W pułapce reparacji

Polska nie wyegzekwuje żadnych pieniędzy od Niemiec także dlatego, że obecny rząd nie potrafi zyskać dla tej inicjatywy poparcia niemieckiej opinii publicznej. Ale temat będzie wracał jako wygodne narzędzie utwardzania elektoratu.

05.09.2017

Czyta się kilka minut

Plakat wzywający do podjęcia kwestii reparacji wojennych, Warszawa, 24 sierpnia 2017 r. / CZAREK SOKOŁOWSKI / AP / EAST NEWS
Plakat wzywający do podjęcia kwestii reparacji wojennych, Warszawa, 24 sierpnia 2017 r. / CZAREK SOKOŁOWSKI / AP / EAST NEWS

Polska ma moralne prawo do repara- cji od Niemiec. Jej straty, wynikające z II wojny światowej, nigdy nie zostały w pełni zrekompensowane. Trudno to podważyć. Ale nic z tego nie wynika, bo to samo można powiedzieć o każdym kraju i każdej grupie poszkodowanych po niemal każdej wojnie. Oczywiście: po każdej wojnie znajdą się też prawnicy, którzy są w stanie wykazać, że takie roszczenia mają uzasadnienie prawne. Ale z tego również nic nie wynika, bo nie ma sądu, który może przekuć taką opinię w wyrok i potem go egzekwować. Polska mogłaby zaskarżyć Niemcy o reparacje przed niemieckimi albo polskimi sądami – ale tam Niemcom, jak każdemu obcemu państwu, przysługuje immunitet. Zostaje droga do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości (MTS) w Hadze. On ma już spore doświadczenie z takimi skargami – które oddalił.

W 2007 r. roku włoski sąd, na wniosek greckiego sądu, który przyznał greckim ofiarom masakry III Rzeszy odszkodowania, zajął willę należącą do Niemiec. Niemcy zaskarżyli tę decyzję do MTS, a MTS przyznał im rację. Pięć lat wcześniej Europejski Trybunał Praw Człowieka odrzucił grecką skargę przeciwko Niemcom z tego samego powodu. W trakcie postępowania przed MTS Włosi chcieli też, aby Trybunał wypowiedział się na temat odpowiedzialności Niemiec za zbrodnie III Rzeszy we Włoszech. Trybunał odmówił, uzasadniając to brakiem jurysdykcji czasowej, co oznacza, że nie ma jurysdykcji, aby osądzać II wojnę światową.

Prawo silniejszego

Problem z reparacjami polega i na tym, że poza dwustronnymi umowami nie ma żadnego traktatu, żadnej konwencji między­narodowej, która by ustalała, kiedy komu się należą i za co. Reparacje to narzędzie zwycięzcy, który dzięki nim refinansuje sobie koszty wojny. Płacą je przegrani. W ten sposób Francja płaciła Niemcom reparacje po przegranej wojnie z Prusami w 1871 r. A po 1918 r. Niemcy płaciły je Francji. Płaciły, bo ten drugi kraj miał środki, aby ten pierwszy do tego zmusić, np. okupując część terytorium.

Inaczej sprawa wygląda z odszkodowaniami. Reparacje płaci jedno państwo drugiemu bezpośrednio do jego budżetu i odbiorca może z tymi pieniędzmi robić, co chce. Odszkodowania są indywidualne, przekazywane z budżetu jednego państwa na ręce indywidualnych odbiorców w innym kraju. Jak „odszkodowania dla robotników przymusowych”, które Niemcy wypłacały obywatelom wielu krajów, w tym Polski. Prawnie rzecz biorąc, były to jednak wypłaty dobrowolne, rodzaj pomocy humanitarnej. W zamian za to państwa, które uczestniczyły w tej akcji, zobowiązały się wziąć na siebie wszystkie przyszłe roszczenia swoich obywateli wobec Niemiec. I tu mamy ciekawy precedens – bo jednak państwo niemieckie płaciło całkiem spore kwoty na rzecz ofiar III Rzeszy, i to kilka pokoleń po wojnie. Ten przypadek pokazuje, że takie zabiegi mogą odnieść sukces nawet, kiedy droga sądowa jest zamknięta.

