Sztuka formatowana słowem

Artystyczne mody już dawno przestały zależeć od intencji twórców. Teraz rządzą kuratorzy i dyktat ideowych trendów.

23.11.2015

Czyta się kilka minut

Franciszek Orłowski, „Pocałunek miłości” (2009)  / Fot. CSW Zamek Ujazdowski
Franciszek Orłowski, „Pocałunek miłości” (2009) / Fot. CSW Zamek Ujazdowski

​Na ten film trudno się dostać. „Sól ziemi”, dokument Wima Wendersa o słynnym brazylijskim fotografie Sebastião Salgado, grany jest przy kompletach. Prawie przez dwie godziny na ekranie pokazywane są zdjęcia, które komentuje autor. Większość kadrów czarno-białych; opowieść też surowa, pozbawiona patosu i zbędnych słów. Obraz jest wystarczająco wymowny. Postawa Salgado – także oczywista, bez deklaracji z jego strony. Co więcej, jego dokonania obywają się bez bałamutnych wywodów kuratorów, bo nie trzeba mu dorabiać ideologii ani interpretacji.

Kiedy oglądałam ten film, uświadomiłam sobie, co mnie najbardziej drażni w lansowanej u nas sztuce: fałsz.
 

Kuratorski lans
Artysta zanim przystąpi dziś do działania – pisze projekt, który ma szanse dostać dotację. Czyli – podejmuje „gorące” tematy, na które przychylnie popatrzy Unia tudzież opiniotwórcze ciała przyznające granty.

Dawno skończyły się czasy, gdy sztuka broniła się sama. Unieważniono kryteria wartościujące, więc widzom trzeba wyjaśnić, dlaczego dana rzecz czy postępowanie zostały uznane za dzieło sztuki. Komentarz ma przekonać odbiorców, że nie są wpuszczani w maliny. A to w dużej mierze zależy od tekstu autorskiego bądź interpretacji kuratorskiej.

Kuratorów ci u nas dostatek. Rekrutują się spośród absolwentów studiów kulturoznawczych, socjologicznych, historii sztuki, uczelni plastycznych, wreszcie – specjalistycznych wydziałów. W ostatnich latach niepomiernie wzrosła ich liczebność oraz pozycja. Artystów przesunięto do drugiego szeregu. To wyrobnicy. Ich prace traktowane są zaledwie jako surowiec. Glina, z której prawdziwy kreator-kurator lepi Dzieło. To on uważany jest za Autora. On dostaje za wystawy honorarium, często niemałe. Jego nazwisko wypisywane jest w informacjach, powtarzane w mediach.

Nie wszyscy kuratorzy potrafią pisać – ale jednak piszą. Tworzą „kulturalną” nowomowę.

Grafomańskie zawijasy zdobią cytatami z modnych w intelektualnych kręgach lektur i nadużywają obcych terminów. Dęte komentarze towarzyszą zarówno sztuce wybitnej, jak i tej niskich lotów. I bynajmniej nie przybliżają twórczości plastycznej odbiorcom. Przeciwnie – zaciemniają obraz.

Żonglują socjologią, psychologią, naukami ścisłymi, żywą istotą, chorobą, patologią i wszystkim, co popadnie. Nie ma takiego zjawiska, którego nie można by wcisnąć w ramy sztuki. Słowo kuratorskie wszystko uniesie, podniesie i uzasadni.
 

Wrażliwość posthumanistyczna
Oto projekt Joanny Rajkowskiej: urodzić dziecko. Ale nie w Polsce, lecz w Berlinie, jako że będzie to rzutowało na losy potomka. Na tym artystyczne działanie się nie skończyło. Mała Róża przyszła na świat z rzadką chorobą oczu. Doskonały motyw dla kolejnego artystycznego przedsięwzięcia. Oto co przeczytałam w materiałach prasowych: „Córeczka artystki zaistniała w świadomości zainteresowanych sztuką Polaków w związku z chorobą, z którą z pomocą lekarzy i darowizn od przyjaciół walczą rodzice dziewczynki”.

A co z chorymi dzieciakami, o życie których walczą „zwykli” rodzice? Co z akcjami spontanicznej pomocy ze strony tych, którzy nie są zainteresowani sztuką? Kiedy humanitarne odruchy przekształcają się w „projekt”?

W Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski trwa retrospektywa Franciszka Orłowskiego, lat 31. Okazuje się, że mimo młodego wieku ma on już na koncie prace „ikoniczne”, np. „Pocałunek miłości” (2009). To dzieło „performatywno-procesualne” (cytuję), uwiecznione na slajdach. Pewnego pięknego dnia Orłowski przysiadł na ławce obok bezdomnego i namówił go do wymiany odzieży. Rejestrację tego dwustronnego, symultanicznego striptizu zakończonego zamianą księcia w żebraka i odwrotnie zaprezentowano widzom jako wyraz niezgody na wykluczenie.

