Pasja i siła

Muzyka w Raju, festiwal po raz trzeci zorganizowany w pocysterskim klasztorze w Paradyżu, to impreza niezwykła, a dla miłośników muzyki barokowej - kultowa, co piszę świadom zużycia tego określenia.

11.09.2005

Czyta się kilka minut

Agnieszka Budzińska /
Agnieszka Budzińska /

Nie chcę też szafować przymiotnikiem “magiczny", ale właśnie szczypta magii przenikająca całe przedsięwzięcie sprawia, że wizjonerski pomysł Cezarego Zycha z roku na rok przybiera coraz bardziej zachwycające kształty.

Miejscowość zwie się Gościkowo-Paradyż i leży około 10 kilometrów od Świebodzina. Pocysterskie opactwo to dziś średniowieczno-barokowy kościół i seminarium, pieczołowicie odrestaurowane przed kilku laty. To również park, stawek z rybami i pamiętający barokowe czasy budyneczek zwany “Jackówką". Znakomity gospodarz - rektor paradyskiego Diecezjalnego Seminarium Duchownego ks. Ryszard Tomczak - zaprasza w czasie festiwalu również malarzy, bo okolica w sam raz na plener.

Muzyczni czarodzieje

Flagowa orkiestra festiwalu - Arte dei Suonatori - założona w 1993 roku w Poznaniu przez Ewę i Aureliusza Golińskich, należy dziś do czołówki młodych europejskich zespołów grających na instrumentach dawnych. Od 1998 roku datuje się jej współpraca z wydawcą magazynu “Canor" Cezarym Zychem. Przyjęła ona formę niekończącego się festiwalu “Muzyka dawna - Persona Grata", cyklu koncertów i wydarzeń z udziałem takich mistrzów, jak Hidemi Suzuki, Barthold Kuijken, Reinhard Goebel, Martin Gester, Dan Laurin czy Rachel Podger. Trzon Arte dei Suonatori stanowią muzycy polscy, ale jest to orkiestra w pełnym tego słowa znaczeniu międzynarodowa, a Paradyż stanowi dla niej miejsce najważniejsze. Tutaj zespół nagrywa większość płyt, entuzjastycznie ocenianych przez europejską krytykę. Kilka tygodni temu zarejestrował tu kompozycje jednego ze swych ulubionych twórców - Carla Philippa Emanuela Bacha.

Niektórym muzykom współpracującym z zespołem przypisano już w Europie status gwiazd; taką opinią cieszy się choćby flecista Alexis Kossenko. Wykonawcy nie mają w sobie jednak nic z gwiazdorstwa; gwiazdor nie rzuca wszak podczas próby pytania do publiczności: “Jest w tym siła?" - jak to zrobił znakomity skrzypek, koncertmistrz zespołu Arek Goliński po fragmencie jednej z sonat Bibera. Zagraniczni muzycy cenią sobie “Muzykę w Raju" - klawesynista Allan Rasmussen (jeden z założycieli zespołu Baroque Fever) zmusił organizatorów letniego festiwalu w Kopenhadze do zmiany terminu, by móc w sierpniu zagrać w Paradyżu. Lutnista Andreas Arend wyśmienicie nauczył się polskiego.

Wśród publiczności wypełniającej paradyski kościół mało muzykologów, nie tak wielu też prawdziwych znawców muzyki. Kto więc słucha “Muzyki w Raju"? Przede wszystkim ludzie spragnieni muzycznych przeżyć. Poznani przeze mnie w Paradyżu wielbiciele Bacha, Bibera, Haendla czy Telemanna - emeryt, urzędnik skarbowy, lekarz, żołnierz zawodowy - zjawiali się na koncertach z nadzieją na duchową przygodę. W grze muzyków z Arte dei Suonatori naprawdę jest siła. Skąd się bierze?

Rozpacz i uniesienie

Próba odpowiedzi będzie refleksją laika, wielbiciela muzyki baroku, który jednak często nie słyszy maestrii każdego pociągnięcia smyczkiem czy uderzenia w klawiaturę. Myślę, że wszystkich tych, których nocna pora nie wyganiała z paradyskiego kościoła, łączy przeczucie, że muzyka dawna jest muzyką naszą. Nie odżyją w nas pragnienia, lęki i nadzieje ludzi baroku, ważne jednak, że odczujemy przez chwilę wewnętrzną zgodę “rytmów ducha" z taktami muzyki, że obudzi się w nas nastrój święta lub że doznamy wrażenia obcowania z prawdą - o nas samych, o ludzkim losie.