Precedens robotników przymusowych

Roszczenia, które w latach 90. wysunął Jewish Claims Conference, dotyczyły indywidualnych odszkodowań za pracę przymusową. Pozwane zostało nie państwo niemieckie, lecz prywatne koncerny, sukcesorzy prawni firm, które podczas wojny zatrudniały tych robotników. Pozwano je przed amerykańskimi sądami. Cała sprawa była oparta na prawie cywilnym. Ale firmy niemieckie wiedziały, że w przypadku przegranej groziło im zajęcie ich mienia w Stanach. Dlatego rząd niemiecki zdecydował się przystąpić do negocjacji. Robił to, zasłaniając się argumentami moralnymi, ale tak naprawdę chodziło o ochronę interesów niemieckich firm za granicą.

Jak wiadomo, prawnicy amerykańscy swoją sprawę wygrali, choć nie przed sądami. Wycofali skargi, a rząd niemiecki zobowiązał się do wypłacenia „dobrowolnych humanitarnych zapomóg” robotnikom przymusowym z funduszu, który zasiliły wpłaty od firm i niemieckich podatników. Mógł to zrobić, ponieważ niemal cała niemiecka opinia publiczna była po stronie robotników przymusowych i naciskała, aby powiększyć fundusz i ustąpić podczas negocjacji.

W tamtym czasie niemieckie media odkrywały zjawisko pracy przymusowej na niespotykaną dotąd skalę – każda lokalna radiostacja, każda lokalna gazeta wyszukała dawnych robotników przymusowych ze swojej miejscowości i opisywała ich losy. W negocjacjach z niemieckim rządem gabinet Jerzego Buzka miał za sobą nie tylko polską, ale i niemiecką opinię publiczną.

Paradoks Namibii

Podobnie wygląda sytuacja w przypadku negocjacji między Niemcami a Namibią. Czysto semantycznie rzecz biorąc, toczą się one o reparacje. W latach 1904-07 afrykańskie ludy, Herero i Namaqua, powstały przeciwko niemieckim osadnikom i kupcom. Ich powstanie zostało brutalnie stłumione, co uznano za pierwsze ludobójstwo XX wieku. Ocalałych zamykano w obozach, a część deportowano do innych niemieckich kolonii. Problem w tym, że Namibia jako państwo wówczas jeszcze nie istniała – wywalczyła sobie niepodległość dopiero w 1990 r. W latach 1915-90 była pod panowaniem Afryki Południowej. Nie ma więc ciągłości prawnej między Herero i Namaqua a dzisiejszą Namibią. Obecnie to państwo politycznie jest zdominowane przez plemię Ovambo, które żyło poza strefą niemieckiego osadnictwa, nie miało żadnych większych konfliktów z Niemcami, a walczyło głównie przeciwko RPA.

De facto Herero i Namaqua chcą uzyskać indywidualne odszkodowania, podobne do tych Jewish Claims Conference. Tu pojawia się od razu podwójny problem. Po pierwsze, w przeciwieństwie do robotników przymusowych bezpośrednie ofiary niemieckiego kolonializmu już nie żyją. W ich imieniu występują organizacje plemienne, a pieniądze mają według nich trafić do dzisiejszych organizacji wspólnot plemiennych. Tego nie chce rząd Namibii, który wolałby, aby trafiły do budżetu państwa i to władza decydowała o ich podziale. Ale gdyby Niemcy wypłacili odszkodowania spadkobiercom ofiar, stworzyliby precedens, na który mogłyby się powołać inne grupy i państwa, których krzywdy są czasowo jeszcze bardziej odległe niż krzywdy Herero i Namaqua. Wtedy potomkowie robotników przymusowych i innych ofiar z Europy Środkowej mogliby również wystąpić z roszczeniami. Taki precendens zachęciłby też potomków ofiar innych państw kolonialnych.

