Uczeń klasy B

Podział na lepszych i gorszych widać już w piaskownicy.

01.06.2009

Czyta się kilka minut

Załóżmy, że ma na imię Franio i przychodzi na świat w dużym mieście.

Franio miga

Jest dzieckiem doradcy finansowego w liczącym się banku i szefowej public relations w prestiżowej firmie farmaceutycznej. Gdy skończy trzy miesiące, mama zabierze go w dziwne miejsce z napisem "Baby’s Best Start" nad drzwiami. Rzecz jasna, nie będzie wiedział, że trafił do jednego ze 180 od niedawna istniejących ośrodków w kraju, w których niemowlaki uczą się języków obcych według metody brytyjskiej lingwistki Helen Doron, a który - jeśli mama zechce przychodzić trzy razy w tygodniu - uszczupli jej zasobny portfel o 400 zł. - Ale przecież Franio nie może konwersować tylko po angielsku - zmartwi się pewnego dnia jego tata. I już nazajutrz zaprowadzi syna na zajęcia z bobomigania. To bobomiganie, przywiane do Polski również z Wielkiej Brytanii, ma nauczyć Frania komunikacji z otoczeniem, zanim wypowie pierwsze słowo. Po 10 tygodniach, kto wie, może wymiga kilkanaście znaków w cenie 35 zł za każdą sesję. Gdy skończy pół roku, rozpocznie naukę czytania (będą mu wymachiwać przed nosem kartkami z dużymi czerwonymi literami), a także matematyki (kartki z kropkami do policzenia), według cieszącej się coraz większą popularnością metody Glenna Domana. Więc jeśli Franio będzie dobrze prowadzony (takiego określenia używają specjaliści), w wieku dwóch lat ma szansę znać 550 angielskich słów i czytać dwuwyrazowe sekwencje. Nic dziwnego, że jak pójdzie do przedszkola, to będzie kimś.

Ale scenariusz pt. "piękny i bogaty" wciąż dotyczy losów zdecydowanej mniejszości polskich Franiów.

Franio w piaskownicy

W scenariuszu "może i piękny, ale biedny" rodzi się w tym samym mieście jako syn nocnego stróża i sprzątaczki. Jeśli gdzieś go prowadzą, to do supermarketu na wyprzedaż. Od pieluch edukację pobiera w osiedlowej piaskownicy, wśród tak samo zasmarkanych, podobnych mu dzieciaków. Wprawdzie zdarza się, że do okolicznych bloków wprowadzają się czasowo młode inteligenckie małżeństwa, ale ich dzieci Franio raczej nie pozna; oni wolą jeździć ze swoimi 20 minut samochodem do parku, gdzie są zabawki i gdzie jest czyściej, a także można spotkać rodziców z tej samej półki: miłych, wykształconych - z którymi można wymienić poglądy o bobomiganiu. Tata-stróż ochoty ani auta na takie eskapady nie ma.

Prof. Marta Zahorska z Instytutu Socjologii UW uważa, że tendencja do grupowania wokół siebie swoich jest zgodna z ludzką naturą, ale niesie niebezpieczeństwo podziałów na lepszych i gorszych, co samo w sobie nie jest niczym nowym. Nowe jest tylko to, że zjawisko zaczyna być w Polsce widoczne już w piaskownicy. I od piaskownicy się utrwala.

Franio uklepujący łopatką babkę z brudnego piasku na podwórkowym wybiegu jeszcze nie jest tego świadom. Z lepszością skonfrontuje się niebawem, w przedszkolu.

Franio liże kredkę

Dwa lata temu w prasie pojawiają się pierwsze alarmistyczne sygnały: niemal każde publiczne przedszkole w Polsce prowadzi dodatkowe płatne zajęcia; najpopularniejsze to angielski i rytmika. Co to oznacza w praktyce? Gdy jeden Franio pląsa sobie w najlepsze, drugi siedzi bezczynnie w sali obok. Gdy ten pierwszy powtarza gładko "I’m the best", drugi nudzi się na korytarzu. Kiedy pyta, dlaczego nie może pójść na angielski z innymi, słyszy: "Bo mamusia nie zapłaciła".

