Ukraińcy w Polsce

Uchodźcy, imigranci, gastarbajterzy? Często ich historie wymykają się formalno-prawnym kategoriom opisu.

25.01.2016

Czyta się kilka minut

Polacy i Ukraińcy przeszli wspólnie w manifestacji przeciwko rosyjskiej agresji na Ukrainie pod Konsulatem Generalnym Federacji Rosyjskiej w Krakowie. 01.02.2015 r. / / Fot. Beata Zawrzel/REPORTER
Polacy i Ukraińcy przeszli wspólnie w manifestacji przeciwko rosyjskiej agresji na Ukrainie pod Konsulatem Generalnym Federacji Rosyjskiej w Krakowie. 01.02.2015 r. / / Fot. Beata Zawrzel/REPORTER

Kristina miała marzenie: najbardziej ze wszystkiego pragnęła, by jej syn Alosza poszedł do polskiego liceum. Kristina, dziewczyna ze Lwowa, od prawie 3 lat na stałe mieszka w Zamościu. To znaczy: faktycznie na stałe, a formalnie na zwykłej wizie, którą regularnie odnawia. Sprząta w lekarskich domach, choć z wykształcenia jest graficzką. 

Wprawdzie jej Alosza nie chciał przenosić się do Polski: we Lwowie, gdzie mieszkał z babcią, założył z kolegami zespół rockowy. Ale Kristinę dręczył sen: syna powołują do wojska, wywożą na Donbas... – Nie po to go wychowałam, nie po to teraz czyszczę wanny. Nie oddam mojego chłopca! – mówiła Kristina autorce reportażu, który ukazał się w „Tygodniku” (nr 23/2015; tekst opowiadał o ukraińskich nastolatkach, których coraz więcej uczy się w polskich szkołach wzdłuż granicy).

Nie wiemy, czy Kristina przywiozła syna do Polski, by uniknął poboru. Jeśli jej się udało, oboje żyją dziś w Zamościu, jako... no właśnie, jako kto? Uchodźcy? Imigranci zarobkowi? Dezerterzy (tj. Alosza)? Turyści? Bo przecież przebywaliby na zwykłych wizach, jakich 925 tys. wydały w 2015 r. polskie konsulaty na Ukrainie.

„Milion uchodźców”

Każdy z kilkuset tysięcy Ukraińców, którzy w tej chwili przebywają w Polsce, ma swoją historię. Często, jak u Kristiny, nieprostą – to znaczy taką, która wymyka się formalno-prawnym kategoriom opisu: uchodźca/imigrant/turysta.

Choć więc premier Beata Szydło popełniła błąd, gdy w Parlamencie Europejskim mówiła, że Polska przyjęła „milion uchodźców” z Ukrainy, to jednak rzeczywistość – tj. mapa ukraińskiej community w Polsce – jest znacznie bardziej złożona, niż chciałoby wielu z tych, którzy Beatę Szydło krytykowali, ironizując, iż pani premier nie odróżnia uchodźcy od pracownika sezonowego.

Niemniej był to błąd, gdyż odbiorcy, zachodni politycy i dziennikarze, mogli sądzić, iż pani premier używa tu kategorii prawnej, a ów „milion uchodźców” obciąża dziś polski budżet. Tymczasem, patrząc formalnie, od początku rosyjskiej agresji i okupacji, tylko 4 tys. Ukraińców poprosiło w Polsce o status uchodźcy (dwie osoby takowy otrzymały). Zachodni polityk, który sięgnąłby po tę statystykę, mógłby uznać więc, że sprawa jest prosta: Ukraińcy w Polsce to nie uchodźcy, ale turyści... albo właśnie zbieracze truskawek. Statystyki jednak mogą być dopiero punktem wyjścia do interpretacji, a nie gotową interpretacją. 

Formalno-prawne kategorie opisu zwykle mają się nijak do rzeczywistości. A na czoło wysuwa się w tym przypadku zwłaszcza cały wielki kontekst prawno-społeczno-kulturowy, który sprawia, że w innej sytuacji są np. człowiek z Bliskiego Wschodu, który trafia do Niemiec i Ukrainiec, który przybywa do Polski. I to nawet wtedy, gdy ich faktyczny status miałby być identyczny, tj. gdyby byli autentycznymi uchodźcami wojennymi. Albo przeciwnie: stuprocentowymi imigrantami, szukającymi dla siebie i bliskich tylko (aż?) godniejszego życia.

