardzo rzadko wraca.


W Polsce są 954 miasta, z czego tylko Warszawa liczy więcej niż milion mieszkańców. Trzynaście to miasta powyżej 200 tys. mieszkańców, kolejnych 23 mieści się w przedziale 100-199 tys. Ale lwia część – ponad 660 – ma do 20 tys. i stanowią one aż jedną trzecią wszystkich miast. Dlatego PO chce zerwać z wizerunkiem partii wielkomiejskiej i tym samym nieco elitarnej. Parlamentarzyści mają intensywnie pracować w terenie, a sam Tusk zachęcał do „ubrudzenia sobie rąk robotą”, całował chleb, którym witał go burmistrz Andrzej Pietrasik, a potem deklarował, że „naszym przeciwnikiem nie są katolicy, bo sami nimi jesteśmy”. Było to czytelne odwołanie się do tradycyjnego, konserwatywnego elektoratu z mniejszych miast.

– Marsz ku Polsce powiatowej to słuszna strategia – ocenia Łukasz Pawłowski, szefujący Ogólnopolskiej Grupie Badawczej. – Bo Polska jest krajem małych miast, miasteczek i wsi. Metropolie są w mniejszości, w miastach powyżej 500 tys. mieszkańców żyje tylko 12 proc. z nas. Dlatego, jeśli ktoś chce wygrać wybory w Polsce, nie może opierać się jedynie na wielkomiejskim elektoracie.

Poza tym metropolie faktycznie zostały już niemal maksymalnie zmobilizowane, na co wskazuje frekwencja – np. w Gdańsku w 2019 r. do urn poszło ponad 73 proc. mieszkańców, w Warszawie niemal 77 proc., a w samym Wilanowie aż 85.

– Tymczasem w małych miejscowościach – mówi dalej Pawłowski – wciąż głosuje tylko 40-50 proc. uprawnionych. Prowincja nadal może przykryć metropolie czapkami i przesądzić o wyniku każdej elekcji. Kryje się tam potężny rezerwuar głosów, kto go weźmie, ten weźmie władzę. Tusk to doskonale wie, co wyraził wprost podczas rozmowy z internautami: „Mam konkretne zadanie i oczywistą aspirację: żeby wygrać wybory, muszę przekonać Polaków w tych mniejszych miastach”.

Aby jednak skutecznie sięgnąć po ten elektorat, trzeba wiedzieć, jaki on jest, czego chce i czym można go do siebie przekonać.

„Złodziejstwo niesamowite”

Cztery lata temu głośnym echem odbił się raport prof. Macieja Gduli o „dobrej zmianie” w Miastku (nazwa miejscowości została przez badaczy zmieniona), które podobnie jak Płońsk leży na Mazowszu. Miejscowość jest zadbana i zagospodarowana, a jej mieszkańcy niespecjalnie zainteresowani polityką. W 2015 r. PiS dostał tam ponad 48 proc. głosów, znacznie więcej niż średnia krajowa (37 proc.). Z badań Gduli wynika, że na ten sukces złożyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, głębokie przekonanie o skorumpowanym charakterze poprzednich elit (np. pani Alicja mówiła o PO tak: „Złodziejstwo niesamowite weszło. Tuska już tak nienawidzę, że po prostu masakra”). Po drugie zaś: wzrost aspiracji związany z podnoszeniem się standardu życia. Tymczasem to właśnie PiS obiecywał ludziom, że państwo będzie ważnym partnerem w zaspokajaniu ich potrzeb. I mieszkańcy Miastka to kupili. Przy okazji dodajmy, że PiS wpisał się także doskonale ze swoją ówczesną narracją, wymierzoną w uchodźców i karmiącą małomiasteczkowe lęki. Czy zatem w Miastku coś się przez te cztery lata od badania zmieniło? Wyniki wyborów parlamentarnych z 2019 r. absolutnie na to nie wskazują: na PiS padło tam jeszcze więcej, bo prawie 54 proc. głosów.

