Inflacja. Jest się czego bać

Elektorat PiS jest w stanie wybaczyć zamach na sądy, ale może nie zdzierżyć podwyżek cen. Rządzących czeka konfrontacja z milionami, które nie chcą rezygnować z rozbudzonych aspiracji.

27.09.2021

Czyta się kilka minut

 / LECH MAZURCZYK DLA „TP”
/ LECH MAZURCZYK DLA „TP”

Zapytany w Krynicy o cenę bochenka chleba premier Mateusz Morawiecki odpowiadał przez półtorej minuty. – Staram się robić od czasu do czasu zakupy w sklepie spożywczym, by zobaczyć, jakie są ceny – mówił. – Porównuję je do cen w skupie. Pani mnie pyta o ceny w sklepie, natomiast po drugiej stronie są rolnicy. Rolnicy cieszą się z tego, że rosną ceny pszenicy, kukurydzy, rzepaku, nawet mleko rośnie. W związku z tym jest to miecz obosieczny.

Kwota nie padła, więc ją podajmy: cena chleba w Polsce rośnie i obecnie kosztuje on przeciętnie 3,69 zł. Wkrótce będzie jeszcze gorzej, bo inflacja dopiero się rozpędza. Drożeje wszystko – od żywności po energię – ale rządzący postanowili nie robić z tego problemu. W budżecie przecież na razie wszystko się zgadza: im wyższe ceny, tym większe wpływy do państwowej kasy z VAT-u i akcyzy. „Inflacja to rodzaj podatku, który można nałożyć bez ustawy” – nauczał Milton Friedman, a rząd z tego ochoczo korzysta.

Żadnej reakcji nie należy się spodziewać ze strony NBP. – Nic szczególnego się u nas nie dzieje – stwierdził w połowie września prezes Adam Glapiński, niepomny tego, że cel inflacyjny banku centralnego to raptem 2,5 proc. A obecnie jest to – wedle danych GUS za sierpień – 5,5 proc., co czyni nas, ex aequo z Litwą i Estonią, niechlubnymi liderami w UE. Mimo kiepskich danych nie zanosi się jednak na podwyżkę stóp procentowych, czego domaga się wielu polskich ekonomistów. Aktualną strategią obozu władzy stało się bagatelizowanie zjawiska inflacji lub przedstawianie jej wręcz w korzystnym świetle. Celuje w tym zwłaszcza szef rządu, który wprawdzie przyznał ostatnio, że „sytuacja jest niefortunna”, ale jednocześnie przekonywał, że i tak w naszych kieszeniach zostaje więcej pieniędzy, bo w Polsce rosną pensje, kompensując podwyżki cen. Z kolei wiceminister finansów Piotr Patkowski uspokaja, że „podwyższona inflacja pojawia się tam, gdzie jest dość dynamiczny wzrost gospodarczy”, a prezes kontrolowanego przez państwo Banku Pekao, Leszek Skiba, łączy ją z „ożywieniem na rynku pracy”. Taka narracja może zapewnić rządzącym społeczny spokój, ale jedynie na krótką metę.

Nie uciekniesz od rachunków

– Polacy już zauważyli, że jest drożej, ale jeszcze nie szukają winnych tego stanu rzeczy – mówi mi senator PiS Jan Maria Jackowski. Jego zdaniem może się to zmienić w ciągu kilku miesięcy, gdy coraz dotkliwsze będą te rachunki, przed którymi nie ma ucieczki: za prąd, gaz, ciepło, wodę czy śmieci. – W moim ciechanowskim okręgu ludzie bardzo też narzekają na wzrost cen paliw i materiałów budowlanych, bo na wsi każdy coś buduje lub remontuje – twierdzi senator.

Na razie badania pokazują, że inflacja to największy powód do niepokoju dla wyborców Lewicy, Polski 2050 i Konfederacji. To oni zauważają, że obniża się im standard życia, że za te same pieniądze mogą kupić coraz mniej. Głosujący na PiS na razie się nie skarżą, bo musieliby krytykować formację, z którą się silnie utożsamiają, a poza tym wciąż pamiętają o pieniądzach otrzymywanych z rządowych programów społecznych. – Pokerowe „sprawdzam” jest dopiero przed tym rządem – uważa Marcin Duma, ­prezes Instytutu Badań Rynkowych i Społecznych. – Jeśli odpowiednio nie zaopiekuje się tym tematem, jeśli zostanie zanegowana obietnica stałego wzrostu, a ludzie przestaną wierzyć, że podwyżki cen to przejściowe turbulencje, dopiero wtedy PiS może odczuć spadki w sondażach.

