Matka Polka na wygnaniu

Sylwia Urbańska, socjolożka: Wiele kobiet wyjeżdżających do pracy za granicę to de facto uchodźczynie. Uciekają przed przemocą domową.

02.11.2015

Czyta się kilka minut

Sylwia Urbańska / Fot. Krzysztof Żuczkowski / FORUM
Sylwia Urbańska / Fot. Krzysztof Żuczkowski / FORUM

KATARZYNA KAZIMIEROWSKA: Skąd się wzięła książka „Matka Polka na odległość”?
SYLWIA URBAŃSKA: Moja mama wyjechała do pracy za granicą, gdy miałam 14 lat – opiekowali się nami tata z babcią. Dorastając, byłam przekonana, że my – moi krewni, koleżanki i koledzy – po raz pierwszy konfrontujemy się z fenomenem rozłączonych rodzin aż na taką skalę. A nasze obserwacje mocno kontrastowały z wyidealizowanym obrazem rodziny prezentowanym przez Kościół i polityków. Widziałam też, że brakuje poważnej debaty o kobietach, które od lat są matkami na odległość.

Kobiety wyjeżdżające do pracy tuż po wejściu Polski do UE często stygmatyzowano, np. nazywając ich dzieci „eurosierotami”. Dziś nazywa się je przedsiębiorczymi. Czuć tu rozdźwięk.
Wiele badań pokazuje, że kobiety są w naszym kraju traktowane jak obywatelki drugiej kategorii. Zacznijmy od tego, że opieką w Polsce faktycznie zajmują się kobiety. Taki stan rzeczy utrwala model opieki zwany przez dr Dorotę Szelewę domniemanym familiaryzmem. Polega on na tym, że zgodnie z prawem odpowiedzialność i koszty opieki nad dzieckiem czy osobą starszą ponosi rodzina. Nieodpłatną pracą na ich rzecz zajmują się w Polsce kobiety, przy znikomym wsparciu instytucji. W krajach skandynawskich, gdzie w polityce równość i opieka traktowane są priorytetowo, rodziny otrzymują finansowe i instytucjonalne wsparcie. U nas nie. Dodajmy do tego oczekiwanie heroicznego poświęcenia na rzecz rodziny, zawarte we wzorcu matki Polki.

On nadal obowiązuje?
Jak pokazały we wstępie do antologii „Pożegnanie z Matką Polką” dr Renata Hryciuk i dr Elżbieta Korolczuk, ta wynoszona na piedestały, uświęcona figura pełni wyłącznie rolę dyscyplinującą. Używana jest do rozliczania kobiet – do stawiania przed nimi rosnących oczekiwań. Kiedy chodzi o jej potencjał do wywalczenia praw, np. w kwestii ściągalności alimentów czy wsparcia matek bezrobotnych, widać, że symbol ten nie ma dla polityków znaczenia.

To traktowanie kobiet jako obywatelek drugiej kategorii sprawia, że ich doświadczenia migracyjne i przyczyny wyjazdów nie przedostają się do naszych narodowych narracji. Interesujące jest zarówno to, o jakich doświadczeniach Polek się nie mówi, jak i to, w jaki sposób się wyjazdy ocenia.

W jaki?

Po pierwsze, mamy historię emigracji politycznej – tej niepodległościowej, solidarnościowej. Buduje ona narodową tożsamość, a jej bohaterem jest mężczyzna – intelektualista albo żołnierz, który za granicą walczy o Polskę. Polek w tych reprezentacjach nie ma, a przecież wyjeżdżały w tych samych rolach. Po drugie, jeśli już Polki pojawiają się w opowieściach o migracji, to tylko jako migrantki zarobkowe i tylko po 2004 r. Często mówi się też, że są to wyjazdy powodowane ucieczką od obowiązków, pogonią za pieniądzem, przyjemnością. I tu do dyscyplinowania migrantek używa się tego zestawu oczekiwań: masz się poświęcić, być z dzieckiem w domu.

Pisze Pani w książce, że media, eksperci do spraw rodziny i politycy stworzyli wokół matek-migrantek kulturę podejrzenia.
To po części efekt niezrozumienia, uprzedzeń lub niechęci do poznania realnych przyczyn migracji. W moich badaniach kobiet pochodzących ze wsi i małych miasteczek, które w okresie 1989–2010 pracowały w Belgii (popularny kierunek wyjazdów z Podlasia), wyszło, że chęć poprawy sytuacji ekonomicznej rodziny była tylko jedną z przyczyn. Niektóre kobiety chwytały się wyjazdu jako jedynej możliwości ucieczki ze spirali przemocy domowej. Migracja była też szansą separacji lub wstępem do rozwodu z mężem, ponieważ dla wielu kobiet rozwód w Polsce nie był i nadal nie jest możliwy; w konserwatywnych społecznościach odejście kobiety od męża ciągle jest piętnowane.