Różne narzędzia zaczepienia

Oto człowiek z Bliskiego Wschodu, gdy przejdzie granicę Niemiec, nie ma wyjścia i – jaki nie byłby jego status faktyczny (uchodźca/imigrant; zwróćmy uwagę, że media w RFN coraz częściej używają wymiennie obu pojęć) – musi prosić o azyl, stając się w statystyce uchodźcą. Nawet gdyby nie chciał, musi twierdzić, że uciekł spod bomb, jeśli chce zostać (stąd być może 2/3 osób, które przechodzą dziś granicę Bawarii, nie ma żadnych dokumentów; rejestracja możliwa jest tylko w oparciu o ustne deklaracje). Inaczej człowiek taki byłby w RFN nielegalnie, bez szans na zakorzenienie i wejście na rynek pracy, a zwykle też bez znajomości języka. Ujmując to kolokwialnie: w RFN taki przybysz musi złożyć wniosek o status uchodźcy (azylanta), gdyż to dla niego jedyne dostępne narzędzie, by zaczepić się w niemieckim społeczeństwie.

Inaczej wygląda to w przypadku obywateli Ukrainy w Polsce: oni takiego narzędzia, w postaci wniosku o azyl, nie potrzebują. Ani wtedy, gdy chcą tylko być tu czas jakiś i legalnie pracować, ani gdy chcą zostać dłużej, nawet bardzo długo. Ukraińcy przebywają tu bowiem legalnie, z wizami. Kilkadziesiąt tysięcy ma prawo pobytu czasowego lub stałego, ale reszta, tj. kilkaset tysięcy, przebywa na postawie wizy (zauważmy przy tym, że od rosyjskiej agresji liczba wniosków o wizy skoczyła o 100 proc.). Na tej podstawie mogą przebywać długo; gdy wiza się kończy, mogą ją odnawiać. 

Także zakorzenienie, zaczepienie się w Polsce wygląda tu inaczej. Ukrainiec rzadko jest samotny i bezradny (choć tak bywa i będzie o tym jeszcze mowa). Często przyjmuje go tzw. sieć migracyjna: rodzina/znajomi (czasem profesjonalny pośrednik), którzy są tu od dawna i pomogą, także znaleźć pracę. Język nie jest problemem; kto chce, uczy się szybko polskiego. Nie ma też problemu z legalnym wejściem na rynek pracy (gdy język i praca to dwa wyjściowe warunki udanej integracji). Nie potrzeba bowiem zezwolenia: starczy, że pracodawca (jeśli chce być w zgodzie z prawem) złoży w urzędzie oświadczenie o zatrudnieniu cudzoziemca. W pierwszej połowie 2015 r. do polskich urzędów trafiło ponad 400 tys. takich oświadczeń – oznacza to, że 400 tys. Ukraińców/Ukrainek pracowało wtedy w Polsce legalnie.

Niemniej organizacje pozarządowe szacują, że obywateli Ukrainy, którzy pracują nielegalnie (tj. gdy pracodawca nie złożył oświadczenia), może być nawet drugie tyle – np. pewnie mało kto zgłasza do urzędu, że zatrudnia Ukrainkę w roli sprzątaczki czy opiekunki osoby chorej na Alzheimera (niektórzy sądzą, że ta specyficzna branża opiera się na Ukrainkach).

Uchodźca: status (nie?)chciany

Wszyscy oni nie są więc formalnie uchodźcami. Ani też, jak dowodzą reakcje wielu z nich na słowa pani premier (wyrażane np. w serwisach społecznościowych), nie chcą za takich być uważani, gdyż sądzą, słowo „uchodźca” jest pejoratywne. Osoby znające realia ukraińskiej community twierdzą, że nawet ci, którzy uciekli spod ognia, z Doniecka lub Ługańska, wolą nie składać w Polsce wniosku o azyl, ale szukać innej formy zakorzenienia. 

Postępują tak nie tylko dlatego, że szansa na azyl jest zerowa: polscy urzędnicy odmawiają nawet tym z Doniecka/Ługańska, twierdząc, że większość Ukrainy jest bezpieczna i można żyć np. we Lwowie jako tzw. przesiedleniec wewnętrzny; na Ukrainie jest takich ok. 1,5 mln (więcej patrz „TP” nr 44/2015; więcej powiemy o tym w kolejnym numerze „TP”, w którym przedstawimy historię uchodźców spod Ługańska, którym polskie władze każą wracać na Ukrainę – ale możemy w skrócie zauważyć, że zmiana tej rygorystycznej praktyki byłaby wskazana). Nawet osoby pomagające tym faktycznym uchodźcom wojennym radzą im, aby zamiast prosić o status uchodźcy, szły powszechną drogą zaczepienia się w Polsce (można też odnieść wrażenie, że psychologiczna obrona przed szufladkowaniem do kategorii „uchodźca” wzrosła po wydarzeniach w Kolonii). 

Poza tym wśród Ukraińców przebywających w Polsce najwyraźniej powszechny jest pogląd, iż uchodźca to ktoś, kto sobie nie radzi, oczekuje pomocy i ma postawę roszczeniową – podczas gdy oni chcą odbudować w Polsce swe życie innym sposobem. Mówią więc: niczego nie oczekujemy poza normalnym traktowaniem; pracujemy i płacimy podatki; a jeśli pracujemy nielegalnie, to też nic nie dostajemy za darmo, dajemy naszą pracę, której nie chcą wykonywać Polacy – jak np. przy tym zbiorze truskawek...