– Jeśli to, co ludzie mówili o poprzednim rządzie, że jest do gruntu skorumpowany i oderwany od rzeczywistości, było poglądem przyjętym za słuszny, to teraz ci sami ludzie powinni odczuwać głęboki dyskomfort. Bo przecież widzą te wszystkie, korupcyjno-kumoterskie historie, władzę, która na bezprecedensową skalę obrasta w synekury czy ordynarnie kłamie – mówi mi prof. Gdula, socjolog, a od dwóch lat także poseł, najpierw Wiosny, teraz Nowej Lewicy. – Ale może jest tak, że ta krytyka rządzących przed 2015 rokiem była tylko wygodnym wyjaśnieniem dla głosu oddanego na PiS. A tak naprawdę to sam PiS i jego emploi przypadło mieszkańcom Miastka do gustu: silna władza, która w dodatku jest niemiła dla innych, dla elit III RP, dla uchodźców, dla osób LGBT. Może to się faktycznie najbardziej podobało, co oznacza, że poparcie dla PiS-u będzie się nadal utrzymywać na niezmienionym poziomie.

Warto także przyjrzeć się świeżym badaniom prof. Mikołaja Cześnika i Rafała Miśty. Socjologowie postanowili przeanalizować, czy PiS, zapowiadający redystrybucję cenionych społecznie dóbr, takich jak bogactwo, prestiż i władza, wywiązał się z tej obietnicy oraz jak to się przekłada na poparcie. Wyniki są następujące: wyborcy PiS deklarują poprawę w dostępie do zamożności, wpływów i poważania w latach 2015-2019, a to w istotny statystycznie sposób zwiększało szansę głosowania na PiS w 2019 r. Partia obiecała, dotrzymała słowa, a wyborcy chcą jej za to podziękować przy urnie.

– Opozycja realizuje do tej pory jedną jedyną strategię, uderzania w rząd – ocenia Bartłomiej Wróblewski, poseł PiS z Poznania. – Na moim terenie rzadko podejmuje sprawy lokalne, a ja staram się działać w sposób organiczny, utrzymuję żywy kontakt z wyborcami, rozwijam struktury i organizuję spotkania nawet w najmniejszych miejscowościach.

Tymczasem PO zaniedbała przez ostatnie lata „pracę u podstaw”. – Często jako parlamentarzyści otrzymujemy zaproszenia do małych, dwudziestotysięcznych ośrodków – opowiada posłanka Nowej Lewicy. – Posłowie PiS-u tam są, ale posłów Platformy nie ma, bo im się nie chce. Nawet jak pojechali do Płońska, to widzieli tylko tę salę, w której była konwencja, samego miasteczka już nie. Także mieszkańcami, którzy tam przyszli, by uścisnąć politykom PO ręce, nikt się nie zainteresował.

Akurat kiedy trwało przemówienie Tuska w Płońsku, lider ludowców, Władysław Kosiniak-Kamysz był w Płotach (czterotysięczne miasto w Zachodniopomorskiem), gdzie zachwalał PSL jako „partię ogólnonarodową”, dla wszystkich, a nie dla wybranych. W tym samym czasie współpracownicy Szymona Hołowni rozsyłali do sympatyków Polski 2050 zwyczajowy newsletter, tym razem była to relacja z trasy letniej kampanii „Poznajmy się”. „Wczoraj odwiedziliśmy Goleniów i Mysłowice – pisali. – W weekend na naszej trasie jeszcze Gostyń, Rawicz, Białogard, Skierniewice, Szczecin, Kołobrzeg, Gryfice, Kędzierzyn-Koźle”.

Z tej wyliczanki jasno wynika, że Tusk będzie miał mocnych rywali w walce o duszę Polski lokalnej. Na wiec PO w Płońsku Hołownia odpowiedział trzy tygodnie później samorządowym zjazdem w Pabianicach (Łódzkie, 65 tys. mieszkańców). Powiedział w zasadzie to samo, co Donald Tusk w Płońsku: że trzeba bronić Polski europejskiej i samorządowej, że to wspólny mianownik naszego podzielonego społeczeństwa, bo większość z nas ceni obecność w Unii i ufa władzy lokalnej.

