UFO nad Polską

Obserwacje niezidentyfikowanych obiektów latających zaczęły się w Polsce. Tu też kosmici uruchomili naszą prehistorię. Zapewne już wtedy zrobili to w wakacje.

18.07.2017

Czyta się kilka minut

Pomnik UFO, Emilcin / LUKKE AT POLISH WIKIPEDIA
Pomnik UFO, Emilcin / LUKKE AT POLISH WIKIPEDIA

Jest 2 lipca 1947 r. Na pustkowiu w okolicach Roswell w Nowym Meksyku rozbija się tajemniczy obiekt latający, dając początek rozgałęziającym się i splatającym opowieściom o rządowych spiskach, tajemnych laboratoriach, nadludzkich technologiach, a nawet sekcjach zwłok Obcych. Powtarzany, przetwarzany, parodiowany i odkrywany na nowo incydent w Roswell inspirował niezliczonych twórców literatury, komiksu i filmu na całym świecie, stając się sercem jednego z najżywotniejszych mitów współczesnej kultury popularnej.

Jak łatwo policzyć, od tamtych wydarzeń minęło właśnie 70 lat. To świetna okazja, żeby wybrać się do Nowego Meksyku i zobaczyć na własne oczy opromieniony legendą kawałek pustyni. Warto było zarezerwować bilety, bo z okazji rocznicy Muzeum UFO w Roswell zorganizowało wielki jubileuszowy festiwal, podczas którego można było wysłuchać najbardziej cenionych w środowisku badaczy niezidentyfikowanych obiektów latających, zjechać na gigantycznych zjeżdżalniach wodnych albo wziąć udział w biegu dowcipnie nazwanym „Złapać Obcego”.

Dla wszystkich, którzy przegapili festiwal, dla tych, którzy nie lubią jeździć tak daleko, i wreszcie dla tych, którzy po prostu nie lubią upałów (w Nowym Meksyku temperatury w lipcu oscylują wokół 40 stopni!), mamy atrakcyjną alternatywę z zakresu turystyki kosmicznej, ale znacznie bardziej lokalnej. Wystarczy odrobina poszukiwań w źródłach, by odkryć, że i na naszym niebie zdarzało się tropicielom UFO zaobserwować to i owo. Wszak Polacy nie gęsi i swoje spodki też mają. A z pewnego punktu widzenia można nawet powiedzieć, że wszystko zaczęło się w Polsce. Bo UFO obserwowano nad Warszawą na długo przed tym, nim to się stało modne w USA.

Mamy więc rdzennie polski, wakacyjny temat o zasięgu globalnym!

Promień nad Kongresówką

Pod koniec XIX wieku UFO nie przylatywało z otchłani kosmosu, lecz zza pruskiej granicy. Był to jeden z pierwszych momentów w historii, kiedy tajemnicze zjawiska na niebie przypisano już nie bogom ani naturze, lecz technologii. Oto relacja rosyjskiego korespondenta „New York Tribune” z 31 marca 1892 r.: „Kilka nocy temu mieszkańców Warszawy przeraziło intensywne światło z nieba. Wszystkie oczy zwróciły się ku górze, nic jednak nie dostrzeżono, za wyjątkiem snopu dobrze skupionego światła spływającego wprost z nieba. Nagle promień przesunął się w innym kierunku. Gdy oczy ludzi przyzwyczaiły się do ciemności, która wówczas nastała, wysoko na niebie dostrzegli balon. Uświadomili sobie wówczas, że światło, które na nich padło, to elektryczny reflektor szperacz, za pomocą którego Niemcy wykonywali badania rosyjskich umocnień”. Kolejny balon pojawił się nad Kielcami, inny – nad stacją kolejową w Pruszkowie, którego nazwę – zapośredniczoną zapewne przez cyrylicę – korespondent cudacznie zapisuje jako „Proushkorf”, co będzie miało duże znaczenie dla opowiadanej tu historii.

