Coś więcej niż latające spodki

Film "Dzień, w którym ziemia zamarła" z roku 1951 jest jednym z najważniejszych dokonań kinematografii fantastycznej. Jego wersja Anno Domini 2008 nie wnosi do gatunku niczego nowego. Kosmiczna groza uleciała z nich razem z postępem w dziedzinie technologii cyfrowego generowania obrazu. A filmy science-fiction z tamtych lat były wyrazem zupełnie realnych lęków.

20.04.2009

Czyta się kilka minut

Plakat filmu "Dzień, w którym Ziemia zamarła" (1951 r.) /
Plakat filmu "Dzień, w którym Ziemia zamarła" (1951 r.) /

Zwykliśmy traktować filmy sprzed niemal sześciu dekad z uśmiechem pobłażania - że teatralne, że naiwne, że, co gorsza, czarno-białe. Szczególnie wdzięczny obiekt szyderstw stanowią obrazy z gatunku science-fiction. Wszystkie przecież wyglądają tak samo: z bezkresnych otchłani kosmosu przybywają pojazdy zwane latającymi talerzami bądź UFO. Ich pasażerowie nie przybywają w pokoju, zamiary mają niecne - pragną zniewolić ludzkość i objąć Ziemię we władanie. Ludzki arsenał nie może się mierzyć z "czarodziejską" technologią najeźdźców. Rozpoczyna się orgia zniszczenia, anihilacji ulegają całe populacje miast. Na szczęście genialny naukowiec (z nieodłączną piękną asystentką) odkrywa w końcu sposób na pokonanie krwiożerczych kosmitów. Wszystko to dzieje się w oprawie nieprzekonujących efektów specjalnych, drewnianego aktorstwa i papierowych dekoracji. Napis "The End". Boki zrywać, prawda? Otóż nie.

Nowa mitologia

Po II Wojnie Światowej dotychczasowa menażeria kina grozy - wampiry z twarzą Beli Lugosiego, wilkołaki z fizys Lona Chaneya czy monstra z obliczem Borisa Karloffa - przestała straszyć amerykańską widownię, która na stronach codziennych gazet z doniesieniami z frontu czy Norymbergi widywała obrazy wielokroć straszniejsze. Z pomocą Hollywoodowi przyszedł jednak przypadek - incydent w Roswell. W 1947 r. nieopodal tego miasteczka w stanie Nowy Meksyk coś spadło z nieba. Na miejscu natychmiast zjawiło się wojsko, zaś dowództwo twierdziło, że rozbił się balon meteorologiczny. Opinia publiczna jednak wiedziała swoje - to był pojazd pozaziemskiej cywilizacji. No i się zaczęło - coraz więcej farmerów i gospodyń domowych zaczęło dostrzegać na nieboskłonie poruszające się po nieprawdopodobnych trajektoriach obiekty.

Nie tylko UFO zawładnęło masową wyobraźnią mieszkańców USA. Drugi fundament kina SF lat 50. nie miał w sobie nic pozaziemskiego. Po pokonaniu III Rzeszy na horyzoncie szybko pojawił się nowy przeciwnik - niedawny sprzymierzeniec, Związek Radziecki. Arsenały nuklearne stron konfliktu rosły w tempie wykładniczym, równie szybko rozrastały się ich siatki szpiegowskie. Wróg nie nosił już munduru i nie wrzeszczał w barbarzyńskim języku. Mógł być eleganckim panem Rosenbergiem z przeciwka, z którym co dzień wymieniało się zdawkowe uprzejmości. Mógł być każdym. Zimna wojna nie była wojną o ziemię - toczyła się o umysły. I zdaje się, że ZSRR zdobyło w niej przewagę. W Stanach Zjednoczonych wybuchła niekontrolowana psychoza - "strach przed czerwonymi" (red scare), podsycana przez niezwykle medialne przesłuchania komisji McCarthy'ego. Jej pokłosiem była  "czarna lista Hollywood", zawierająca nazwiska filmowców i aktorów o lewicowych poglądach, którzy musieli znaleźć sobie nową pracę.