Przywrócić państwo w powiatach

– Nie chcemy powrotu do PRL, gdzie każda decyzja o malowaniu płotu będzie musiała mieć pieczątkę warszawskiej egzekutywy – mówił Hołownia, zapowiadając program samorządowy dla małych miast, miasteczek i wsi. Może mieć szansę, gdyż z badań dla OKO.press (respondentom kazano sobie wyobrazić debaty telewizyjne Jarosława Kaczyńskiego z liderami PO i Polski 2050) dość jasno wynika, że lepszą pozycję startową do marszu ku Polsce lokalnej ma Szymon Hołownia, bo lepiej od Tuska jest odbierany – zarówno na wsi, jak i w średnich oraz dużych miastach. A w miasteczkach do 20 tys. mieszkańców pokonuje nawet samego prezesa PiS-u. Na spotkaniach z Hołownią zawsze jest sporo osób, które chcą zobaczyć „celebrytę z telewizji”, podoba im się też otwarty katolicyzm, prezentowany przez lidera Polski 2050, zresztą autora wielu ewangelizujących książek. „Może być łatwiejszy do akceptacji przez tzw. ludzi prostych, a złośliwe skojarzenia jego wystąpień z kazaniami tu akurat mogą sprzyjać jego popularności” – podsumowywał wyniki sondażu Piotr Pacewicz.

Hołownia może też wydawać się bardziej autentyczny niż PO, która raz skręca w lewo, by za chwilę znów rzucić konserwatywną kotwicę. Obie formacje łączy jedno: chcą oprzeć swoją strategię na tkance samorządowej – najpierw dotrzeć do burmistrzów, wójtów, sołtysów, a potem, poprzez nich, do mieszkańców. Tusk mówił o tym w Płońsku, przywołując pytanie, jakie zadał mu na Campusie Polska Przyszłości pan Paweł z Kościana: „Jak urządzić małe miejscowości, by ludzie chcieli tam pracować i żyć?”. Tuż po Tusku głos zabrała Emilia Bury, pierwsza burmistrzyni w historii Białogardu (23 tys. mieszkańców). Mówiła, że miasto straci na pakiecie podatkowym Polskiego Ładu aż 6 mln zł rocznie, a „władza coraz bardziej zaciska pętlę na naszej szyi”. W Białogardzie Platforma wygrała ostatnie wybory z PiS-em czterema punktami procentowymi, w powiecie był remis. – Przed nami mrówcza praca – mówi mi Emilia Bury. – Trzeba tłumaczyć ludziom, jak ta władza ewidentnie działa na szkodę lokalnych wspólnot.

Samorządności jest też poświęcony cały najnowszy numer „Instytutu Idei”, pisma wydawanego przez PO. Po lekturze widzimy kierunek, w jakim ta praca u małomiasteczkowych podstaw ma zmierzać: to rozwiązywanie konkretnych problemów ludzi, a nie rozniecanie ideologicznych wojen. Opowiada o tym choćby Agata Wojda, wiceprezydentka Kielc: „Spory o charakterze polityczno-ideologicznym toczą się na sesjach godzinami (...) emocjonują się tym wyłącznie radni (...) ludzie łapią się za głowy i mówią: na Boga, czym wy się zajmujecie?!”.

Burmistrzyni Białogardu daje mi konkretny przykład: w mieście jest tylko jeden publiczny żłobek. – Właśnie kończymy budowę drugiego, inwestycja zostanie oddana do użytku w listopadzie, od grudnia możemy uruchamiać placówkę. Mamy już 90 zgłoszeń na 96 dostępnych miejsc – mówi. To pokazuje, jak bardzo ludzie są głodni usług publicznych. Według Łukasza Pawłowskiego z OGB Polska lokalna czuje się wręcz opuszczona przez państwo: – W powiecie nie ma służby zdrowia, edukacji, transportu. Prowincja czuje się poszkodowana, w kontrze do dużych miast, które wszystkie te usługi starają się swoim mieszkańcom dostarczać.

PiS nie zapełnił tej luki, bo zamiast pracochłonnych zmian systemowych, wolał przekazać ludziom pieniądze. Nadal nie ma np. połączeń autobusowych prowincjonalnego miasteczka z najbliższym dużym ośrodkiem, ale za 500 plus ludzie mogli sobie kupić stary samochód, by do niego dojechać. Dr Łukasz Pawłowski z „Kultury Liberalnej” nazwał to zjawisko „drugą falą prywatyzacji”: za transfery socjalne ludzie nabywają na rynku komercyjnym usługi, które powinny być publiczne, np. prywatne wizyty u lekarza. To samo mówi mi Bartłomiej Sienkiewicz, pracujący nad strategią PO: – Kluczowe jest dla ludzi to, czy państwo dowozi dla nich jakieś usługi, czy nie dowozi.