Wedle relacji wydrukowanej przez amerykańską gazetę balon wisiał w powietrzu zupełnie nieruchomo nawet przez kilkadziesiąt minut. Następnie bezszelestnie przemieszczał się z dużą prędkością w dowolnym kierunku, pokonując w krótkim czasie setki kilometrów. Nie ulega wątpliwości, że tego rodzaju technika była w ostatniej dekadzie XIX stulecia niedostępna nawet dla Niemców. Mamy tu więc do czynienia z narodzinami na naszym, polskim podwórku najprawdziwszego mitu. No właśnie – na skalę światową!

Choć określenia „wiadomość obiegła cały świat” stanowczo się w prasie nadużywa, to w tym przypadku jest to po prostu rzeczowy opis tego, co się po relacji w „New York Tribune” wydarzyło. Wspomniany przedziwny zapis nazwy mojego miasta (Proushkorf) posłużył mi za coś w rodzaju radioaktywnego izotopu, dzięki któremu w archiwach z całego świata mogłem szukać tekstów inspirowanych nowojorską korespondencją (wymieniam tu tylko te ważniejsze lub bardziej egzotyczne tytuły). I tak 23 kwietnia doniesienia powtarza „Scientific American”, do listy miast nawiedzonych przez niezidentyfikowane obiekty dodając Sosnowiec i Kowno. 3 maja o sprawie pisze „Evening Bulletin” z Honolulu na Hawajach. 16 lipca o tajemniczych światłach nad Warszawą i Pruszkowem przeczytać możemy w górniczym periodyku „Newcastle Morning Herald And Miners’ Advocate”. 1 listopada wiadomość dotarła już na antypody: pobożne „The Bible Echo” z Melbourne alarmuje, że podczas manewrów carskiej armii „Nadciągnęły znad pruskiego Śląska balony, zdradzając swoją obecność niespodziewanymi promieniami potężnego światła, które spływało z wielkiej wysokości w sam środek tłumu bezbronnych ofiar”. Dziennikarze z przerażeniem zauważają, że z tego rodzaju balonów równie dobrze można by otworzyć do niepodejrzewających niczego tłumów ogień.

Sprawa tajemniczych obiektów zafascynowała Władimira Biechtieriewa, jednego z twórców rosyjskiej psychologii, nauczyciela słynnego Pawłowa (tego od psów). W rozprawie poświęconej sile sugestii Biechtieriew uznał balony za masową halucynację wywołaną strachem przed niemiecką agresją. „Wielu czytelników pewnie wciąż pamięta, że w okresie zaostrzenia relacji między Rosją i Niemcami rozpoczęły się owe dziwne loty pruskich balonów. Całe tłumy doświadczały wówczas jednoczesnych wizji owych balonów pomimo faktu, że techniki aero­nautyczne epoki w żadnym wypadku nie dawały podstaw do wiary w ich rzeczywistość. Mając to na względzie można uznać, że pruskie balony należały do obszaru masowych halucynacji zdeterminowanych przez myśli nieustannie skierowane ku możliwym wrogim działaniom Niemców”.

Warto podkreślić, że opowieści o balonach nad Warszawą zawierają w sobie wszystkie elementy późniejszych historii o UFO. Mamy tu przerażonych świadków i próbę technologicznego wyjaśnienia obserwowanych zjawisk. Snop światła z nieba przypomina tajemnicze promienie z latających spodków, porywających ludzi i krowy. Także zawisanie w powietrzu i nagłe zmiany kierunku niemal zawsze towarzyszą relacjom o niezidentyfikowanych obiektach latających. Może więc UFO należałoby uznać za nasz, polski produkt eksportowy? Może wpadliśmy właśnie na trop jego zapomnianej genezy? Niezidentyfikowane obiekty latające obserwowano wszak u nas ponad pół wieku przed Roswell! W 1947 r. żyli jeszcze tacy, co pamiętali doniesienia o tajemniczych światłach nad Warszawą...

Puszka nad PRL

UFO nie omijało i Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. W latach 70. i 80. jego lokalna geneza została jednak zupełnie zapomniana, niestety. Kiedy patrzy się na ufologiczne przedsięwzięcia z dekad Gierka i Jaruzelskiego, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że obiekty... „przyleciały z USA”.