Zbigniew Libera, znany z działań dysydenckich w latach 80., który w ostatniej dekadzie przeobraził się w gwiazdora sztuk wizualnych, poczuł się uprawniony do oceniania historii sztuki („Przewodnik po sztuce”, cykl programów w TVP Kultura) oraz przygotowywania wystaw. Prezentacja „Kurator Libera” (dwa lata temu we wrocławskim BWA) stała się czymś w rodzaju namaszczenia dla szóstki młodych artystów, wskazanych przez mistrza. Każdy z nich „wychodzi do człowieka” i „odkrywa »prawdziwe łzy«, nieporozumienia, aporie racjonalności w zetknięciu z nieredukowalną tajemnicą, będącą zarówno źródłem blasfemicznych gestów, konfrontacyjnych dyskursywnych sprzeczności, jak i wdzięczności”.
Taka rekomendacja otworzyła debiutantom drzwi do najbardziej prestiżowych galerii. Dzięki Liberze rozpoczęła spektakularną karierę Honorata Martin. Artystka uprawia sztukę podwyższonego ryzyka. Na przykład zawiesza się na rękach po zewnętrznej stronie balkonów bloków mieszkalnych. Z coraz wyższych pięter, bez zabezpieczeń. Dokumentują to zdjęcia wystawiane jako dzieła. Martin nie przeszła kursu w cyrku – to jej artystyczna inicjatywa. Inny performance, zarejestrowany na dachu wieżowca, nosi tytuł „Z wysoka widok zdaje się być piękniejszy” (oczywiste odniesienie do filmu Anki i Wilhelma Sasnali). Artystka zbliża się do krawędzi budynku, niebezpiecznie się wychyla... Podtrzymuje ją ręka niewidzialnego opiekuna. Wyczytałam, że film buduje „niesamowite napięcie”. Z pewnością. A nuż spadnie? Dopiero będzie sensacja!
 

Senna sztuka
Wydawało się, że akcje polegające na autoagresji wyczerpali pionierzy body artu. Vito Acconci, Orlan czy Marina Abramović eksperymentowali z własnym bólem i wytrzymałością psychiczną publiczności już w latach 60. i 70. Przeżyli. Acconci projektuje krajobrazy, Orlan ogranicza się do farbowania włosów na dwa kolory, Abramović poddała się licznym zabiegom estetycznym i występuje w charakterze modelki celebrytki. Z wiekiem przeszła im ochota do narażania ciała na szwank.

A dziś, żeby przyciągnąć do galerii widzów nieustannie bombardowanych silnymi emocjami, potrzeba czegoś ekstra. Czegoś, czego zwykle artysta publicznie nie robi. Nie, nie chodzi o wypróżnienie się (to też było), lecz o stan, kiedy traci się nad ciałem kontrolę – o sen.

Zapoczątkowała to Natalia LL w 1978 r. Od tamtej pory kilkakrotnie zasypiała (pod wpływem środków nasennych) w obecności zafascynowanej widowni. Jej projekt „Śnienie” podchwycił i niejako sparafrazował Karol Radziszewski, postępując podobnie podczas wernisażu swej wystawy w toruńskim CSW. Także Natalia Bażowska drzemała zdrowo na otwarciu swego pokazu wiosną tego roku. Posłała sobie „Leże” z mchów, liści, skór zwierzęcych w Miejscu Projektów Zachęty. Położyła się w legowisku i zapadła w sen. Z katalogu dowiedziałam się, że Bażowska „deklaruje fascynację życiem we wszelkich jego przejawach, aspektami psychologicznymi i fizjologią ciała, a także czerpanie inspiracji z otaczającej rzeczywistości” (składnia oryginału).

Rok temu w galerii Monopol duet Czekalska/Golec wyeksponowali kota. Żywego. Główny obiekt pokazu „Still” poruszając się po sali, nieświadomie włączał urządzenie elektroniczne zapalające neon. Było o czym informować widzów: że wzięty ze schroniska, że był świadkiem zbrodni, że zaszczepiony. Najważniejsze jednak – artystom udało się przestawić go na wegetarianizm.
 

Pionierzy z nieba

Kuratorska aktywność nie dotyczy jedynie młodych, choć pokolenie między 25 a 35 lat zdecydowanie dominuje w galeriach. Zdarza się jednak, że wyciągani są starsi mistrzowie. Czasem kuratorzy mianują kogoś prekursorem tego, co obecnie na topie. I tak udało się zaadaptować do aktualnych potrzeb działalność Zbigniewa Warpechowskiego, Natalii LL, Zofii Kulik, Tadeusza Rolkego.

Jakoś nikt nie rwie się do lansowania Stanisława Fijałkowskiego, Stefana Gierowskiego, Magdaleny Abakanowicz, Zbigniewa Gostomskiego, Kojego Kamojego – żyjących, wybitnych, mocno niemłodych. I mających wielki wpływ na młodsze od nich pokolenia.

Bo żeby starzy pasowali do dzisiejszych trendów, trzeba ich twórczość poddać reinterpretacji. Niektórzy szczęśliwie przebywają w zaświatach i można przypisać im dowolne intencje, dorobić nowe wątki w biografii.

Świetnie do tego nadawali się m.in. Edward Krasiński, Oskar Hansen, Andrzej Wróblewski, Katarzyna Kobro, Zofia Rydet. Ich uznano za godnych antenatów, ich prace trafiły do Muzeum Sztuki Nowoczesnej, ich dorobek wprowadzono na rynek sztuki.

Inaczej stało się z Erną Rosenstein. Artystka spotkała się z ostracyzmem po 1989 r. z racji lewicowych poglądów. Nic to, że nigdy nie zhańbiła się socrealistyczną stylistyką i całe życie pozostała wierna surrealizmowi. Niedawno wyciągnięto z niebytu jej malarstwo, a zwłaszcza nadrealistycznie potraktowane meble, przedmioty i biżuterię. To przecież łakomy handlowy kąsek. Trzeba jednak było zreinterpretować dorobek Rosenstein. I zrobiono z niej... feministkę.
A kto zabroni kuratorowi? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2015