W odbitkach

Joanna Piotrowska czuje się reżyserką lub choreografką, kiedy na swoich fotografiach za pomocą cudzych ciał tworzy obrazy.

14.12.2020

Czyta się kilka minut

Wystawa fotografii Joanny Piotrowskiej „Zaduch” w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki, Warszawa, 20 września 2020 r. / KACPER GODLEWSKI / ZACHĘTA / KACPER GODLEWSKI / ZACHĘTA
Wystawa fotografii Joanny Piotrowskiej „Zaduch” w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki, Warszawa, 20 września 2020 r. / KACPER GODLEWSKI / ZACHĘTA / KACPER GODLEWSKI / ZACHĘTA

Jest dziś na świecie jedną z najbardziej cenionych polskich artystek, ale w kraju pozostaje mało znana. Joanna Piotrowska urodziła się w 1985 r., studiowała w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. W ramach pracy licencjackiej powstał jej cykl „5128”. Wybrała się w Bieszczady, chodziła po terenach, których mieszkańców wysiedlono podczas akcji „Wisła” w 1947 r. Tytuł cyklu to liczba domów znajdujących się tam według przedwojennych map.

Fotografowała te miejsca. Nie dokumentowała jednak pozostałości zabudowań, fundamentów, resztek ścian, lecz roślinność, która zawładnęła opuszczonymi gospodarstwami, w wielu przypadkach powielając zarys dawnych budynków. Zdziczałe sady, kępy krzaków, samosiejki, zarośla stały się rodzajem powidoku, w którym zachowała się przeszłość tych miejsc i ludzi ich zamieszkujących.

Relacje

„5128” zdaje się zapowiadać sposób, w jaki artystka będzie opowiadała o rzeczywistości: nigdy wprost, dosłownie, tylko poprzez ślady, gesty, przypomnienia. Sam cykl pokazany w krakowskiej galerii ZPAF został bardzo dobrze oceniony. Piotrowska wyjechała do Londynu i zaczęła studia w tamtejszej Royal College of Art. Jak podkreśla, to był dla niej przełom, możliwość spotkania z takimi artystami jak Laure Prouvost czy Michael Elmgreen i Ingar Dragset, ważnymi postaciami współczesnej sztuki.

Już podczas pobytu nad Tamizą powstaje kolejny cykl „Frowst” (2013-14). Artystka sfotografowała ludzkie gesty, układy ciała. Powstały proste, czarno-białe zdjęcia, jakby pochodzące z rodzinnego albumu. Dwóch mężczyzn leży na dywanie. Kobieta w dojrzałym wieku patrzy na młodszego, bezwładnie leżącego mężczyznę. Na innym zdjęciu podnosi go, trzymając pod ramionami. Na kolejnym dwie dziewczynki siedzą na jednym krześle. Przyglądając się uważniej, można dostrzec spoconą skórę starszej kobiety, znoszoną koszulę w kratę mężczyzny pochylającego się nad kobietą.

Wszystkie zdjęcia wykonano w zwykłych, przeciętnie urządzonych mieszkaniach lub w przydomowych ogródkach. Ani ludzie, ani sprzęty specjalnie się nie wyróżniają. Nie dowiadujemy się też niczego o fotografowanych. Czy to matka z synem? Siostry? Bracia? Małżeństwo? Ojciec z córką? Jednak bliskość uchwycona na tych zdjęciach wywołuje niepokój, wprawia w dyskomfort. Nie są przecież w najmniejszym choćby stopniu drastyczne – więc dlaczego tak jest?

Zdjęcia skłaniają też do pytań o naturę pokazanych relacji. Czy to obrazy miłości rodzinnej, czułości, opiekuńczości czy pożądania? A może przemocy, fizycznej czy psychicznej, podporządkowania, zniewolenia? Wątpliwości nie są przypadkowe, lecz wpisane w samą koncepcję cyklu. Inspiracją dla Joanny Piotrowskiej była metoda – popularna także w Polsce – niemieckiego psychoterapeuty Berta Hellingera „porządkowania splątanych i zerwanych więzów rodzinnych”. Jego koncepcja miała mocno manipulacyjny charakter. Hellinger uznał, że na skomplikowane problemy można znaleźć łatwe rozwiązanie. „Jest to kwintesencja psychologicznego populizmu” – podkreśla psycholog Bartosz Zalewski. I dodaje: „Ma być szybko i spektakularnie”.

