W Białym Domu, po kryjomu

Amerykańskie seriale o szczytach władzy i mechanizmach wielkiej polityki chcą nam pokazać jej kulisy. Krzepią, szydzą lub drwią. Która odpowiedź najbardziej do was przemawia?

19.06.2017

Czyta się kilka minut

Kevin Spacey i Robin Wright w serialu „House of Cards” / Fot. Materiały Prasowe
Kevin Spacey i Robin Wright w serialu „House of Cards” / Fot. Materiały Prasowe

Doczekaliśmy czasów, kiedy doniesienia ze świata wydają się zbyt absurdalne, by można było w nie uwierzyć, zaś fake news brzmią czasami prawdziwiej niż prawda. Rozgraniczenie między „fikcją” a „prawdą”, próba ustalenia, czy to kultura popularna kopiuje rzeczywistość, czy rzeczywistość naśladuje kulturę popularną, od dawna już sprawia kłopoty, ale dziś gatunek political fiction znalazł się w sytuacji szczególnie trudnej. Jak być aktualnym, ale zarazem oryginalnym? Czy kopiować nieprzyjemną rzeczywistość, czy przeciwnie: ignorować ją i oferować w zamian czystą rozrywkę?

Trzy emitowane obecnie seriale, które opowiadają o lokatorach i lokatorkach Białego Domu – „Designated Survivor”, „House of Cards” i „Veep” (niezbyt fortunnie przetłumaczony na język polski jako „Figurantka”) – przyjmują zasadniczo odmienne strategie radzenia sobie z rzeczywistością epoki Trumpa. Różni je prawie wszystko: format, konwencja, budżet, a właściwie jedyne, co łączy, to upodobanie scenarzystów do zawirowań związanych z prezydencką sukcesją oraz eksplorowanie najróżniejszych procedur wyboru głowy państwa przewidzianych w Konstytucji.

Sen o bezgrzesznym

Najbardziej dramatyczny jest punkt wyjścia (wyprodukowanego przez stację ABC) „Designated Survivor”. Grany przez Kiefera Sutherlanda (który do tej pory jako agent Bauer w serialu „24 godziny” zajmował się służeniem tuzinowi najróżniejszych prezydentów) Tom Kirkman, bezpartyjny sekretarz budownictwa, zostaje prezydentem, kiedy eksplozja na Kapitolu zabija wszystkich przed nim w linii sukcesji, a także wszystkich członków Kongresu i sędziów Sądu Najwyższego. Mimo dramatycznego początku, szybko znikają wszelkie wątpliwości, kto jest złym bohaterem, a kto dobrym, przy czym najlepszy ze wszystkich jest sam prezydent Kirkman, który nie przestając ścigać sprawców zamachu, w każdym odcinku rozwiązuje jakiś inny ważki problem: a to zdobędzie pieniądze dla amatorskiej orkiestry liceum w Nowym Orleanie, a to przykryje kocem swojego rzecznika prasowego, który z bolącym brzuchem zasnął na kanapie Air Force One.

Polityka i politycy są w tym serialu tak absurdalnie poczciwi, że można albo wybuchnąć śmiechem, albo przyjąć to z dobrodziejstwem inwentarza i dać się uwieść wizji, w której prezydent USA na szczycie NATO proponuje powszechne rozbrojenie nuklearne, a kiedy w czasie zebrania zdenerwuje się i uderzy pięścią w stół, przeprasza wszystkich za niegrzeczne zachowanie.

Wysokie wskaźniki oglądalności „Designated Survivor” sugerują, że zaskakująco wielu Amerykanów kupuje tę fantazję. Kilkanaście lat temu podobną rolę odgrywał „Prezydencki poker” oraz prezydent Jed Bartlet (Martin Sheen), błyskotliwy intelektualista, ucieleśnienie wszelkich możliwych cnót, nowy Lincoln i Kennedy w jednej osobie – przeciwieństwo George’a W. Busha, czyli – jak sądziło wtedy wielu – najgorszego człowieka, jaki mógł zasiąść w Gabinecie Owalnym. „Designated Survivor” unika tego, jak może: planowo brak w nim odniesień do dzisiejszej rzeczywistości politycznej. Kirkman wygłasza podnoszące na duchu komunały o zaufaniu, wierze w państwo i obywateli, czyniąc to z takim samym zaangażowaniem, jak Frank Underwood prawi do kamery swoje banały o władzy, bezwzględności i okrucieństwie.

Skuteczna zbrodnia

O ile „Designated Survivor” jest konsekwentny w swojej programowej, podnoszącej na duchu naiwności, o tyle jego przeciwieństwo – mroczny „House of Cards” (dostępny na platformie Netflix), choć wyemitowano już pięć sezonów, wciąż nie może się zdecydować, czym chciałby być: czy przypowieścią o naturze władzy jako takiej, czy realistyczną wiwisekcją amerykańskiej polityki. Prawda jest jednak taka: pierwszym przestał być już dawno, a drugim nie był nigdy.