Emigracja zarobkowa jako sposób na ucieczkę z domu?
„Ucieczka z domu” kojarzy się z eskapizmem, a tu nie o to chodzi. To bardzo trudne decyzje, np. dla matek, które nie miały żadnej alternatywy i systemowego wsparcia, by poradzić sobie z wieloletnią przemocą. Często są to kobiety, które próbowały rozwiązywać swoje problemy za pośrednictwem instytucji, równie bezradnych. Oczywiście przemoc, o której mówiły, dotyczyła też eksploatacji w sferze pracy i finansów przez partnerów, teściów czy rodziców. Wiele migrantek mówiło o mężach jako tzw. pieczeniarzach, niepodejmujących ani pracy zawodowej, ani opiekuńczej. Do tego dochodziły problemy z alkoholem i konieczność spłaty długów zaciągniętych przez mężów. Kobiety, zwłaszcza te mieszkające na wsiach rolniczych, nierzadko opisywały swój los w kategoriach parobków pańszczyźnianych. Dla tych z małych miejscowości, często z niższym wykształceniem, niemogących zdobyć pracy lub w zakładach przemysłowych, dyskontach czy na roli zarabiających zbyt mało, by utrzymać rodzinę, migracja stała się jedynym wyjściem.

A potem?
Migrantki stopniowo odzyskiwały kontrolę nad swoim życiem, mimo że do 2009 r. pracowały i mieszkały w Belgii nielegalnie. Za ciężką, najczęściej fizyczną pracę przez sześć dni w tygodniu jako sprzątaczki, opiekunki, pracownice farm dostawały ok. 6–8 tys. zł. To odblokowało sprawczość.

Pieniądze dały im wolność?
Przede wszystkim niezależność ekonomiczną – nawet jeśli zarobek pochłaniało utrzymanie dwóch domów: w Belgii i w Polsce – a wraz z nią większe możliwości wyboru. Własne pieniądze to często pierwsze tego typu doświadczenie w ich rodzie, obce matkom czy babkom. Doświadczenie o potencjale rewolucyjnym.

To właśnie historie migracji jako strategii odejścia od męża czy ucieczki przed przemocą nie przedostały się do dyskursu w sferze publicznej. A jeśli się pojawiały, to zwykle opisywane w kategoriach demoralizacji Polek za granicą. Z analiz zniknął rewolucyjny charakter tych wyjazdów, a głównym tematem stawała się moralność migrantek. Oskarżano też samą migrację o rozbijanie „zdrowych” polskich rodzin.

W Polsce żona ma spełniać bez protestów tzw. małżeński obowiązek, ale za granicą powinna być aseksualna, bo oczy sąsiedzkiej mikrospołeczności śledzą, jak się prowadzi?
Gdy pojechałam na badania, nie zakładałam, że wśród opowieści o migracji będzie aż tyle historii o przemocy domowej: pojawiły się w ponad połowie z 50 wywiadów. Oczywiście nie wszystkie migrantki uciekły przed przemocą świadomie. Wiele miało dość bezrobocia i niskich płac, bo do samej przemocy już się przyzwyczaiły. Ale z ich opowieści wynikało, że mają niższą pozycję w hierarchii rodzinnej; że są eksploatowane fizycznie i seksualnie.

Jeśli potraktowalibyśmy te problemy serio, przestalibyśmy nazywać masy Polek migrantkami ekonomicznymi. O wiele trafniejsza byłaby kategoria uchodźczyń. Jeśli za uchodźcę uznajemy człowieka, który ucieka z kraju, bo nie może uzyskać w nim ochrony przed prześladowaniami i przemocą ze względu na poglądy polityczne, przynależność etniczną, religijną, ale też płeć, to Polki mogłyby ubiegać się o azyl jako obywatelki państwa, które nie chciało wypracować infrastruktury i standardów radzenia sobie z przemocą domową. Kłopot w tym, że przemoc domowa nigdy nie została poważnie potraktowana przez polityków i przez Kościół.

Parlament ratyfikował konwencję antyprzemocową.
Przyjęcie konwencji, o której nadal się mówi, że zagraża polskiej rodzinie, opóźniane było przez cztery lata. Blokujący ją konserwatywni politycy utworzyli sojusz z hierarchami. Moje rozmówczynie zresztą otwarcie mówiły, że nigdy nie zwróciły się do księdza po pomoc. Częściej był to policjant, sąsiadka, ktoś bliski.

Jak wyglądały życie i praca badanych kobiet? Zajmowała się Pani brukselską społecznością polskich migrantek.
Jedna z moich rozmówczyń opowiadała, że żyje w zamkniętej puszce, odizolowana od świata. Próbowała wytłumaczyć zassanie swojej biografii przez specyfikę pracy opiekuńczej, mówiąc, że ma pięć-sześć domów, gdzie sprząta i o których cały czas myśli. Planuje generalne porządki, pranie zasłon, mycie okien. Jest przykuta do problemów tych gospodarstw, poza tym czuje, że jej nie ma. Ta praca zjada jej tygodnie, miesiące i lata.