Takich chwil było w tym roku wiele, nie tylko dlatego, że tematem tegorocznej “Muzyki w Raju" były magia i moc lamentu. Te zabrzmiały dla mnie najmocniej w średniowiecznych pieśniach wyśpiewanych przez Agnieszkę Budzińską z akompaniamentem harfy i liry korbowej. Niezwykle przejmująco zabrzmiała zwłaszcza XIV-wieczna pieśń z toskańskiej Cortony “De la crudel morte de Christo" - wykonana głosem pełnym bezsilnej rozpaczy, ale i nasyconym uporem i hardością rodzącymi się na dnie desperacji. Dwa dni później podobnie głębokich wzruszeń doświadczaliśmy słuchając pieśni Heinricha Schütza i Johanna Hermana Scheina w urzekającym wykonaniu szwedzkiej sopranistki Marii Keohane.

Muzycy Arte dei Suonatori piszą w programie, że od pierwszego spotkania ze szwedzką śpiewaczką zakochali się w jej głosie. Nie są w tym osamotnieni; Maria Keohane zadziwia czystością i mocą głosu. Jej interpretacje nie są do podziwiania, lecz do współodczuwania, słychać w nich ludzki dramat, którego finałem może być już tylko krzyk pełen nadziei (pieśń “Eile mich, Gott zu erretten" Schütza). W pokrzepiającym “Alleluja" Praetoriusa głos Marii Keohane napełnia przestrzeń spokojną radością, która trwa i trwa...

W jej sposobie śpiewania wyraża się - niejako symbolicznie - zasadnicza przyczyna spektakularnego sukcesu Arte dei Suonatori, bo przecież sukcesem jest autorstwo (no, może współautorstwo) renesansu muzyki baroku w Polsce. Mierzonego nie tyle wzrastającą liczbą katedr muzyki dawnej, ile liczbą słuchaczy i skalą ich reakcji. Przyczyna, o której wspomniałem, to - według mnie - autentyczność i pasja.

Podczas wielogodzinnych prób muzycy starają się odnaleźć siebie w tym, co grają. Z wielu propozycji rodzą się koncertowe wykonania. Czy są wierne wobec “wizji" kompozytora? Nie wiemy, bo trudno w ogóle taką lojalność zdefiniować. Kompozytor epoki baroku “pozostawiał wykonawcy tak wielką swobodę i tak dużo miejsca dla artystycznej inwencji i wyobraźni, że niełatwo się zdecydować, czy lojalnym jest ten, kto skrupulatnie i precyzyjnie wykonuje to, co zapisane jest w nutach, czy ten, kto ma śmiałość od zapisu odejść, często ryzykownie daleko" (Cezary Zych w programie festiwalowym). Muzycy Arte dei Suonatori to ryzyko podejmują, a ich przewodnikiem jest inwencja. Jej najbardziej spektakularny wytwór objawił się zdumionej, ale i zachwyconej publiczności we fragmencie opery “Dardanus" Jeana-Philippe’a Rameau, w którym tamburyn zastąpiła... plastikowa butelka z wodą mineralną, rytmicznie uderzana o drewniany podest. Ładunek dynamiki był piorunujący.

Inwencja wspomagana odwagą, ale kontrolowana szacunkiem dla dzieła, ujawnia się nie tylko w propozycjach zmiany tempa czy długości frazy, ale w wędrówkach instrumentów po scenie czy solistów po przestrzeni kościoła. Pasję trzeba też rozumieć dosłownie. Muzycy Arte dei Suonatori grają podobnie jak słynne włoskie zespoły barokowe - żywiołowo, dynamicznie. Lubią gwałtowne zmiany tempa, przejścia od piano do forte. Autentyczność ich muzyki wyraża się i w tym, że nasączają ją własnym doświadczeniem kulturowym. Może dlatego w utworach Telemanna czy Carla Philippa Emanuela Bacha dawne instrumenty pobrzmiewają niekiedy odrobinę... rockowo.