W 2014 r. cenione londyńskie wydawnictwo MACK przyznaje Joannie Piotrowskiej nagrodę First Book Award przeznaczoną dla artystów, którzy nie mieli wcześniej opublikowanej książki. Wychodzi „Frowst” i szybko przynosi Polce uznanie. Ona sama pracuje nad kolejnym cyklem – „s.w.a.l.k.”. Tym razem sięga m.in. po książkę Carol Gilligan, która przygląda się procesowi samodyscypliny i dostosowywania się młodych dziewcząt do społecznych norm. Piotrowska fotografuje dziewczęta w wieku od 11 do 17 lat. Na zdjęciach odtwarzają pozy ze starego podręcznika samoobrony. Wyglądają, jakby walczyły z niewidzialnym przeciwnikiem: a to uderzają, często celując we wrażliwe miejsca, a to uchylają się przed ciosami.

Zdjęcia Piotrowskiej nie są fotografią dokumentalną, chociaż czasami ją przypominają. Artystka nie podgląda swoich bohaterów, nie „wchodzi” z aparatem w ich codzienne życie. Sytuacje na zdjęciach zostały przez nią wykreowane. Aranżuje ujęcia niczym w teatrze. Podkreśla, że bardziej czuje się reżyserką lub choreografką. Tą, która za pomocą cudzych ciał tworzy obrazy.

Nośniki

Jednak w jej fotografiach zwraca uwagę przede wszystkim coś innego: są to czarno-białe, ręcznie robione odbitki. Wydaje się, jakby pochodziły sprzed kilku dekad. Na łamach Dwutygodnika.com artystka tłumaczy Adamowi Mazurowi, że sięgnięcie po technikę srebrowo-żelatynową to celowy zamysł: „Taki rodzaj odbitek odwołuje się do przeszłości, fotografii dawnej będącej zapisem wydarzeń historycznych. Przeszłość i gra z konwencją dokumentu są ważnymi aspektami moich prac”.

Pozbawione są doskonałości odbitek wykonywanych dzisiaj mechanicznie i znakomitych technicznie. Jest tu miejsce na niedokładności, błędy. Obraz rzeczywistości nie wydaje się bezpośrednio zapośredniczony przez technologię, wprowadzony został element ludzkiego działania. Zdjęcia odzyskują fizyczny wymiar, przestają być jedynie cyfrowym obrazem, dla którego nośnik nie ma ­znaczenia, stają się realnym obiektem. Podobnie jest w przypadku książki „Frowst”, która w każdym szczególe – od doboru papieru, na którym ją wydrukowano, czy materiału na okładkę i jego faktury – została starannie dopracowana. W cyfrowym świecie zbyt łatwo zapominamy o tym materialnym aspekcie dzieł.

Podobnie jest z filmami Piotrowskiej. Z uporem korzysta z taśmy 16 mm, z jej wszystkimi ograniczeniami. Na wystawach obrazy bywają wyświetlane na starych projektorach. Wydają się też dość prosto i oszczędnie, „amatorsko” zrobione, choć w rzeczywistości zostały starannie dopracowane, łącznie z dźwiękiem, który dopełnia obraz, a czasami buduje kontrast, jak w „Little Sunshine” – w końcowej scenie powaga zabawy dorosłych kontrastuje ze śmiechem dziecka dobiegającym z drugiego planu.

Kolejne serie prac jakby dopełniały poprzednie. Piotrowska wyłapuje niejednoznaczności relacji międzyludzkich, społeczne sposoby funkcjonowania, a także relacje między ludźmi a światem zwierząt. W 2017 r., tworząc cykl „Frantic”, artystka poprosiła znajomych z Lizbony, Londynu, Rio de Janeiro i Warszawy, aby w swoich mieszkaniach zbudowali kryjówki z rzeczy znajdujących się „pod ręką”: krzeseł i stołków, koców, poduszek czy książek. By stworzyli miejsca bezpieczne, dające schronienie. A właściwie ich pozór, powstały bowiem konstrukcje kruche i ulotne. Dziecięce ukrycia, bo działania dorosłych bliższe były zabawom najmłodszych.

Dwa lata wcześniej artystka wyruszyła do Górskiego Karabachu, terytorium będącego przedmiotem sporu między Azerbejdżanem i Armenią. Jej celem było miasto Ağdam, niemal całkowicie zniszczone w 1993 r. Dziś to strefa niedostępna dla turystów. Podobnie jak przed laty w Bieszczadach, chciała tam szukać śladów dawnego życia. Została zatrzymana przez tamtejsze służby i oskarżona o szpiegostwo, musiała wyjechać. Po tej wyprawie powstał esej wizualny „The Black Garden” – wysmakowane zdjęcia róż. Kwiatowy ogród miał przypominać o tym miejscu. Znów poprzez obrazy, w pierwszej chwili niemające wiele wspólnego z „5128”.