Na razie władza podjęła decyzję o wzroście minimalnego wynagrodzenia o 210 zł, co oznacza, że od stycznia przyszłego roku osiągnie ono kwotę 3010 zł brutto. Z kolei minister klimatu Michał Kurtyka zapowiedział, że najubożsi Polacy będą mogli liczyć na rekompensaty podwyżek cen prądu. To ruch wyprzedzający, bo firmy energetyczne wkrótce wystąpią do Urzędu Regulacji Energetyki o zgodę na taką podwyżkę, ceny gazu zaś już od października pójdą w górę po raz trzeci w tym roku, tym razem o ponad 7 proc. W związku z tym premier zapowiedział działania osłonowe, przy okazji zwalając winę za podwyżki na kosztowną, brukselską politykę klimatyczną.


Marek Rabij: Podwyżki cen prądu rzędu 10-15 proc. wydają się niemal pewne, choć wiadomo, że producenci chcieliby więcej.


 

– Ich elektorat może to kupić, zwłaszcza jeśli bębenek podbije TVP Info – uważa wicemarszałek Sejmu Piotr Zgorzelski z PSL-u, ale jego kolega z Senatu Michał Kamiński twierdzi, że są granice przerzucania winy. – Czy ludzie mają też uwierzyć, że przez złą Unię drożeją jajka? – pyta retorycznie Kamiński. Wicemarszałek Senatu zwraca również uwagę, że obecnie inflacja jest najwyższa od ponad 20 lat, co u starszego pokolenia może wywołać traumatyczne wspomnienia z czasów szokowej terapii Leszka Balcerowicza. Bo tamte wydarzenia wywarły na ludziach zbliżających się dziś do emerytury niezatarte piętno. Tuż po tym, jak nastał nowy, kapitalistyczny świat, chleb zdrożał o 40 proc., a węgiel o 600 proc.

W lutym 1990 r. uwolnione ceny poszły w górę o ponad tysiąc procent i już wtedy zaczęły się pierwsze protesty oraz strajki. Cztery lata później co piąty Polak deklarował, że pożycza pieniądze na zakup żywności, a trzy czwarte badanych przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych twierdziło, że standard ich życia obniżył się w ciągu ostatnich lat. Większość (86 proc.) obawiała się, że to nie koniec równi pochyłej. Nastroje zaczęły się poprawiać dopiero w połowie lat 90. Niestety, te dzisiejsze są znowu fatalne. Jak wynika z wrześniowego badania Kantar Public, dla 56 proc. z nas sprawy w kraju idą w złym kierunku, a 60 proc. uważa, że gospodarka jest w kryzysie. Co trzeci Polak przewiduje, że w ciągu następnych trzech lat jego sytuacja materialna się pogorszy.

Już nie będzie lepiej

– To sytuacja niezwykle groźna dla rządzących – twierdzi prof. Andrzej Rychard z Polskiej Akademii Nauk oraz Fundacji Batorego. – Od amerykańskiego socjologa Seymoura Martina Lipseta wiemy, że systemy, które budują swoją legitymizację w społeczeństwie głównie na podstawie sukcesu gospodarczego, w przypadku kryzysu ekonomicznego mają potężne problemy.