Podczas rozmów na paradyskich krużgankach pojawiał się pogląd, że w muzyce baroku najpełniej uobecnia się - po literacku mówiąc - harmonia “planu wyrażania" i “planu treści". Warstwa muzyczna i kreowany przez nią duchowy przekaz osiągają pełnię, która pozwala zarówno delektować się sekwencją dźwięków, jak i odczuć emocjonalny, może czasem intelektualny rezonans w samym sobie. Nie rozwijam zasłyszanego też w Paradyżu poglądu, że po baroku muzyka w ogóle się skończyła, bo na ten temat w “Tygodniku" już dyskutowano.

Festiwal jako dzieło

Czy to znaczy, że muzyka barokowa jest dziś samograjem i wystarczy zagrać ją przyzwoicie, by zyskać aplauz? Tak oczywiście nie jest. Paradyskie spotkania udowadniają, jak ważna jest kompozycja festiwalu. Amplituda każdego dnia wiodła od muzycznego żywiołu do wyciszenia, a poszczególne koncerty mieniły się przemiennością nastrojów, temp, tonacji.

Tak było choćby podczas koncertu muzyki francuskiej gromadzącego dzieła Leclaira, Rameau, Marais, Campry i Mondonville’a. Kojona pieśniami i sarabandami, pobudzana uwerturami oper, w końcu poderwana galopującym “Tambourinem" z “Dardanusa" publiczność odpowiadała brawami i niekłamaną radością. Starszy pan z Legnicy chował głowę w dłoniach, powtarzając: “Boże, jak oni dzisiaj grają!". Sam zachowywałem się tak samo podczas koncertu muzyki niemieckiej, kapitalnie przygotowanego pod kierunkiem lutnisty Andreasa Arenda.

Był to bodaj najpiękniejszy muzyczny portret niemieckiej wrażliwości, jaki słyszałem - rozpięty między pełnym nadziei głosem Agnieszki Budzińskiej w “Exultavit cor meum" Schütza, dostojeństwem basu Marka Rzepki w “Jubilate deo" tego samego kompozytora i urzekającym powściągliwą radością “Alleluja" Praetoriusa, wyśpiewanym wspólnie przez Marie Keohane i Agnieszkę Budzińską. Wiszące w powietrzu brawa zlatywały w końcu spod sklepienia kościoła długotrwałą, niemilknącą burzą.

Sztuka układania programu to również odwaga i umiejętność stawiania wymagań publiczności. Podczas przetykanej pieśniami “Musikalisches Opfer" Bacha słuchacze - w opinii jednego z nich - “zostali poprowadzeni w nieznane", skąd dopiero “Biber ściągnął ich na ziemię". Bardzo spodobała mi się ta refleksja.

Zawsze oczywiście można powybrzydzać. Gdybym to ja układał program, zrezygnowałbym pewnie z koncertu francuskiej muzyki dworskiej. Nie wszystkim trafiła do przekonania decyzja zastąpienia koncertu niemieckich sonat na flet (odwołanego z powodu choroby artystki) utworami ze zbioru “Moc Donogh’s Lamentation", które zaskakiwały (mnie urzekały) prostotą i klimatem szkocko-irlandzkiego folku. Zaskoczeniem okazała się gra francuskiego klawesynisty Sebastiana d’Herina, który dla jednych traktował klawiaturę zbyt brutalnie, dla innych - odkrywał nowe, romantyczne czy zgoła ekspresjonistyczne przestrzenie muzyki klawesynowej. Ten Ivo Pogorelić klawesynu z utworów Royera, Balbastre’a czy Forqueray’a dobywał nie dworski blichtr i patos, lecz uczuciowe tornada.

***

Wyjeżdżałem z Paradyża po pięciu dniach z żalem, że nie mogę zostać do końca. Wiem jednak, że Cezary Zych ma już dopięty program przyszłorocznego festiwalu, na ukończeniu jest też program na rok 2007. Wedle Zycha dla muzyków Arte dei Suonatori koncertowanie w Paradyżu jest tak ważne, że graliby tu nawet i w pustym kościele. Ale nie ma obawy - ludzie znów wypełnią paradyską świątynię i krużganki. Nie tylko dla przepysznego sernika serwowanego w przerwach między koncertami. Chociaż w serniku też niemała siła jest...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2005