Te lęki znalazły swoje odzwierciedlenie w kinie popularnym. Wizja Armii Czerwonej lądującej na kalifornijskiej plaży czy jej spadochroniarzy nad Arizoną była dla publiczności nie do zaakceptowania - byłoby to zbyt dosłowne, a z drugiej strony jednak mało prawdopodobne. Filmowcy woleli posłużyć się zatem metaforą. Metaforą inwazji kosmitów w latających spodkach na USA.

UFO ante portas

Najbardziej charakterystycznym i najbardziej typowymi obrazami o inwazji kosmitów są "Ziemia kontra latające talerze" (Earth versus Flying Saucers, 1956 r.) oraz, oczywiście, "Wojna światów" (War of The Worlds, 1953 r.). W obu przypadkach ich rodzime światy umierają bądź umarły, więc przedstawiciele pozaziemskiej, wysublimowanej cywilizacji zamierzają uwić sobie na Ziemi nowe gniazdko, eksterminując przy okazji ludzkość. Filmy te stanowią archetyp całego podgatunku. Technologia najeźdźców jest dla nas niezrozumiała i potężna - pozwala precyzyjnie i na ogromną skalę manipulować polem magnetycznym, grawitacją, elektrycznością, dźwiękiem. Nawet szczytowe osiągnięcie Projektu Manhattan jest wobec tych cudów techniki bezsilne. Obcy są źli do szpiku kości (jeżeli w ogóle mają jakieś kości), a przy okazji potwornie brzydcy - pomarszczeni i karłowaci, przypominający poronione płody, którym ktoś dał życie i pomógł dojrzeć. Są całkowicie uzależnieni od swoich statków i skafandrów - ich siła fizyczna, koordynacja ruchowa czy zmysły są słabo rozwinięte. Ich potęga pochodzi jednak skądinąd. Z umysłu.

Technologicznych gadżetów nie potrzebuje tytułowy bohater "Czegoś z innego świata" (The Thing From Another World, 1951 r.), będący przeciwieństwem porońców zamkniętych w puszkach z nieziemskiego tworzywa, gdyż jest ogromny, silny i daje sobie z nami radę gołymi rękami. Ekspedycja arktyczna, odkrywszy go zamrożonego w lodzie, zawozi do bazy, gdzie przez przypadek zostaje rozmrożony. Nieproszony gość jest antropomorficzną rośliną, która do życia nie potrzebuje światła słonecznego, lecz krwi. Ludzka też się nada. Kiedy w tle giną członkowie załogi stacji, zamienieni w nawóz dla supermarchewki (jak mówi o istocie jeden z naukowców), szef ekspedycji, wiedziony żądzą poznania pozaziemskiej formy życia, bierze się za hodowlę pozostawionych przez nią nasion, które, żywione krwią z kroplówki, rosną jak na drożdżach. Na szczęście warzywo nie z tej ziemi zostaje usmażone prądem, zaś szalony naukowiec dostaje nauczkę.

W pierwszych dwóch filmach profesorowie są raczej zrównoważeni psychicznie i w obliczu zagrożenia próbują najpierw poznać najeźdźców, a potem znaleźć sposób na ich pokonanie. O ile udaje się to w "Ziemi kontra latające spodki", to w "Wojnie światów" ludzkość czekać musi na zgoła boską interwencję - przybysze nie są odporni na nasze ziemskie bakterie oraz wirusy i padają od nich jak muchy.

