W Paradyżu, czyli w raju

Cisza i odosobnienie, mury nasiąknięte historią i modlitwą, świetna akustyka i życzliwość gospodarzy - wszystko to sprawiło, że Paradyż stał się dla wykonawców i słuchaczy muzyki barokowej laboratorium, domem, miejscem spotkania.

12.09.2004

Czyta się kilka minut

Była noc 27 sierpnia. Po podziemiach przyklasztornego barokowego kościoła w Gościkowie-Paradyżu krążyło kilkoro pielgrzymów ze świecami w rękach. Oglądali XVIII-wieczne groby cystersów. Wtem w ciszę łagodnie weszła muzyka. W prezbiterium mały zespół zaczął ćwiczyć lamenty “Lachrimae or Seven Teares" Johna Dowlanda. Możliwe, że takiej muzyki słuchali pochowani w krypcie zakonnicy. Ale czy mogli przypuszczać, że wróci ona do Paradyża po ponad 200 latach i wypełni ich czas oczekiwania na zmartwychwstanie? I że dla ludzi XXI w. będzie tak świeża i ważna jak niegdyś dla nich?

Muzyka sprzed wieków wróciła do Paradyża dzięki festiwalowi “Muzyka w raju" (paradisus to po łacinie raj). Odbył się on tam po raz drugi. Jego twórcami są muzycy Arte dei Suonatori, czołowej polskiej orkiestry barokowej w międzynarodowym składzie, oraz jej współpracownicy. Całością kieruje Cezary Zych, twórca i animator wszystkich projektów Arte dei Suonatori, oraz ks. Ryszard Tomczak, rektor mieszczącego się dziś w opactwie Zielonogórsko-Gorzowskiego Seminarium Duchownego.

Paradyż stał się dla orkiestry i jej słuchaczy miejscem magicznym, laboratorium, studiem nagrań, domem. To tu orkiestra zarejestrowała swoje płyty, w tym głośną “La Stravaganzę" Vivaldiego.

Rajskie talenty

Koncertów - orkiestrowych, kameralnych, recitali - było 16, najczęściej dwa dziennie. Niemal co wieczór parking zapełniał się samochodami z Zielonej Góry, Gorzowa, Poznania, nawet z Niemiec. Inni goście rozlokowali się na przygotowanych we wsi prywatnych kwaterach.

Przewodnikami po programie festiwalu - z muzyką baroku w roli głównej - byli zaproszeni przez organizatorów soliści. Młoda szwedzka sopranistka Maria Keohane o świeżym, dźwięcznym głosie zadziwiała rzadkim darem wsłuchiwania się w partnerów. Usłyszeliśmy ją w kilku wcieleniach - i trudno powiedzieć, w którym była najlepsza. W lirycznym “Stabat mater" Luigiego Boccheriniego czy w popisowym motecie “In turbato mare irato" Antonio Vivaldiego? Wtedy gdy grała nierozgarniętą diwę w arii Jeana-Philippe’a Rameau, czy gdy zostawiała słuchaczy zastygłych w zadumie przy pieśni Henry’ego Purcella?

Bodaj jeszcze większy talent objawił w Paradyżu francuski flecista Alexis Kossenko, stale współpracujący z orkiestrą. To fletowy szaleniec: potrafi grać na kilku typach instrumentów i za każdym razem tworzy inny świat. Z dreszczem emocji obserwowałam młodego artystę, m.in. podczas wykonanego z polotem recitalu “Europe des gouts reunis" - z muzyką różnych krajów, przesiąkniętą barokowym stylem włoskim (27 sierpnia).