Spoglądając z perspektywy lat na narodziny rodzimego folkloru związanego z latającymi spodkami, trudno oprzeć się wrażeniu, że wypatrywanie kosmitów było jak wpatrywanie się w Zachód. Kluby poszukiwaczy NOL (niezidentyfikowanych obiektów latających, jak wówczas spolszczano czasem UFO), takie jak warszawski UFO-Video przy Muzeum Techniki, wyrastały w całej Polsce jak grzyby po deszczu. Niedawno w Muzeum Etnograficznym w Krakowie w ramach Miesiąca Fotografii można było obejrzeć fascynujące eksponaty ze zbiorów warszawskiego klubu. Były wśród nich pisane ręcznie i na maszynie raporty o dziwnych zjawiskach, amatorskie wykresy, niewyraźne zdjęcia tajemniczych smug na niebie... To niezwykłe świadectwa dostępnych technologii, uchwytujące pomysłowość, wyobraźnię i ducha tamtej epoki. Bo dziś historia polskiego ruchu ufologicznego dostarcza nie tylko informacji o tym, co na niebie, ale przede wszystkim o tym, co działo się tutaj, na ziemi – w dusznych salach domów kultury, wydawanych w mieszkaniach zinach, w ludowej wyobraźni poszukującej cudów na miarę XX wieku.

INFOGRAFIKA LECH MAZURCZYK

 

Także gazety w PRL chętnie przepisywały doniesienia o UFO jako bezpieczne politycznie ciekawostki z szerokiego świata. I nie chodzi tylko o periodyki nastawione na sensacje czy kierowane do młodzieży. UFO nierzadko torowało sobie drogę na szpalty prasy „głównego nurtu”. UFO było trochę oknem na świat, trochę odskocznią od szarej codzienności. Było też demokratyczne w bardzo interesujący sposób. Bo chociaż sama moda przyszła z USA, to kto powiedział, że kosmici na miejsce lądowania wybiorą akurat Amerykę? A co, gdyby tak wylądowali w naszym ogródku?

W tę stronę podążają w roku 1986 myśli Andrzeja Kaliszewskiego, który zainspirowany filmem „Big Bang” Andrzeja Kondratiuka, rozwija na łamach krakowskiego „Dziennika Polskiego” wizję lądowania UFO w Polsce: „Kogo – na przykład – powoła UFO na reprezentanta ludzkiego (polskiego) gatunku? Czy pierwszych, czy ostatnich (jak w Biblii)? Czy w Hucie Katowice na przykład winno zlądować, czy gdzieś pod Ustrzykami, gdzie woda czysta i trawa zielona? A może na Jerozolimskich albo u fanów [z klubu UFO – M.N.] w Białymstoku? (...) UFO – jak złota rybka – mogłoby zapytać o trzy życzenia. Przecież to ufici pomogli ponoć kiedyś wznieść piramidy egipskie – uczy Däniken. Z drugiej strony – można by dać Kosmitom na pokład (...) naszych speców od gospodarki, niech wymieniają doświadczenia, niech tamci coś też z tego mają. Tak czy siak: Polacy słyną z gościnności. Lubią też podróżować. Kosmici wszystko widzą, tam z góry. Prawdopodobieństwo odwiedzin zatem duże”.

No właśnie – Erich von Däniken! Jego książki cieszyły się w PRL ogromną popularnością. Sam apostoł prehistorycznych kosmitów („Duch nie spadł z nieba” to tytuł jego bestsellera) nie doświadczył jednak słynnej polskiej gościnności – na każdym kroku spotykały go bowiem afronty ze strony naszego środowiska naukowego. Oddajmy głos anonimowemu fanowi teorii paleoastronautycznych, który na łamach „Odgłosów” (nr 42 z 1977 r.) relacjonował szykany, z którymi spotkał się u nas Szwajcar: „Oto, co miał do powiedzenia na temat 38 milionów egzemplarzy książek Dänikena szerzej nieznany docent Wolniewicz. (...) [Z]bił wszelkie teorie szwajcarskiego pisarza następującymi argumentami NAUKOWYMI: »prosta bzdura«, »wulgarny materializm«, »kiepska science fiction«, »naiwne fantazjowanie«. Sam Däniken natomiast nazwany został przez doc. Wolniewicza »amatorskim partaczem, produkującym intelektualną tandetę«”. Oj, nieładnie, nieładnie...