PiS będzie się musiał zmierzyć z dekonstrukcją własnego wizerunku: partii, której rządy gwarantują Polakom dobrobyt, a gospodarce nieprzerwany wzrost. Wyborcy spoza twardego elektoratu wpisali się w zaproponowaną przez Kaczyńskiego politykę transakcyjną, stąd popierają PiS warunkowo. Myślą: „może i z tymi sądami źle się dzieje, ale gospodarka działa i pensja mi rośnie”. Czy pozostaną wierni Jarosławowi Kaczyńskiemu, gdy znów nie będą sobie mogli pozwolić na zagraniczne wakacje, na które dopiero co zaczęli znowu jeździć? Tym bardziej że PiS, korzystając z dobrej koniunktury i transferując pieniądze do kieszeni obywateli, faktycznie poprawił ich byt, ale przy okazji obudził też aspiracje. Klasa niższa została przez obecną władzę ośmielona i chce jeszcze więcej, śmiało pretendując do klasy średniej. To bogacenie się zostało wprawdzie zahamowane przez pandemię, ale teraz wirusem, mimo alarmistycznych doniesień o czwartej fali, nikt specjalnie się nie przejmuje. Wróciło normalne życie, a wraz z nim silne oczekiwanie, że znowu wejdziemy na ścieżkę wzrostu. Niezaspokojenie tych apetytów może skutkować rozczarowaniem i frustracją, tym większą, że cały Polski Ład, mający być lokomotywą PiS-u aż do wyborów w 2023 r., został zaprojektowany pod hasłem nieustannego bogacenia się. Polacy są przekonani, iż należy im się takie życie, jak w krajach na zachód i południe od naszych granic. „Chcemy te aspiracje zaspokoić” – obiecywał Kaczyński w połowie maja, podczas oficjalnej prezentacji Polskiego Ładu. Wtórowali mu i szef rządu („Chcemy wypchnąć jak najwięcej osób do klasy średniej”), i marszałek Sejmu Elżbieta Witek („My na polskiej rodzinie oszczędzać nie będziemy”).

Tymczasem przeciętny Kowalski nie czuje się dziś bogatszy, lecz uboższy. W związku z tym pogarsza się też jego poczucie bezpieczeństwa. Wszak do tej pory wciąż było tylko lepiej, a tu nagle nie dość, że ostre hamowanie, to na dodatek regres.

– Na razie pewnie będą się bronić na dwa sposoby – przewiduje senator Marek Borowski z Koalicji Obywatelskiej. – Po pierwsze, zrzucą część winy na pandemię. Po drugie, wiążą duże nadzieje z pakietem podatkowym. Podwyższenie kwoty wolnej i drugiego progu podatkowego ma uspokoić społeczeństwo, zrekompensować rosnące koszty życia i utrzymania, czyli de facto zneutralizować inflację. Czy rządowi ten manewr się uda, zależy trochę od opozycji, dla której drożyzna mogłaby być wysokooktanowym paliwem politycznym.

Jako pierwszy zaczął punktować PiS Donald Tusk, któremu zresztą inflacja mocno przysłużyła się przed przyspieszonymi wyborami parlamentarnymi w 2007 r. (wynosiła wtedy 2,5 proc.). Wówczas, podczas debaty telewizyjnej z Jarosławem Kaczyńskim, lider PO wyprowadził w jego kierunku cios celny i bolesny. Zapytał urzędującego premiera, o ile wzrosły za rządów PiS ceny jabłek, chleba, ziemniaków, gazu i benzyny. Ot, sprytny zabieg socjotechniczny, mający pokazać i drenaż portfeli, i oderwanie szefa rządu od problemów przeciętnych Polaków. Zabieg skuteczny, bo Kaczyński odpowiedzi nie znał, odpowiedzi zatem nie udzielił, podobnie jak pytany teraz o koszt chleba Mateusz Morawiecki.

Pomysł na Polskę wprost z drukarki

Wątek inflacyjny pojawił się u Tuska już na początku lipca, w jego pierwszym przemówieniu po powrocie do krajowej polityki. „Ten pomysł PiS-u na Polskę jest jak z drukarki, nazywam go 3D: dług, daniny, drożyzna” – mówił wtedy, a podczas podróży po kraju uczynił z inflacji lejtmotyw swoich wystąpień. „Jeśli PiS mówi, że rozdaje pieniądze tym, którzy są w gorszej sytuacji, to jednocześnie zabiera pieniądze tym, którzy są w najcięższej sytuacji. Bo drożyzna tych najbogatszych w ogóle nie interesuje” – przekonywał w sierpniu, na spotkaniu z mieszkańcami Gołdapi. A kiedy prezentował swoje polityczne cele, to „przywrócenie stabilizacji finansowej, tak by Polaków nie zżarła inflacja”, umieścił na drugim miejscu, tuż po odbudowie demokratycznych struktur państwa po rządach PiS-u. Drożyzna wybrzmiała też podczas ostatniej Konwencji Krajowej PO w Płońsku. Były premier całował tam bochenek, którym go przywitał burmistrz Andrzej Pietrasik, po czym przypomniał, że chleb – co według niego jest jedną z najbardziej oczywistych konsekwencji rządów PiS-u – w ciągu ostatnich czterech lat zdrożał o 50 proc. „Ludzie boją się takiego syzyfowego losu – mówił Tusk – (...) pracujesz, pracujesz, zarabiasz, zaczynasz coraz lepiej zarabiać, już myślisz, że masz, że osiągnąłeś jakiś poziom, i znowu wszystko obraca się wniwecz, bo jakaś głupia albo paskudna władza wszystko nam rozwala. I znowu od nowa”.