Nawroty

Po 1989 r. artystki i artyści z Polski zaistnieli w obiegu międzynarodowym. Byli jednocześnie mocno osadzeni w krajowym czy regionalnym kontekście. Ich twórczość albo została najpierw doceniona w Polsce, albo pozostawali tu obecni swoimi dziełami. Dotyczyło to także tych, którzy po studiach wyjechali, np. osiadłego w Nowym Jorku Piotra Uklańskiego, Pauliny Ołowskiej, dla której ważny był pobyt w Rijksakademie van Beeldende Kunsten w Amsterdamie, czy mieszkającej w Londynie Goshki Macugi, nominowanej w 2008 r. do prestiżowej Nagrody Turnera.

Inaczej było z Joanną Piotrowską. Po międzynarodowym sukcesie „Frowst” przyszedł czas na udział w ważnych wystawach. Jej prace znalazły się w 2018 r. na przeglądzie „Being: New Photography” w nowojorskim Museum of Modern Art oraz na 10. Biennale Sztuki Współczesnej w Berlinie. W kolejnym roku jej indywidualną wystawę „All our false devices” przygotowało Tate Britain; odbyła się w prestiżowym cyklu „Art Now” poświęconym najlepiej zapowiadającym się artystom, w ramach którego wcześniej prezentowano m.in. Eda Atkinsa, Raqiba Shawa czy Doris Salcedo, uznawanych dziś za ważne postacie współczesnej sztuki. Jesień 2019 r. to z kolei wystawa w cenionej Kunsthalle w Bazylei.

Tymczasem w Polsce była do tej pory słabo znana. Otwarta jesienią tego roku wystawa w Zachęcie, „Zaduch” – teraz z powodu pandemii dostępna jedynie ­online – to pierwsza jej obszerniejsza prezentacja nad Wisłą. Przypadek Joanny Piotrowskiej, ale też starszych od niej o kilka lat artystek, jak urodzona w Katowicach Alicja Kwade czy pochodząca z Krakowa Maria Loboda, pokazuje istotną zmianę. Jest już grupa twórców silnie obecnych w międzynarodowym obiegu, którzy skończyli studia za granicą, a ich twórczość z opóźnieniem dociera do Polski. Ich dzieła mogą być bardzo różnie interpretowane oraz umieszczane w lokalnych kontekstach.

Cykl „Frowst” Joanny Piotrowskiej jest dobrym przykładem. Użyte w tytule słowo można tłumaczyć jako „duszność”, „stęchliznę” czy „zaduch”. Jednak – na co zwraca uwagę artystka – użyte jako czasownik ma pozytywne znaczenie: „rozgrzewać się”. W tytule wystawy w Zachęcie odwołano się jedynie do negatywnych konotacji tego słowa. Piotrowska zagrała tu znaczeniami, podobnie jak pracami, nie tylko z tego cyklu. Tak właśnie postępuje w przypadku innych wystaw: za każdym razem wybiera inny układ obiektów, zmienia formaty (w Bazylei pokazała odbitkę w formacie 160 x 200 cm!), a nawet formy ich oprawy. Jakby z tych samych elementów budowała nowe opowieści.

Tę niejednoznaczność prac Piotrowskiej dobrze uchwyciła filozofka i pisarka Mira Marcinów: „Codziennie, od dwóch miesięcy, podchodzę do tych fotografii. I szybko odchodzę. Potrzebuję trochę powietrza. Trudno się przy nich oddycha. Jak w starym domu jeszcze starszych ludzi, w którym nikt już nie sprząta. Od tych odbitek czuć zapach choroby, leków, stali, ogrodów zoologicznych, siana pełnego odchodów w upalny, duszny dzień”.

Mirę Marcinów uderzył zaduch tych prac, ale jak sama podkreśla, oglądała je podczas pandemii, w izolacji związanej z funkcjonowaniem w czasie niezwyczajnym. Co więcej, trudno w ich przypadku uciec od innego kontekstu. W rzeczywistości Polski 2020, kraju, w którym gęstnieje atmosfera polityczna i kolejne grupy poddawane są stygmatyzacji, prace Piotrowskiej nabierają nowej aktualności. Pozwalają też inaczej spojrzeć na to, jaka może być dziś twórczość politycznie czy społecznie zaangażowana. Jak odległa od obiegowych przekonań. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk sztuki, dziennikarz, redaktor, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2020