Druga z rozmówczyń powiedziała, że od lat sprząta domy, kiedy wychodzą ich mieszkańcy. Gdy poprosiłam o opisanie życia za granicą, odpowiedziała, że nie ma nic do powiedzenia, bo dla niej czas jakby się zatrzymał. Zaproponowała, żebym przeliczyła 10 godzin sprzątania dziennie razy 6 dni w tygodniu przez 16 lat. Wyszło mi kilkadziesiąt tysięcy godzin spędzonych na samotnym sprzątaniu, z dala od dzieci i bliskich.

Ich życie wydaje się prowizoryczne, a jednak wiele na emigracji zostaje.
Bo to bardzo niejednorodna grupa. Obok migrantek ekonomicznych, które mają udane małżeństwa, wspierające je rodziny w Polsce, są też kobiety, dla których migracja była – jak mówiłyśmy – jedyną możliwością ucieczki. Próbują ułożyć sobie życie na emigracji, jednocześnie będąc zaangażowanymi matkami. Część z nich żyje w związkach partnerskich lub konkubinatach, z imigrantami z innych krajów albo Belgami; pozwalają sobie na romanse.

Jedna z moich rozmówczyń tak opowiedziała mi o sobie: najpierw mąż zostawił ją z czwórką dzieci bez środków do życia. Potem żaden pracodawca w Polsce nie chciał zatrudnić samotnej matki. Wreszcie wylądowała w Belgii, sprzątając cudze mieszkania i zarabiając przez 18 lat na dzieci zostawione w kraju pod opieką babci. Przez cały ten okres czuła się „jak szmata do podłogi”, okradziona z własnego życia, bez możliwości powrotu, skupiona tylko na zapewnieniu przetrwania rodzinie. Gdy któregoś dnia w tramwaju spojrzał na nią mężczyzna, nie mogła uwierzyć, że to o nią chodzi. Ale umówiła się z nim i po raz pierwszy od lat poczuła się jak kobieta. Ten romans, jak stwierdziła, pozwolił jej odzyskać godność. Dlatego irytuje ją oczekiwanie, że samotna matka-migrantka ma żyć w ascezie.

A powinna?
Wiele moich rozmówczyń tłumaczyło, że wyjechały do pracy, a nie dla przyjemności. Wręcz bały się, że mogą być posądzone o inne motywy. Praca, telefony, zakupy, kościół, nadanie paczki i krótka herbata z koleżankami w niedzielę to typowy obraz emigracyjnego życia. Do tego dochodzą obawy, jak przyjmą je dzieci, kiedy wrócą do Polski, i czy będą miały na starość miejsce w swoich dawnych domach. Dlatego dla wielu szukanie partnerów w Belgii jest też strategią ułożenia sobie przyszłości. Opowiadały, że boją się samotności i sytuacji, w której nawet w wieku 70 lat będą musiały sprzątać. Nie jest to lęk bezzasadny, bo wiele z nich, pracując nielegalnie, nie będzie miało prawa do emerytury.

Umyka mi tutaj to poświęcenie matki Polki, która rezygnuje z bycia z dziećmi, by zapewnić im lepsze życie.
Kobiety, z którymi rozmawiałam, są zaangażowane w życie swoich dzieci. Ale mają ambiwalentny stosunek do samych wyjazdów. Z jednej strony są dumne, że udało im się utrzymać rodzinę, wyposażyć gospodarstwa, wykształcić dzieci. Z drugiej mają poczucie straty i olbrzymiej przegranej jako matki. To zależy od tego, w jaki sposób rodzina, dzieci, sąsiedzi się do nich odnoszą przez cały okres ich nieobecności. Czy wspierają ich decyzje, czy zapominają o poświęceniu, a zamiast tego mówią o porzuceniu i egoizmie. Matki zapominają też, że były przy swoich dzieciach, że dzwoniły, wracały nocnymi autokarami, gdy tamte chorowały... Jedna z moich bohaterek, która sprząta od 18 lat, cały czas analizuje, czy mogła postąpić inaczej. I choć wychodzi jej, że wyjazd był jedynym rozwiązaniem, to dwa-trzy dni później znowu dręczą ją wątpliwości. Przejmujemy się dziećmi migrantów, a przecież one mają dobrą opiekę, kontakt z matkami i są silniejsze, niż wydaje się wielu ekspertom. Może już czas wysłuchać doświadczeń samych kobiet. ©


SYLWIA URBAŃSKA pracuje w Instytucie Socjologii UW. Członkini Komisji Ekspertów ds. Migrantów przy Rzeczniku Praw Obywatelskich. Książkę „Matka Polka na odległość. Z doświadczeń migracyjnych robotnic 1989–2010” wydano w serii monografie FNP.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2015