Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nagły żal i tęsknota za mamą i tatą, stojącymi w bramie naszego podwórka przy Bytkowskiej, wybuchały w nas unisono, ale samochód jechał dalej, czerwona kreska szybkościomierza wydłużała się i nie było już powrotu. Dziadek za kierownicą starał się odwrócić naszą uwagę, rzucając w przestrzeń różne czeskie słowa (studia w Czechosłowacji): „A np. takie słówko čerstvý, czy wy w ogóle macie pojęcie, co to po polsku znaczy?”.
Po czym sam sobie odpowiadał i śmiał się ze swych żartów równie samotnie, bo my wyliśmy nieprzerwanie, niewzruszeni, nadal smutni. Babcia zaś ze stoickim spokojem wydmuchiwała przez okno dym z papierosów Klubowych i mówiła: „Na Boga, Tadek, jeszcze 500 metrów i przestaną płakać, daj spokój z tym czerstwym humorem”. A wiedziała, co mówi, bo zabierani na wakacje, płakaliśmy zawsze tak samo długo – wyłącznie na odcinku od domu do wieży telewizyjnej w Katowicach. Czasem żałuję, że nie mieszkam już koło tej wieży regionalnego ośrodka TVP, przecież każdemu potrzebne bywa takie miejsce stałego kresu wszelkiego smutku.
Wakacje z babcią i dziadkiem. Podróże po Polsce ludowej dużym fiatem ciągnącym za sobą przyczepkę kempingową Niewiadów, do której w miejscach dłuższego pobytu dokładaliśmy przystawkę, służącą za przedpokój, jadalnię, czasem również łazienkę. Nie wiem, czy zaznam kiedyś większego szczęścia.
Wszystko, co się z nimi wiązało, było idealne. Plastikowe talerze, na których dnie ktoś ze spółdzielni inwalidów podpisanej na odwrocie przykleił kalkomanie przedstawiające zwierzątka i krasnoludki, jakby stworzone po to, by podczas każdego posiłku ciekawość, co też tym razem znajdziemy na dnie ukrytym pod warstwą zupy, zwyciężała nad niechęcią do popisów kulinarnych babci, będącej świetnym ginekologiem, ale dramatycznie złą kucharką.
Składane krzesełka rybackie, na których mieściły się wyłącznie nasze chude pośladki, jakby ktoś zaprojektował je dla rybaków karłów, zasłonki w najbrzydsze pomarańczowo-brązowe maziaje, plastikowe szyby przyczepy, zniekształcające obraz, gdy się przez nie patrzyło leżąc na łóżkach, kanistry na wodę, różnej wielkości, dla maluchów i dla starszych, które biegaliśmy uzupełniać na postojach, radziecki telewizorek, wielkości kostki Rubika, który prawie nigdy niczego nie odbierał, a jeśli nawet, to miał zbyt mały ekran, by coś na nim zobaczyć, talie kart do gry w tysiąca i w makao, z czerwonymi i różowymi kwiatami na odwrocie, książki Adama Bahdaja i kulki do gry w bule. Cały ten las rzeczy.
Ale najlepsze ze wszystkiego podczas wakacji z dziadkami były momenty, w których zamiast szukać pól namiotowych i kempingów, zatrzymywaliśmy się po prostu u przypadkowych ludzi w ich obejściach.
Dziś prawie nie pamiętam nazw tych miejscowości, nie jestem pewna, czy znajdowały się na Pomorzu, czy raczej w Bieszczadach, usiłuję łączyć jakieś tropy, kojarząc wyprawę po buty dla mojego brata do Chodzieży ze spektakularnym spaleniem w ognisku za małych mokasynów, których nie chciał zdjąć przez połowę wyjazdu. Ale może to wcale nie było tam, tylko zupełnie gdzie indziej, ot choćby na kurzym podwórku, chyba pod Lublinem, tym, które tak bardzo przeklinała babcia, błagając dziadka, by wyruszyć z samego rana gdzieś dalej, bo choć gospodarz był zacny i dał się przypiąć do prądu, to kazał ustawić przyczepę w czymś na kształt kurzej fermy. Długo czyściliśmy buty z guana.
Pamiętam twarze ludzi, którzy wpuszczali naszą karawanę do swoich gospodarstw. Tego pana gdzieś spod Kielc, któremu dziadek zdiagnozował palce dobosza i kazał natychmiast zapisać się do miejscowego lekarza, albo tej kobiety mieszkającej gdzieś przy poligonie pełnym jeszcze radzieckich żołnierzy, która pozwalała mi karmić małe świnki, a mojemu bratu dała w prezencie hełm strażacki, znaleziony przez nas we wnętrzu stojącej na podwórzu fury.
Pamiętam, jak spadliśmy z bratem z wierzgającego konia, na którego nas ktoś wsadził mimo protestów babci, pamiętam świniobicie, parujące wnętrzności, psy z czerwonymi od krwi pyskami biegające między ludźmi, pamiętam kąpiel w wannie, do której nie pozwolono mi nalać świeżej wody, miałam się myć w tej, w której się już ktoś umył, więc babcia zabrała mnie dyskretnie, mamrocząc do siebie pod nosem, że lepiej być brudną niż zakażoną.
To moje pierwsze lato bez babci, pierwsze nasze imieniny lipcowe, które będę obchodzić sama, święto jednej już tylko Anny Dziewit.
W pierwszym tygodniu tegorocznych wakacji, jeżdżąc rowerem po opustoszałej Warszawie, tęsknię jeszcze bardziej niż zwykle. Tak jak kiedyś, wakacje znów zaczynają się od płaczu. ©