Kiedy pod wpływem Watergate i wojny w Wietnamie zaufanie Amerykanów do władzy spadło dramatycznie i nieodwracalnie, zmiana ta znalazła odzwierciedlenie w kinie. Od lat 70. ubiegłego stulecia w popkulturze zaroiło się od fikcyjnych prezydentów-złoczyńców, ale dopiero Beau Willimon zdecydował się na tak radykalny i obrazoburczy krok jak uczynienie bohaterem prezydenta niemoralnego i gotowego na wszystko, z którym jednak mimo wszystko widzowie będą się identyfikować.

W chwili premiery, w 2013 r., „House of Cards” był dziełem rewolucyjnym. Nigdy jednak nie pokazywał „prawdy” o amerykańskiej polityce, jak wielu machinalnie powtarza, ale tylko fantazję na jej temat, ujętą w konwencji stylizowanej na szekspirowską tragedię. Skojarzenia nasuwały się same, nie tylko za sprawą solilokwiów głównego bohatera. W monochromatycznej, skąpanej złotym światłem scenografii toczyła się opowieść o mściwych półbogach, którzy jeśli zważają na śmiertelników, to tylko kiedy używają ich jako narzędzi i pionków w swoich zmaganiach. Wszystko to, co jest dziś żmudną, banalną esencją amerykańskiej polityki – bezpośredni kontakt polityka z uwznioślonym „zwykłym Amerykaninem”, żebranie u wyborców o pięciodolarowy datek – właściwie się w serialu nie pojawiało. Owszem, kusił wizją polityki, która choć brudna, ma jednak w sobie coś pociągającego i perwersyjnie wzniosłego – pod pewnym względem była to także eskapistyczna fantazja, choć zdecydowanie innego rodzaju niż „Designated Survivor”. W sytuacji permanentnego impasu w Waszyngtonie, nieustających sporów między republikańskim Kongresem a demokratycznym prezydentem, Barackiem Obamą, Francis Underwood (Kevin Spacey) jawił się jako pociągająca alternatywa: może i zbrodniarz, ale za to jakże skuteczny. Sam Obama przyznał, że lubi „House of Cards”, bo „wszystko jest tam tak bezwzględnie sprawne”.

Oczekiwania wobec najnowszego, piątego sezonu, były wysokie – fantazja o państwu Makbet w Białym Domu sprawdzała się w epoce sympatycznych Obamów, ale pytanie brzmiało, jak twórcy serialu poradzą sobie w nowej rzeczywistości, przeoranej najbrutalniejszą kampanią w historii USA i jeszcze większym spadkiem zaufania do amerykańskiego systemu politycznego.

Czym szokować, skoro rzeczywistość jest często groźniejsza i bardziej szokująca niż pomysły scenarzystów? I czy w ogóle próbować się z nią mierzyć? W końcu ilekroć serial usiłował udawać, że jest serialem realistycznym, wychodziło mu to niezbyt dobrze.

Nieprzypadkowo Szekspir nie skupiał się na banałach sprawowania władzy: problemach Ryszarda III z zawyżaniem cen przez sprzedawców wina, czy Makbeta z plagą kłusownictwa, ale na usianej trupami drodze po koronę i na hybris, która niechybnie prowadzi bohaterów do klęski. Odkąd Francis i Claire zdobyli władzę, zaczęli grzęznąć w żmudnej materii rządzenia, a wraz z nimi cały „House of Cards”, choć nie przestał być przyzwoitą – a czasami nawet świetną – rozrywką.

Underwoodów cenimy jednak nie za to, jak rozwiązują problem ubezpieczeń społecznych, ale za to, że, niczym Lannisterowie z „Gry o Tron” (jedni ukrywają przed światem to, że ze sobą sypiają – drudzy, że ze sobą nie sypiają), nie przebierając w środkach walczą z całym światem.

Z jednej strony, w kolejnych sezonach dostawaliśmy coraz bardziej absurdalne wątki i zwroty akcji, nie do pomyślenia w prawdziwej polityce, ale dostarczające rozrywki, a przez to sprawdzające się w telewizji. Z drugiej, sprawy zaczęły dotyczyć faktycznych problemów, również geopolitycznych, coraz częściej pojawiali się znani dziennikarze, tak jakby twórcy puszczali oko do widzów: „odsłaniamy przed wami kulisy prawdziwej polityki”. No więc nie, nawet gościnny występ prawdziwych Pussy Riot ani Stephen Colbert rozmawiający z prezydentem Francisem Underwoodem nie przydadzą realizmu światu, w którym o nominację prezydencką ubiega się drugoplanowa urzędniczka Departamentu Sprawiedliwości, a pierwsza dama zostaje wiceprezydentem u boku swojego męża.