Prawdziwi kosmici wylądowali w Polsce rok po Dänikenie i spotkali się ze znacznie życzliwszym przyjęciem. 10 maja 1978 r. Jan Wolski ze wsi Emilcin (Lubelskie) wracał jak co dzień do domu. W pewnym momencie na jego wóz wskoczyło dwóch pasażerów – co nie było specjalnym zaskoczeniem, okoliczni mieszkańcy chętnie korzystali bowiem z takiej podwózki. Jakie jednak było zdziwienie woźnicy, gdy odwróciwszy się, zamiast dwóch młodzieńców z okolicy dojrzał dwie zielone postaci porozumiewające się w dziwnym, nieziemskim języku! Wdzięczni kosmici zabrali Wolskiego do swojego pojazdu i poddali badaniom.

Przygoda polskiego rolnika porwanego przez obcych stała się głośna na całą Polskę za sprawą Zbigniewa Blani-Bolnara – ufologa, który uznał relację Wolskiego za bardzo wiarygodną. Choć poddana uważnej analizie historia z Emilcina wydaje się mało wiarygodna, w zbiorowej wyobraźni Polaków ożyła jako „nasza wizyta UFO”. Na jej podstawie powstał komiks „Przybysze” z rysunkami Grzegorza Rosińskiego (twórcy niestroniącego od wątków kosmicznych „Thorgala”), Emilcinem wyraźnie inspirowany był wspomniany „Big Bang” Kondratiuka (1986). Na wystawie w Muzeum Etnograficznym zobaczyć można było służące „rekonstrukcji” wydarzeń figurki kosmitów oraz ich cudacznego statku przypominającego – wedle relacji – blaszaną puszkę z czterema wiertłami i drabinką. Model wykonano – niezwykle dosłownie kierując się instrukcjami – z blaszanej puszki i czterech wierteł.

Dziś w Emilcinie (2 godziny samochodem z Warszawy, 3,5 z Krakowa) stoi jedyny w Polsce pomnik UFO. Kolejne doskonałe miejsce na wakacyjny wypad dla tych, którym nie chce się tłuc aż do Roswell. Trochę podróż krajoznawcza, trochę wyprawa w kosmos, a trochę sentymentalna wycieczka do PRL. Choć trzeba powiedzieć, że ufundowany przez badaczy z Fundacji Nautilus gustowny sześcian na niewielkim postumencie nie ma w sobie nic z nostalgii za późnym Gierkiem i bardzo odbiega estetyką od dosłowności rekonstrukcji z pierwszych lat po lądowaniu.

Mimo komiksów, modeli i filmów, Emilcin nie stał się jednak polskim Roswell i dziś jest miejscem zapomnianym. Być może dlatego, że – w przeciwieństwie do amerykańskiego odpowiednika sprzed 70 lat – sprawa nie ma kontekstu politycznego. Nikt tu nie próbował tuszować dowodów, a przyjazne ludziki nie miały dla Polaków żadnego wywrotowego przesłania. A w czasach PRL dobry ufoludek to jednak powinien być ufoludek rewolucyjny.

Pasażerowie latających statków byli przecież za czasów komunistycznych prawie tak rozpolitykowani jak krasnoludki. Science fiction było jednym z powszechnie uznanych kodów; językiem ezopowym, za pomocą którego można było krytykować system ostro i dosadnie. Żadnemu cenzorowi nie przyszłoby wszak do głowy wdawać się w przegraną z góry próbę dowodzenia, że małe, zielone ludziki z kosmosu to tak naprawdę duzi, czerwoni komuniści zza Buga...

Spodek nad III RP

I dlatego właśnie transformacja ustrojowa tak mocno uderzyła w polskie ufoludki. Rok 1989 był punktem, w którym nasze latające spodki trzeba było w zasadzie wymyślić na nowo. Kluby UFO wciąż mogły działać, jako „okno na Zachód” zyskały jednak olbrzymią konkurencję w postaci muzyki, filmu czy towarów konsumpcyjnych. Cenzura przestała funkcjonować i ci, którzy chcieli napisać coś o komunistach, nie potrzebowali już do tego zielonych kostiumów. Pojawiały się wprawdzie pomysły, by w nowym kodzie ufoludki oznaczały Kościół katolicki albo feministki, ale jakoś żaden się nie przyjął i ostatecznie UFO nawet w sztuce zostało nieco opuszczone, stając się terytorium głównie tych, którzy naprawdę chcą pisać i czytać o UFO.