Mimo to Herero i Namaqua dostaną pieniądze od Niemiec. Nie wiadomo jeszcze ile, nie wiadomo kiedy, ale wśród niemieckich partii, członków rządu i elit politycznych zapanował daleko idący konsensus, że trzeba im „coś” zapłacić. Powód jest prosty: mają za sobą niemiecką opinię publiczną.

We wszystkich dużych miastach istnieją inicjatywy obywatelskie, które zajmują się przeszłością kolonialną Niemiec, starają się wyrugować nazewnictwo kolonialne z przestrzeni publicznej i domagają się, aby rząd uznał tłumienie powstań w Namibii za ludobójstwo i płacił odszkodowania. Nie ma żadnego liczącego się lobby po drugiej stronie. Dziś żyją już tylko wnukowie i prawnukowie dawnych urzędników i oficerów kolonialnych, którzy często są radykalnymi zwolennikami rozliczenia kolonializmu. Środowisko potomków niemieckich kolonizatorów w Namibii jest w tej sprawie podzielone, ale na opinię publiczną w Niemczech nie ma ono żadnego wpływu.

Nie prawo, lecz opinia publiczna

W kontekście rozpoczętej przez PiS debaty o reparacjach ważna jest jeszcze jedna lekcja wynikająca z negocjacji niemiecko-namibijskich. Sprawa byłaby już dawno załatwiona pozytywnie dla Herero i Namaqua, gdyby umieli dogadać się ze swoim rządem. Zamiast tego najpierw (10 lat temu) próbowali bezskutecznie zaskarżyć niemieckie firmy i państwo niemieckie w Stanach, podobnie jak to robiła Jewish Claims Conference. Skargi zostały oddalone, bo skarżący nie mogli wytłumaczyć, dlaczego występują z nimi dopiero teraz, a nie bezpośrednio po uzyskaniu przez Namibię niepodległości.

W zakresie, w którym Herero zaskarżyli Niemcy jako państwo, sądy amerykańskie przyznały Niemcom immunitet. Kilka miesięcy temu, kiedy rozmowy między rządami miały się ku końcowi, Herero złożyli jednak ponownie skargi w Stanach, tym razem na gigantyczną sumę 30 mld euro. Od tego momentu negocjacje są w impasie, bo oba rządy czekają na oddalenie skarg. Dopóki ta suma wisi w powietrzu, rząd Namibii nie może wystąpić z mniejszym żądaniem, bo miałby przeciwko sobie własną opinię publiczną. To pokazuje, że wysokie żądania dobrze wyglądają przed sądem, kiedy jest duża szansa na wygraną, ale przy negocjacjach bilateralnych wiążą tylko ręce temu, kto je wysuwa.

Polska na pewno reparacji od Niemiec nie dostanie. Nie dostała ich Grecja, nie dostały ich Włochy. Nie ma sądu, przed którym polski rząd mógłby skarżyć Niemcy. Wbrew temu, co teraz mówi polska opozycja, żądania reparacji, a nawet skargi nie muszą jednak pogorszyć stosunków z Niemcami. Rząd niemiecki nie zrywał współpracy z greckim rządem podczas tych procesów. Nie powstrzymały one Angeli Merkel ani przed ratowaniem greckiego budżetu, ani przed poparciem Grecji w kryzysie migracyjnym.

Polska miałaby szansę na uzyskanie indywidualnych odszkodowań, gdyby polscy historycy znaleźli jakąś grupę ofiar w Polsce, która nie dostała do tej pory odszkodowań i nie została objęta wcześniejszymi umowami dwustronnymi. Ale wtedy pieniądze z Niemiec nie wpłynęłyby do budżetu rządu, lecz na prywatne konta tych ofiar.