Spotkaliśmy wroga, i on - to my

Inwazja otwarta jest bez wątpienia widowiskowa, jednak ludzie są w tym przypadku przedstawiani jedynie jako spanikowany, wrzeszczący tłum, ginący masowo pod gruzami. Brak tu jakiejkolwiek interakcji z obcymi na poziomie psychodramy. Wywoływany przez najeźdźców lęk jest tylko powierzchowny. Opierał się głównie na wykorzystaniu efektów specjalnych z użyciem modeli, bądź malowanych bezpośrednio na błonie filmowej. Dzisiaj filmy te wydają się bardziej naiwne niż straszne - kosmiczna groza uleciała z nich razem z postępem w dziedzinie technologii cyfrowego generowania obrazu. Latające spodki, za pomocą snopa gorąca roztapiające dzielnych amerykańskich chłopców to postać zła ewidentnego i totalnego, ale kierującego się zrozumiałą dla homo sapiens motywacją poszukiwania Lebensraum dla kosmicznej rasy panów. Wykorzystują język znany chyba w całym wszechświecie - język przemocy.

Inaczej jest w przypadku "Najeźdźców z Marsa" (Invaders From Mars, 1953 r.) oraz "Inwazji porywaczy ciał" (Invasion of the Body Snatchers, 1956 r.). Tam agresorzy - niczym radzieccy szpiedzy - nie afiszują się ze swym przybyciem i nie urządzają pokazów siły. Znajdują sobie jakieś miasteczko na odludziu i stamtąd rozpoczynają inwazję dużo subtelniejszą. Marsjanie chwytają ludzi by wszczepić im elektroniczny implant kontrolny; porywacze ciał to natomiast kosmiczne nasiona, potrafiące przyjmować kształt człowieka po uprzednim wchłonięciu pierwowzoru. Zarówno ludzie zdalnie sterowani przez Marsjan, jak i zduplikowani przez porywaczy stają się nieludzcy w swoim zachowaniu - w pierwszym przypadku nadmiernie agresywni i okrutni, w drugim - całkowicie pozbawieni emocji. Zakończenia obu filmów pozostawiają u widza uczucie niepokoju, nawet dzisiaj: w "Najeźdźcach..." chłopiec - główny bohater filmu - budzi się z koszmarnego snu o inwazji i widzi latający spodek lądujący opodal jego domu, zaś bohater drugiego wybiega na ulicę krzycząc "Oni już tu są!" (taka była oryginalna ostatnia scena "Inwazji...", potem zmieniono finał na bardziej optymistyczny).

Klaatu - przybysz z odległej planety z "Dnia, w którym Ziemia zamarła" (The Day The Earth Stood Still, 1951 r.) nie ukrywa się, lecz ląduje w Waszyngtonie na oczach mieszkańców stolicy. Nie spopiela Białego Domu promieniem śmierci, chce tylko pogadać z przywódcami wszystkich państw świata. Nie jest odrażającym monstrum, wygląda zupełnie jak my (jest całkiem przystojny) i nie ma problemu z wyrażaniem uczuć (aczkolwiek robi to w sposób dość flegmatyczny). Ale to też inwazja, może nawet groźniejsza niż wszystkie poprzednie razem wzięte. Klaatu stawia ziemianom ultimatum: "Albo przestaniecie bawić się w wojny (zwłaszcza przy użyciu atomowych zabawek), albo was zniszczymy". W tej kosmicznej prewencji pomaga mu galaktyczny policjant - niezniszczalny robot-olbrzym Gort. Oczywiście humanoidalny, bo to tylko wielki facet w gumowym kostiumie pomalowanym srebrną farbą. Demonstracja siły to w tym przypadku wyłączenie wszelkiej elektryczności i telefonów na całym globie (wtedy cała ludzkość zamiera w przerażeniu i oczekiwaniu). Klaatu, nie mogąc dotrzeć do polityków, kontaktuje się z naukowcami, przekazuje im swoje przesłanie i odlatuje. Zostaliśmy ostrzeżeni i teraz, jeżeli nie będziemy grzeczni, jeden promień śmierci z cyklopowego oka Gorta załatwi sprawę, więc lepiej jednak zgiąć kark i podać rękę koledze Rosjaninowi. To takie pojednanie na siłę. Niektórzy dopatrują się w Klaatu rysów mesjańskich - zastrzelony zmartwychwstaje, a kiedy ukrywa się wśród ludzi, przedstawia się nazwiskiem Carpenter ("Cieśla"). Jeżeli tak, to przyniósł w swoim spodku miecz ognisty i nim pogroził.