Pęknięcie to najlepiej widać w sposobie pokazywania toczącej się w „House of Cards” kampanii wyborczej – świetnie pasujące do konwencji serialu zakulisowe rozgrywki nijak się mają do amerykańskiej rzeczywistości wyborczej, która z kolei – ze swoimi demokratycznymi procedurami, prawyborami, ściskaniem dłoni i całowaniem dzieci – nie pasuje, niestety, do mrocznego Olimpu Underwoodów.

Serial zawsze opierał się na wyrazistych postaciach, ale i tu nastąpiło – nie jestem wcale pewien, na ile zamierzone – przesunięcie. Ze wszechpotężnego demiurga Francis zaczął zmieniać się w irytującego, krótkowzrocznego, a przede wszystkim przewidywalnego furiata, który swoim uporem wywołuje kolejne, zupełnie niepotrzebne kryzysy. Na znacznie ciekawszą postać wyrosła jego żona, Claire (Robin Wright), rozdarta między lojalnością wobec męża a pragnieniem wydostania się wreszcie z jego cienia.

Uwagę w ostatnim sezonie przyciąga jednak nowa bohaterka – Jane Davis, tajemnicza doradczyni, pod ekscentryczną, ale dobrotliwą powłoką skrywająca bezwzględną skuteczność na miarę tej, którą miał kiedyś Underwood. Jako odpowiednik kapryśnego bóstwa-trickstera, Lokiego czy Hermesa, Jane przynależy par excellence do mitycznego, a nie realistycznego porządku. Słabość tego drugiego widać choćby w wątku międzynarodowym, gdzie tragedia Syrii została niezbyt elegancko wykorzystana jako li tylko rekwizyt, mający przydać autentyczności serialowi, który znakomicie obywałby się bez niej.

Przykra bohaterka

To prawda, że ostatni sezon „House of Cards” porusza tematy, o których dziś głośno, ale mówienie o „proroctwie” to gruba przesada. Rzeczywistość wygląda bowiem tak, że w Białym Domu zasiada człowiek, który nocami wypisuje na Twitterze „covfefe”, a nie książę ciemności zarzucający sidła i własnoręcznie eliminujący zbędne pionki na szachownicy. Jeśli więc ktoś szuka realizmu, powinien szukać go – paradoksalnie – w serialu komediowym. Nadawany od 2012 r. „Veep” mimo szóstego sezonu nie traci formy.

Siłą serialu HBO zawsze było pokazywanie Waszyngtonu jako gniazda jednostek równie ambitnych, co oszałamiająco niekompetentnych, a polityki jako sfery banału i absurdu. Dziś, kiedy rzecznik Białego Domu, Sean Spicer, chowa się przed reporterami w krzakach, „Veep” ogląda się prawie jak dokument. Traumatyczny rok 2016 i szokująco brutalna kampania wyborcza, zohydzająca Amerykanom oboje kandydatów, odcisnęły jednak swoje piętno: Selina Meyer (Julia Louis-Dreyfus) nigdy nie była bohaterką sympatyczną, ale mimo wszystko jakoś tam kibicowaliśmy jej na drodze z gabinetu wiceprezydenta do Gabinetu Owalnego. W ostatnim sezonie scenarzyści uczynili ją jednak postacią odrażającą – jej niepohamowany narcyzm, przedmiotowe traktowanie ludzi, brak jakichkolwiek zasad przyzwoitości sięgają szczytu i sprawiają, że ostatni sezon „Veep” ogląda się już często nie z rozbawieniem, ale z przykrością, życząc jego bohaterce wszystkiego, co najgorsze.

Wszystkie trzy seriale oferują rozrywkę, ale „House of Cards” – pod względem filmowym dzieło niewątpliwie najambitniejsze – mogłoby pełnić rolę ważniejszą, jak na początku swojego istnienia: jeśli nie ponadczasowego traktatu o władzy, to choćby perwersyjnej, eskapistycznej fantazji – tym razem o głowie państwa wprawdzie już nie tak skutecznej, ale za to przynajmniej inteligentnej i fascynującej. W sytuacji, gdy serial Netfliksa nie wie jednak, czym chce być, i próbuje być wszystkim po trochu, prawdziwy wybór sprowadza się do naiwnej poczciwości „Designated Survivor” z jednej strony, a bolesnego humoru „Veep” z drugiej.

W starciu z rzeczywistością prezydentury Donalda Trumpa zwycięsko wychodzi tylko satyra, która – jak pokazuje ogromny wzrost oglądalności „Saturday Night Live” (do poziomu sprzed 22 lat) czy popularność wieczornych programów Stephena Colberta, Samanthy Bee, Trevora Noah i innych – ma się w Stanach coraz lepiej. Choć jest to, rzecz jasna, śmiech przez łzy. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2017