Dezerterzy, kobiety...

Czy więc ci, którzy zbierają truskawki, to tylko pracownicy sezonowi? Gdyby to było takie proste... Pewien znajomy bliski branży ogrodniczej opowiada, że gdy 2 lata temu zaczęła się wojna i Ukraina ogłosiła mobilizację, w Polsce zjawili się masowo samotni młodzi Ukraińcy, którzy wyraźnie nie mieli „swoich” sieci migracyjnych i byli tak zdeterminowani, że gotowi pracować tylko za spanie i wyżywienie. Byli to dezerterzy. Lub oględniej: uchylający się od mobilizacji. Ta zaś jest teraz permanentna – co kilka miesięcy rusza nowy jej etap (dziś trwa bodaj siódmy) i za każdym razem karty powołania trafiają do kilkudziesięciu tysięcy mężczyzn.

Ilu z nich uciekło do Polski? Można tylko spekulować, posiłkując się ukraińskimi danymi, że co najmniej kilkanaście procent powołanych (raczej więcej niż mniej) uchyla się od mobilizacji, a Polska i Białoruś to główne cele dezerterów/obdżektorów. Tymczasem w polskiej statystyce są oni robotnikami sezonowymi. Albo turystami, jeśli pracodawca nie zgłosi faktu ich zatrudnienia.

Dezerterzy/obdżektorzy to tylko jeden z puzzli na słabo opisanej mapie ukraińskiej community. Inny – to jej kobiecy wymiar. Otóż spora część Ukraińców w Polsce to kobiety. W statystyce – i naszych codziennych obserwacjach – ich obecność jest prosta: pracują „na kasie” w marketach, sprzątają, opiekują się chorymi itd. A jeśli sięgnąć głębiej? Czy w ich przypadku może mieć zastosowanie słynna interpretacja, która socjolożce Sylwii Urbańskiej każe twierdzić, iż „wiele kobiet [Polek] wyjeżdżających do pracy za granicę to de facto uchodźczynie. Uciekają przed przemocą domową” (patrz „TP” nr 45/2015). Urbańska badała grupę kobiet z Podlasia, by dojść do takiego wniosku, pojęcie przemocy traktując zresztą szeroko, nie tylko jako bicie. 

Tymczasem o tym, jaka jest sytuacja kobiet na Ukrainie, opowiadaliśmy w reportażu Moniki Andruszewskiej „Wojna jest kobietą” („TP” nr 46/2015): „Wojna rosyjsko-ukraińska ma wiele twarzy. O większości z nich się pisze. O tej – prawie wcale. Bo też nie ma nic bohaterskiego w tym, że wojna z Rosją drastycznie wyostrzyła zjawisko, które na Ukrainie narasta od dawna: kryzys w relacjach między mężczyznami i kobietami. Oraz kryzys męskości. Traf chciał, że to wyostrzenie uderzyło najmocniej w nie – żony i dziewczyny tych, którzy poszli na tę wojnę” – pisała Andruszewska, aby potem opowiedzieć mocne historie z kraju, gdzie jest najwyższy wskaźnik rozwodów w Europie, a mało który mężczyzna płaci alimenty. 

A to nie koniec tej układanki...

Prezent współistnienia

Mówiąc o tym milionie Polaków, którzy w latach 80. uciekli na Zachód, zwykle nazywamy ich „uchodźcami z PRL”. Choć ogromna większość nie angażowała się politycznie i nie uciekała przed represjami, pojęcie „emigrant zarobkowy” wydaje się tu nietrafione, a uzasadnia to dno beznadziei i depresji, jakiego sięgała komunistyczna PRL. Jaka jest dziś Ukraina, wymęczona wojną i zapaścią gospodarczą, jaka jest tam beznadzieja i depresja – tłumaczyć chyba nie trzeba.

Niemniej, gdybym był doradcą premier Beaty Szydło, sugerowałbym, by nie używała słowa „uchodźcy”, nawet w potocznej interpretacji.

Lepiej ująć to np. jakoś tak: sytuacja jest taka, że to na Polsce zatrzymała się wielka „fala” migracyjna z Ukrainy, a ludzie, którzy mogliby pójść dalej, u nas szukają lepszego życia. Polska jak dotąd skutecznie (i faktycznie bez obciążeń dla budżetu) integruje tę „falę”, a obie strony, polska i ukraińska, na tym korzystają. Więcej: to niemal cud, że współistnienie jest tu w niemal bezkonfliktowe (w porównaniu z konfliktami, jakie „fale” migracyjne generują na Zachodzie). Co jest zresztą dla polskiego państwa swego rodzaju (niezasłużonym?) prezentem i zasługą głównie ludzi „na dole”, Polaków i Ukraińców.

Miejcie to proszę na uwadze, gdy mówicie o europejskiej solidarności.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2016