Obraz ten stanowi niedościgniony wzorzec dla późniejszych produkcji. Idealnie wyważono tu oba oblicza inwazji - mamy zatem widowiskowe sceny przelotu i lądowania latającego spodka, sugestywne sceny otwierania przyłbicy Gorta zakrywającej emiter promienia śmierci, ale również świetnie zarysowany wątek infiltrowania społeczeństwa przez Klaatu i jego zdemaskowania. Ponadto ukazano janusowe oblicze rozwoju technologii - pozaziemskie cuda techniki nie służą jedynie celom destrukcyjnym, posiadają też dobroczynne aspekty telekomunikacyjne czy medyczne. "Dzień, w którym Ziemia zamarła" był złotym środkiem SF.

Jaka piękna katastrofa!

Jednak filmami, które najbardziej kojarzą nam się z amerykańskim kinem SF, są dwa wybitnie niskobudżetowe filmy z roku 1959 - "Robot Monster" (nie podejmę się tłumaczenia tego tytułu) oraz "Plan 9 z kosmosu" (Plan 9 from Outer Space) niesławnego Eda Wooda, okrzykniętego najgorszym reżyserem wszech czasów. Ich fabuła, efekty specjalne oraz gra aktorska pochodzą z najgorszych koszmarów krytyka, składając się na niestrawny zlepek wątków, które pojawiają się we wcześniejszych obrazach. Niestety, to właśnie przez pryzmat tych dwóch wytworów filmowych grafomanów postrzega się ówczesne obrazy o inwazjach kosmitów.

W "Robot Monster" Ziemia zostaje podbita przez obcą cywilizację pozaziemską w postaci wyłącznie jednego (ze względów budżetowych zapewne) kosmity o wdzięcznym imieniu Ro-Man, jako żywo wyglądającego jak goryl w hełmie nurka głębinowego. Z antenkami. Osobnik ów wyeksterminował całą ludzkość przy pomocy promienia śmierci, pozostawiając jedynie sześcioro Ziemian, których nie może odnaleźć przy pomocy swoich olśniewających wytworów pozaziemskiej technologii, takich jak lustro łazienkowe czy maszyna do baniek mydlanych. Fabuła jest dość zagmatwana, oparta głównie na bełkotliwych dialogach, zabawie w kotka i myszkę z kosmitą oraz romansie łączącym parę jedynych ocalałych mieszkańców Ziemi w wieku reprodukcyjnym. Koniec końców Ro-Man zakochuje się w Ziemiance, porywa ją do swej jaskini i morduje pozostałych ocaleńców. Film kończy się wizją totalnej zagłady, kiedy to promień śmierci Ro-Mana przecina osnowę czasu i przestrzeni, kładąc kres cywilizacji homo sapiens (ważką rolę w odgrywają tu legwany ucharakteryzowane na dinozaury).

Na tle Ro-Mana, dążącego do czystej, nieskażonej myślą destrukcji, spisek kosmitów z "Planu 9 z kosmosu" wydaje się wysublimowany. Obcy w rajtuzach i lśniących tunikach mają jeden, jasno sprecyzowany cel - chcą zmusić ziemskie rządy do przyznania przed opinią publiczną, że naprawdę odwiedzają nas latające spodki. W tym celu, realizując tytułowy plan numer 9, lądują na małomiasteczkowym cmentarzu z dala od cywilizacji i zaczynają ożywiać leżące tam ciała (między innymi Beli Lugosiego w jego ostatniej roli). W obliczu marszu hord zombie na Waszyngton rząd USA nie mógłby już dłużej ukrywać istnienia gości z kosmosu przed obywatelami. Jest to rozumowanie dla przeciętnego przedstawiciela homo sapiens niepojmowalne, bo dlaczego w celu ujawnienia swego istnienia trzeba ukrywać się na cmentarzu (choć spodek może się kojarzyć z nowoczesną architekturą sakralną)? Najeźdźcy chcą ostrzec ludzkość przed dalszymi eksperymentami z dziedziny fizyki, bowiem następnym krokiem po rozszczepieniu atomu będzie rozszczepienie fotonu, co doprowadzi do reakcji łańcuchowej na skalę kosmiczną i zniszczenia wszechświata. Kilku niezbyt bystrych, ale za to odważnych ziemian udaremnia knowania nieziemców i ludzkość w spokoju może zająć się badaniami nad bronią kosmicznej zagłady, nieświadoma istnienia pozaziemskich cywilizacji.