Aby powtórzyć sukces rządu Jerzego Buzka, konieczne byłoby jednak pozyskanie niemieckiej opinii publicznej w podobnym stopniu, jak to się udało afrykańskim plemionom. Na pewno nie dokona tego żaden rząd, w którym zasiada PiS. Niemcy w tej chwili spierają się o stosunki z Rosją, USA, Turcją i Węgrami – na te tematy niemieckie partie polityczne mają zróżnicowane stanowiska. O polskim rządzie mało kto się publicznie wypowiada, ale wszyscy mają doń identyczny stosunek, co widać w niemieckich mediach. Nawet najbardziej koncyliacyjny gabinet, który może powstać po wyborach we wrześniu, napotkałby na kompletny brak zrozumienia opinii publicznej, gdyby się zgodził rozmawiać z obecnym rządem w Warszawie o jakichkolwiek transferach pieniężnych. Na razie trwają zakulisowe negocjacje, jak odciąć Polskę od pieniędzy z UE.

Jak gonić króliczka

Reasumując: przed sądami Polska od Niemiec reparacji nie wyegzekwuje. W negocjacjach bilateralnych polski rząd nie ma sojuszników. Koalicji międzynarodowej, która poparłaby Polskę w staraniach o reparacje, nie widać. Jeśli premier Szydło zadzwoni do Alexisa Tsiprasa albo Mattea Renziego, sondując poparcie dla takiej inicjatywy, to najpierw usłyszy pytanie, kiedy Polska przejmie od nich jakichś uchodźców i kiedy rozwiąże spór z ­Komisją Europejską o praworządność w Polsce. Jedyne, co polska dyplomacja mogłaby w ten sposób ­osiągnąć, to ­wspólna konferencja prasowa niemieckiego i rosyjskiego ministra spraw zagranicznych deklarujących, że Polska w 1953 r. zrezygnowała z reparacji od Niemiec i dostała za to kompensatę od Związku Radzieckiego. A to by było już naprawdę groźne. Skoro tak, to zostaje PiS-owi jedynie pojechać do Berlina i uprzejmie prosić o wsparcie finansowe. Trudno uwierzyć, że partia Jarosława Kaczyńskiego to zrobi.

Kampania na temat reparacji w prorządowych mediach ma jednak głęboki sens – ale tylko w wymiarze wewnętrznym. Może w każdej chwili służyć jako narzędzie dyscyplinowania opozycji, wewnątrzrządowych dysydentów i prezydenta.

Postulat reparacji ma to do siebie, że tak ogólnie jest słuszny. Trudno być przeciw. Według sondaży 60 proc. Polaków jest za tym, aby Niemcy zapłacili Polsce więcej niż dotąd. Każdy chciałby mieć więcej niż ma, zwłaszcza jeśli rachunek mają na końcu zapłacić inni. Trudno tłumaczyć Polakom – a szczególnie zwolennikom PiS – dlaczego jest się przeciwko takim żądaniom, skoro wiążą się z nimi same korzyści, a koszty – jak pokazują przypadki Grecji i Włoch – są znikome. Taka sytuacja jest idealna, aby przy kolejnym zaostrzeniu konfliktów w Polsce zastawić na opozycję pułapkę patriotyczną, jak w 2004 r., kiedy cały Sejm poparł rezolucję o reparacjach, mimo że PiS wtedy był mniejszością.

Taką samą pułapkę można zastawić na prezydenta, gdyby się zdecydował na większą samodzielność w polityce zagranicznej. Prezydent Duda nie uchodzi za polityka antyniemieckiego, a ustami ministra Szczerskiego sprawę reparacji scedował na MSZ. Ale jeśli rząd nagle wystąpi z oficjalnym żądaniem, a media rządowe rozhuśtają emocje i PiS zacznie zbierać listy poparcia dla reparacji – stanie przed dylematem: podporządkować się rządowi i rezygnować z samodzielnej polityki zagranicznej czy stanąć pod pręgierzem oskarżeń, że się jest agentem Niemiec, i stracić poparcie prawicowego elektoratu? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2017