Sienkiewicz właściwie już to opisał w wydanej w 2018 r. książce „Państwo teoretyczne”. Dowodził w niej, że PiS wcale nie poprawia skuteczności systemu, tylko zastępuje państwo partią. A tak przejęte państwo nie ma na celu skutecznego wdrażania polityk adresowanych do wszystkich obywateli, tylko umacnianie władzy Kaczyńskiego. „Należy przywrócić państwo w powiatach" – pisze Sienkiewicz, rozliczając się przy okazji z całą epoką III RP, choćby „traumą zaniku państwa”, jaka wystąpiła u mieszkańców Polski lokalnej po likwidacji transportu zbiorowego, znikaniu urzędów pocztowych, posterunków policji, sądów. Ot, znów ludzie poczuli, że są „daleko od szosy”. – Nie będziemy koncentrować się na tym, gdzie jest Kaczyński, bo nie możemy oprzeć całej narracji na osi PiS–anty-PiS, nawet jeśli to jest istota tego sporu politycznego – zdradza Sienkiewicz. – Ludzie oczekują od nas recept rozwojowych. One nie będą powszechne i nie każdy ośrodek ma szansę na rozwój. Ale bardzo wiele mniejszych miejscowości ma w sobie duży potencjał zmiany, w której nie przeszkadza ociężała machina biurokratyczna i długi ciąg decyzyjny, tak charakterystyczny dla metropolii. Na przykład Chrzanów, leżący między Katowicami i Krakowem, zaczyna właśnie rozumieć, jaką szansą jest dla niego jego położenie. My musimy pracować w tych miejscowościach i z tymi miejscowościami.

Trzeba być na miejscu

Za Platformą ciągnie się jednak spadek po modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnym, który zakładał, że to impulsy rozwojowe z aglomeracji będą rozchodziły się, niczym kręgi na wodzie, do słabiej rozwiniętych obszarów. Stąd należało najpierw polaryzować, czyli pobudzać gospodarczy wzrost przede wszystkim wielkich miast, nawet za cenę chwilowych nierówności, a następnie czekać na dyfuzję, czyli rozproszenie owoców wzrostu. Model, ujęty w słynnym raporcie „Polska 2030” pod kierownictwem Michała Boniego, nie do końca się sprawdził także dlatego, że strategii nigdy nie wdrożono całościowo, a raport trafił do jakiejś głębokiej szuflady. Na dodatek PiS dość skutecznie dorobił doń czarną legendę Platformy jako partii dyskryminującej prowincję i obszary niezurbanizowane. To nadal dość silnie utrwalony pogląd w mniejszych miejscowościach. Pytam zatem prof. Andrzeja Rycharda z PAN i Fundacji Batorego o to, czy PO ma szansę na zbudowanie swojego nowego wizerunku: partii małych miejscowości. – Na razie może to budzić dysonans, jak w 1993 r., kiedy Kongres Liberalno-Demokratyczny reklamował się w kampanii wyborczej hasłem „Milion nowych miejsc pracy”, przy czym KLD jako żywo nie kojarzył się obywatelom z ugrupowaniem, które pochyla się nad bezrobotnymi – twierdzi prof. Rychard.


INFLACJA. JEST SIĘ CZEGO BAĆ

KAROLINA LEWICKA: Elektorat PiS jest w stanie wybaczyć zamach na sądy, ale może nie zdzierżyć podwyżek cen. Rządzących czeka konfrontacja z milionami, które nie chcą rezygnować z rozbudzonych aspiracji.


Z drugiej strony socjolog widzi szanse dla Platformy, oparte głównie na skojarzeniu z Unią: powiatowa Polska korzysta na naszym członkostwie w UE, a każdy mieszkaniec widzi tę korzyść, kiedy tylko wyjrzy przez własne okno. Tu nowa droga, tam boisko sportowe. A Platforma jawi się jako ugrupowanie silnie europejskie, w przeciwieństwie do PiS-u, którego ostatnie działania wstrzymują pieniądze dla Polski z Funduszu Odbudowy. – Ale całkiem tych wektorów bym nie odwracał, bo uważam, że jest jeszcze potencjał uśpiony w dużych miastach, choćby młodzież, którą warto zmobilizować – twierdzi prof. Rychard.

Polityczna konkurencja ma jednak wątpliwości, czy ta wyprawa w teren zakończy się sukcesem. – PO rozpadła się na poziomie powiatów – uważa Dariusz Klimczak, wiceprezes PSL-u. – Odpuścili budowę struktur, często też lokalni liderzy nie mieszkają tam, gdzie powinni zdobywać głosy. A nie da się kierować partią w powiecie z Warszawy.