Platforma mówi dziś dużo o inflacji, ale badania pokazują, że jej wyborcy nie uważają jej za pierwszorzędny problem, także dlatego, że należą do bardziej zamożnej części społeczeństwa. To, co szczególnie dotyka tę grupę, to przesunięcie granicy społecznej akceptacji dla rosnących nadużyć władzy, rozpad demokratycznych struktur oraz brak perspektyw na zmianę sytuacji politycznej. To ostatnie cechuje zresztą cały elektorat opozycji, od Lewicy po Polskę 2050. Wszyscy oni, na dwa lata przed wyborami, czują się przegrani, już teraz pokonani przez PiS. Brakuje im i liderów, i nadziei.

Inflacją grają też ludowcy i Szymon Hołownia. Władysław Kosiniak-Kamysz wyliczył ostatnio, że w ciągu pięciu lat siła nabywcza programu Rodzina 500 plus spadła do 434 zł, a lider Polski 2050 straszył w nagraniu, że „przed nami bardzo gorąca jesień, podwyżki cen prądu, kredytów, inflacja”. Na razie jednak opozycja nie potrafi opowiedzieć o tym zagrożeniu tak sugestywnie, jak PiS w 2005 r., odpowiadając na propozycję PO, by wprowadzić jedną, 15-procentową stawkę podatku VAT na wszystko, także na żywność. Wtedy to w spocie wyborczym ­PiS-u ujrzeliśmy lodówkę, z której znikały kolejne produkty i ostatecznie zostawało w niej jedynie światło. Nikt też na razie nie wybrał się na zakupy, jak uczynił to Jarosław Kaczyński w kampanii 2011 r., by pokazać, na ile Polacy mogą sobie pozwolić dziś, a ile mogli kupić za tę samą kwotę jeszcze kilka lat temu. Prezes – być może zainspirowany podobnym happeningiem Margaret Thatcher, która w jednej z kampanii zaprezentowała wyborcom dwie siatki, jedną pustawą, symbol rządów laburzystów, i drugą, wypełnioną po brzegi towarem, symbol rządów torysów – kupił wtedy mąkę, cukier, bułki i pierś z kurczaka za 55 zł i przekonywał na konferencji prasowej, że za jego rządów wystarczyłaby na te zakupy mniej niż połowa wydanej kwoty. Domagał się też od Tuska natychmiastowej reakcji. Dziś rządzący udają, że ta sprawa jest poza ich kompetencjami. „To prerogatywa niezależnej instytucji, my się do tego nie mieszamy” – odparował Morawiecki, zapytany o ewentualną podwyżkę stóp procentowych, a prezes Glapiński po prostu obiecał, że w przyszłym roku inflacja wyhamuje do ok. 3,5 proc.

Czeka nas spirala podwyżek

Przy okazji inflacji rząd musi się zmierzyć z jeszcze dwoma poważnymi wyzwaniami, mającymi charakter naczyń połączonych. Po pierwsze – presja płacowa. Podwyżek domaga się środowisko medyczne, pracownicy sądów i prokuratur, policjanci, nauczyciele, pracownicy ­ZUS-u – dodatkowo ośmieleni lub raczej poirytowani bezprecedensowym wzrostem pensji polityków (od sierpnia posłowie zarabiają o 4 tys. zł więcej, a ministrowie, w tym także premier, o ponad 6 tys. zł). Ich żądania to problem dla państwowej kasy, której stan opisał w jednym z maili wykradzionych ministrowi Michałowi Dworczykowi sam szef rządu: „budżetowo jesteśmy w strukturalnym deficycie i 70 mld pod kreską (...) Komisja Europejska i zagraniczni inwestorzy już nam uważnie patrzą na ręce”. Ale mamy i oficjalne dokumenty, choćby raport NIK-u, z którego jasno wynika, że władza zaniża i ukrywa prawdziwą wysokość deficytu i zadłużenia państwa. „Kreatywna księgowość i niska przejrzystość finansów publicznych mogą spowodować poważny kryzys gospodarczy, którego ofiarami będą obywatele” – ostrzegał w Sejmie Marian Banaś, prezes Izby. Ale presja na podwyżkę wynagrodzeń pojawia się i na rynku prywatnym. Jeśli właściciele firm jej ulegają, a w zasadzie nie mają większego wyboru, bo rąk do pracy brakuje, to wzrastają im koszty produkcji towarów czy świadczenia usług.