Zdarzały się, oczywiście, wyjątki od tej zasady. Np. dwie genialne kompozycje Kazika Staszewskiego, w których kosmici wykorzystani zostają jako pretekst do spojrzenia na Polskę z lotu spodka. W utworze „Bliskie spotkanie 3. stopnia” bohater tłumaczy przerażonemu kosmicie reguły życia na Ziemi: „Nie złość się, bo to nie powód do złości / Obejrzymy dziś razem wieczorne wiadomości / Pytasz, czemu jeden do drugiego strzela / To właśnie się bogaci producent miecza”. Z kolei w inspirowanym klasyką gatunku „Mars napada” („Melassa”, 2000) kosmici napadają na Polskę, od północy podbijając kolejne regiony i miasta, co najwybitniejszemu socjologowi polskiej transformacji daje okazję do wielowątkowej, przenikliwej opowieści o stanie ojczyzny na progu nowego tysiąclecia. „Uciekając z Sejmu posłowie pogubili notatki / Teraz wszyscy się dowiedzą, jakie miały być podatki. / A ile nakradliśta, lecz co począć z taką wiedzą. / Kiedy okupanci z Marsa już nam na plecach siedzą?”.

W Polsce wciąż działają kluby UFO, wydawane są książki i periodyki poświęcone tej tematyce. Sądzę jednak, że wątki ufologiczne, które najwięcej mówią o naszej współczesnej wyobraźni zbiorowej, kryją się w przeszłości. I to bardzo zamierzchłej, bo UFO stało się dziś ważnym składnikiem historycznych fantazji.

Mowa tu już była o Dänikenie i chłodnym przyjęciu, jakiego doświadczył ze strony polskiej akademii. Dänikenowskie ziarno, niewyplenione wściekłymi atakami docentów, wypuściło pędy i porządnie zakorzeniło się w polskiej duszy. Dziś książki o prehistorycznych wizytach latających talerzy to w zasadzie oddzielny gatunek.

wNajbardziej fascynujące owoce Dänikenowskie drzewo poznania rodzi tam, gdzie skrzyżowane zostało z lokalną odmianą megalomanii narodowej. Bo istnieje i taka teoria, że to właśnie my, Polacy, jesteśmy w prostej linii potomkami kosmitów! Wspominałem o tym niedawno na marginesie artykułu o starożytnych Lechitach („Podróż do imperium Lechitów”, „TP” nr 12/2017).

Cieszący się niesłabnącą popularnością Janusz Bieszk, autor wziętych „Słowiańskich królów Lechii” i „Chrześcijańskich królów Lechii”, zaczynał swoją przygodę z odkrywaniem tajemnic przeszłości właśnie od paleoastronautyki. Jego książka „Cywilizacje kosmiczne na Ziemi” przedstawia dzieje kolonii, jakie przed tysiącleciami potężni kosmici założyli na naszej planecie. Jeżeli trzy książki Bieszka przeczytać jednym tchem, ujawniają spójną narrację. Spadkobiercami kosmicznych kolonii były starożytne imperia, z nich z kolei wywodziła się Wielka Lechia. Potomkami Lechitów jesteśmy my, współcześni Polacy. Proste.

Kiedy więc wpatrujemy się w niebo w poszukiwaniu latających spodków, może towarzyszy temu wcale nie tęsknota za nieznanym, za przyszłością rodem z powieści science fiction, lecz inne, doskonale zrozumiałe dla Polaków uczucie? Może ku gwiazdom wiedzie nas tęsknota emigranta, który choć zadomowił się na Ziemi, czuje, że jest daleko od swej prawdziwej ojczyzny? Zatrzymuje się, patrzy w gwiazdy, nasłuchuje...

Lećmy, nikt nie woła! ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2017