My się kosmitów nie boimy?

Lepsze czy gorsze - filmy z latającymi spodkami w roli głównej wywarły wpływ na współczesną kulturę popularną. O swojej dziecięcej fascynacji nimi pisze Stephen King w "Danse Macabre", wykazując ponadczasowe walory grozy przybyłej z otchłani kosmosu. Tim Burton złożył hołd temu gatunkowi w "Marsjanie atakują" na swój przewrotny i groteskowy sposób, zaś Edowi Woodowi, reżyserowi "Planu 9 z kosmosu", sprokurował filmową biografię. Paul Laffoley w eseju "Disco Volante" uznaje spodek Klaatu, zwany Thanathonem (projektowany przez Franka Lloyda Wrighta) za nowy klasyczny wzorzec idealnych proporcji. Kultowy serial "Z archiwum X" opowiada przede wszystkim o ukrytej inwazji kosmitów i spisku wysoko postawionych osób, mającym na celu jej zatajenie. W 2007 r. powstała kolejna, czwarta już wersja "Inwazji porywaczy ciał", a ekranizacji "Wojny światów" nie sposób się doliczyć (jedną z nich był niesławny "Dzień niepodległości"). "Coś" Johna Carpentera z 1983 r. to druga wersja "The Thing From Another World", bliższa literackiemu pierwowzorowi. Jeżeli chodzi o dalsze inspiracje, warto wspomnieć bardzo udane filmy "Żona astronauty" oraz "Władcy marionetek". To jednak nie są już starzy, dobrzy kosmici w swych latających spodkach. Obecnie najeźdźcy często przybierają formę odrażająco niehumanoidalną, całkowicie spotworniałą - jakichś owadów, jakichś mikrobów, jakichś, za przeproszeniem, pozaziemskich glutów.

Współcześnie kosmici jakoś mniej straszą. Owszem, widz wzdrygnie się, kiedy znienacka wyskoczą na bohatera, gdy przy okazji spece od efektów specjalnych sprokurowali im wyjątkowo ohydne facjaty; nie wywołują jednak tego lęku, który przenika do głębi jestestwa i nie daje spać po nocach. Lęku, który sprawia, że z niepokojem patrzymy w niepoznawalne, bezkresne niebo pełne gwiazd. Filmy o najeździe obcych nie zapładniają masowej wyobraźni. Konkurują w box-office z globalnymi kataklizmami, maniakalnymi mordercami, międzynarodowymi terrorystami czy azjatyckimi duchami przetworzonymi na hollywoodzka modłę. Każdy z tych gatunków epatuje okrucieństwem, seksem oraz wysokobudżetowymi cyfrowymi efektami specjalnymi, więc widzowi wszystko jedno, czy ogląda film science-fiction, thriller, slasher czy horror. Liczy się to, żeby na ekranie dużo się działo.

***

Razem ze zniknięciem kartonowych spodków pomalowanych na srebrno i facetów w gumowych kostiumach zagubił się humanistyczny wymiar tych opowieści. Klaatu sprzed półwiecza o twarzy nieznanego brytyjskiego aktora teatralnego Michaela Rennie zostawił nas z pytaniem o sens naszych małych wojenek wobec wiecznego, niezmierzonego kosmosu, zaś nowoczesny Klaatu z gwiazdorskim obliczem Keanu Reevesa pozostawił po sobie jedynie smrodek popcornu. Na szczęście szybko wietrzejący.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]