DR WOJCIECH PACZOS, ekonomista: Każdy rząd, który dla doraźnych korzyści popuszcza wodze inflacji, powinien się liczyć z tym, że szybko straci nad nią kontrolę. A wtedy wyborcy rozliczą go za recesję, którą w ten sposób wywołał.


 

W kolejnym kroku podnoszą ceny, by tym sposobem samemu nie stracić, tylko przerzucić koszty pracy na konsumentów. A to skutkuje spiralą płacowo-cenową. Właśnie ten mechanizm może też zadziałać w przypadku podniesienia płacy minimalnej od 1 stycznia, choć sam premier Morawiecki uważa, że „brak godziwej płacy minimalnej prowadzi do destabilizacji rynku”. Rządzącym, którzy słusznie cieszą się, że poprawią dolę ponad dwóch milionów pracowników, pobierających pensję minimalną, ucieka ciąg dalszy tej historii. Podobnie zresztą jak w przypadku zaplanowanych ­podwyżek podatków dla przedsiębiorców. „Co się stanie z cenami, jak ­podniesiecie koszty wytwarzania towarów i dostarczania usług?” – pytała ostatnio retorycznie podczas sejmowej debaty Izabela Leszczyna z KO. Tyle że tutaj ponownie wkracza na scenę Adam Glapiński, który „nadmiernej presji na płace” nie widzi. – Bank centralny zostanie przez PiS uruchomiony chyba dopiero wtedy, gdy zdecydują się na dodrukowanie pieniędzy – puentuje Piotr Zgorzelski z PSL.

Drugi problem to wzrost kosztów energii, związany z rekordowymi cenami za pakiety emisji CO2. We wrześniu to już 60 euro za jednostkę (wobec 50 euro jeszcze na początku lata). Enea S.A., by sama wyjść na zero, chce podwyżki cen taryf o 40 proc., co oznacza wzrost realnej ceny prądu, tej widocznej na rachunkach, o 20 proc.

A to jeszcze nie koniec, bo ceny uprawnień nadal będą szły w górę, jako ściśle związane z celami redukcyjnymi emisji dwutlenku węgla UE – o 55 proc. do 2030 r. Polska, która przez ostatnie lata w zasadzie konserwowała energetyczne status quo, ponosi teraz finansowe konsekwencje trwania przy węglu. Jak mówiła w Płońsku Izabela Leszczyna: „Zapłacimy za brak rozwoju OZE, za Ostrołękę i Jaworzno”. I za skrzydlate słowa prezydenta, bo dla Andrzeja Dudy jeszcze całkiem niedawno górnictwo było fundamentem polskiej gospodarki i gwarancją naszej suwerenności energetycznej. Drogi prąd to wyższe ceny produkcji i pracy. Rosnące ceny prądu, gazu i paliw będą z kolei nadal napędzać inflację, którą – jak wynika z badania dla TVN24 – martwi się już prawie 80 proc. Polaków, a gospodarka, jak wiemy od kanclerza Ludwiga Erharda, w połowie składa się z psychologii.

W kampanii przed wyborami parlamentarnymi w 2019 r. Jarosław Kaczyński obiecywał dalszą budowę „polskiego państwa dobrobytu”, co było spójne z odczuciami społecznymi. Gdy zapytamy Polaków, kiedy żyło im się najlepiej w III RP, ponad połowa wskaże okres po 2015 r. Jeśli jednak ich sytuacja materialna trwale się pogorszy na skutek inflacji, mogą być skłonni do ukarania za ten stan rzeczy ludzi sprawujących władzę. Bo obiecali, a nie dotrzymali słowa. ©

Autorka jest dziennikarką radia Tok FM.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka polityczna Radia Tok FM, prowadzi program „Wywiad polityczny". Wcześniej przez kilkanaście lat związana z TVP. Była reporterką sejmową i publicystką, relacjonowała wszystkie kampanie wyborcze w latach 2005-2015. Politolog, absolwentka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2021