Wiolonczelista Hidemi Suzuki, współzałożyciel słynnego zespołu Bach Collegium Japan, twórca Orchestra Libera Classica, jest pedantem w kwestii artykulacji, kocha eksperymenty. Dlatego świetnie poprowadził jeden z najpiękniejszych koncertów festiwalu z muzyką Carla Philippa Emanuela Bacha (22 sierpnia). Nagłe wybuchy dysonansów, zwroty akcji - wieczór z koncertami wiolonczelowymi i sinfoniami młodszego Bacha odkrył zbyt rzadko w Polsce pokazywane piękno tej muzyki.

Trudno wyobrazić sobie lepszy finał niż “Kunst der Fuge" Jana Sebastiana Bacha. Ten polifoniczny traktat lipski kantor pisał wbrew modom, spoglądając w przestrzenie, które najprościej określić słowem “sacrum". Orkiestra opracowała fragmenty dzieła na różne składy. Szlak mistycznej podróży wyznaczył pierwszy “Contrapunctus", grany na klawesynie. A potem droga zaczynała się rozwidlać w strumieniach dźwięków dążących w nieznane. Tematy przypływały i odpływały, splatając się z kontrapunktami. Raz były delikatne w kameralnych kanonach, raz nasycone bogactwem brzmień w fugach orkiestrowych. Sacrum materializowało się w chorałach-modlitwach wplecionych pomiędzy fugi. To był wspaniały koncert. Pokazał, że Arte dei Suonatori to orkiestra z ukształtowanym już brzmieniem i osobowością - gra dojrzale, jest pełna poszukiwawczej pasji. Koncert poprowadził kolejny festiwalowy talent, duński klawesynista Allan Rasmussen, kantor kopenhaskiego kościoła Frederiksberg Kirke.

Rajskie spotkania

Nie wszystko się powiodło. Chorego kontratenora Matthew White’a zastąpiła śpiewająca tylko poprawnie Emma Lyren. Nie do końca udały się “Cztery pory roku" Vivaldiego w opracowaniu i wykonaniu Szweda Dana Laurina na flecie prostym. Laurin potykał się o karkołomne, techniczne i ekspresyjne trudności swej transkrypcji; na szczęście orkiestra miejscami grała porywająco.

Jednak to nie perfekcja decyduje o wartości tego festiwalu. I nie tylko koncerty, lecz także spotkanie, które się dzięki nim dokonuje: ludzi z muzyką, ludzi przy muzyce, ludzi odmienionych dzięki muzyce. Genius loci Paradyża ułatwiał to spotkanie, nadawał mu głębi. Widać to było w “międzykoncertowym" życiu. Próby w kościele trwały prawie bez przerwy - nikt się nie dziwił, słysząc muzykę o drugiej w nocy. W ciągu dnia każdy mógł wejść na próbę. Piękna, które wydarza się przecież nie tylko na koncertach, doświadczali klerycy i księża przychodzący z brewiarzami, doświadczały dzieci, które siadały blisko orkiestry. A muzycy spotykali się z sobą i ze słuchaczami także po próbie, w ogrodzie, przy ognisku nad rzeką Paklicą, przy serniku - firmowym paradyskim deserze.

Spotkaniom towarzyszyły wydarzenia o metafizycznym posmaku, jak wspomniana pielgrzymka do krypty z muzyką w tle, jak wizyta stadka bocianów, które obsiadły dach kościoła podczas koncertu “Barok dziwny, szalony, metafizyczny". Niektórzy muzycy, zwłaszcza ci spoza Polski, zwierzali się, że na festiwalu odzyskali wiarę w sens tego, co robią. Ks. biskup Edward Dajczak, przemawiając na zakończenie festiwalu, porównywał go do rekolekcji, w czasie których ze zdumieniem odkrywamy, że człowiek XXI w. wciąż może być piękny.

W Paradyżu, z dala od wielkiego świata, płynie świeży, inspirujący, jeden z najsilniejszych w Polsce nurtów ruchu muzyki dawnej. Tu kształtuje się jego przyszłość, tu jest jego raj.

JOLANTA BRÓZDA jest dziennikarką “Gazety Wyborczej" w Poznaniu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2004