Według posła Platforma będzie się musiała zmierzyć z wizerunkową niespójnością: – Obraz PO jest na prowincji, w wyniku rządowej propagandy, lewicowy. Dość skutecznie dorobiono im gombrowiczowską gębę LGBT, która ma się kojarzyć jak najgorzej.

Widać też, że PiS będzie się starał podbijać ten bębenek. Kiedy na początku października w Przysusze Jarosław Kaczyński prezentował Polski Ład dla wsi, nie omieszkał wspomnieć o „ataku różnych ideologicznych szaleństw, które chcą rozbić naturalny porządek rzeczy”. PiS z jednej strony obiecuje bronić „polskiej tradycji”, z drugiej zaś zapowiada dowartościowanie małych ośrodków – ma być i cyfryzacja, i kanalizacja.

Zdaniem Joanny Muchy z Polski 2050 kluczowe dla pozyskania głosów mieszkańców Polski powiatowej jest właśnie rozpoznanie tego, co faktycznie jest problemem małych miejscowości: – Nie wiem, czy Platforma to wie. My jesteśmy na miejscu w Polsce lokalnej, tam pracują nasi ludzie, jesteśmy przesiąknięci duchem małych miast. Wiemy, że Polacy w tych społecznościach niejednokrotnie spotykają się z lokalnym nepotyzmem, czasem złożonym z samorządu, komendanta policji i miejscowego biznesmena. Albo inaczej: jest jeden mocny człowiek, który trzęsie całą okolicą. To kwestia poczucia bezpieczeństwa, np. młodych ludzi, dla których nie ma żadnej oferty, ani pracy, ani edukacji, ani sposobu na spędzenie czasu wolnego. Istnieje także problem ze spółdzielniami mieszkaniowymi, które często są takimi udzielnymi księstwami, gdzie szerzą się patologie.

Podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego w 2019 r. mieszkańcy wsi i małych miejscowości najczęściej głosowali na PiS, a tych średnich i dużych – na Koalicję Europejską. Pół roku później, podczas elekcji parlamentarnej, PiS wygrało rywalizację z KO na wsi, w miastach do 50 tys. oraz – choć akurat niewielką przewagą – w miastach do 200 tys. mieszkańców. Podobnie było w pierwszej turze wyborów prezydenckich rok temu. Andrzej Duda wygrał z Rafałem Trzaskowskim procentowo na wsi (55:20), w małych (38:33) i średnich miejscowościach (39:34), Rafał Trzaskowski w miastach dużych (37:32) i metropoliach (47:24). – To, co robi teraz Platforma, to dość ryzykowny eksperyment – uważa poseł Gdula. – Pytanie, czy ta próba połączenia wody z ogniem nie będzie postrzegana jako gra, socjotechnika. I czy nie zniechęci części progresywnego elektoratu, który przecież jest nie tylko przy Nowej Lewicy, ale również przy PO.

Na takie dictum politycy PO odpowiadają, że lewa strona sceny politycznej jest w dramatycznym kryzysie, więc Tusk może sobie pozwolić na zwrot ku konserwatywnej prowincji, bez ryzyka straty w dużych miastach. Najważniejsze jest jednak co innego: od konwencji w Płońsku minął ponad miesiąc, a PO w tym czasie nie wykonała żadnego ruchu w kierunku wytyczonym przez byłego premiera, bo na razie wciąż jest zajęta wewnętrznymi wyborami, które zwieńczy 23 października ogłoszenie Tuska przewodniczącym partii (nie ma żadnego konkurenta). Tym samym traci cenny czas, gdyż od samego mieszania herbata nie staje się słodsza. Tymczasem rywale nie zasypiają gruszek w popiele, bo kto chce urosnąć na prowincji, musi tam już teraz być. O przemowie Tuska ludzie w małych i średnich miastach szybko zapomną. O ile w ogóle ją słyszeli. ©

Autorka jest dziennikarką Radia TOK FM.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka polityczna Radia Tok FM, prowadzi program „Wywiad polityczny". Wcześniej przez kilkanaście lat związana z TVP. Była reporterką sejmową i publicystką, relacjonowała wszystkie kampanie wyborcze w latach 2005-2015. Politolog, absolwentka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2021