W niektórych miejscowościach, tam, gdzie mamusia nie zapłaciła, stosuje się też podział żywieniowy. Lepszy Franio pałaszuje befsztyk z polędwicy, gorszy obchodzi się kanapką lub zupą. W przestrzeni publicznej demokratycznego kraju pojawia się szokujące określenie: segregacja przedszkolaków.

Włodzimierz Paszyński, pedagog, wiceprezydent Warszawy odpowiedzialny za edukację, apeluje wtedy do dyrektorów stołecznych przedszkoli, żeby stosowali rozwiązania sprawdzone jeszcze w międzywojniu: niech płatne zajęcia odbywają się jako pierwsze lub ostatnie, a tam, gdzie nie da się tego zorganizować, niech problem zostanie jasno przedstawiony radzie rodziców - bo jest przekonany, że większość okaże gest solidarności z biednymi (np. złoży się na lepsze posiłki). Wielu dyrektorów rozpaczliwie szuka wyjścia na własną rękę: nawiązuje kontakt z fundacjami, które sponsorują płatne zajęcia. W Kielcach ich finansowanie bierze na siebie samorząd.

Wiceprezydent Paszyński przyznaje: nie ma sposobu, żeby złe praktyki wyeliminować (to jasne, że nie zakaże się dodatkowych zajęć) - co najwyżej, jak w Warszawie, można je ograniczyć. Zwraca jednak uwagę, że sytuacja małych dzieci w dużych miastach jest i tak o niebo lepsza niż na prowincji, gdzie przedszkoli brakuje i dzieci wychowuje ulica.

Choć nawet w stolicy zdarzają się szokujące sytuacje. Dr Barbara Murawska, pedagog z UW, która prowadzi zajęcia na studiach podyplomowych, opowiada o nauczycielce wychowania początkowego w jednej z podstawówek, niemal w centrum miasta: - Rozdała dzieciom kredki świecowe. A jeden chłopczyk pyta: "co to jest?". I zaczyna je lizać. On nigdy nie widział świecowej kredki.

Franio się wstydzi

Wypada więc wkomponować losy Frania w jeszcze jeden scenariusz. Nazwijmy go "daleko od szosy". Rodzi się w Koziej Wólce albo Kocich Łapach w gminie Pech Chciał. Rano wsiada do gimbusa, który dowozi go do pięknej, niedawno pobudowanej szkoły w stolicy gminy. Ta szkoła, oczko w głowie wójta, salę gimnastyczną ma i komputery, kolorowe ściany i podłogę na błysk. Niech nas te pozory nie zmylą. Prof. Marta Zahorska, która badała problem nierówności w szkołach wiejskich, nie ma wątpliwości: w tych dużych (małe, gdzie zjawisko nie istnieje, likwiduje się z przyczyn ekonomicznych) występuje segregacja dzieci ze względu na miejsce zamieszkania: - Wieś wsi nierówna. Tworzy się klasy miejscowych i dowożonych. Ci miejscowi to dzieci lokalnej elity: matka sklepowa czy urzędniczka gminna, ojciec policjant czy strażak. Ci dowożeni to "buraki", "wsioki". Ich rodzic to tylko rolnik.

Pretekst do podziału nasuwa się sam: "wsioków" trzeba odwieźć po rozległym terenie. Kiedy więc miejscowy Franio maszeruje na zajęcia pozalekcyjne, Franio z Koziej Wólki - do autobusu. Kiedy pierwszy kopie piłkę na przyszkolnym boisku, drugi przewala w oborze gnój, niańczy młodsze rodzeństwo albo pracuje w chlewie. Bywa: przychodzi na lekcje czerwony, ze spaloną od chemikaliów, co się je sypie w kurniku, twarzą. A że w nocy pracuje - przysypia. Lub nie przychodzi wcale. Nauczycielka zachodzi w głowę, czemu Frania nie ma, a on złom zbiera. W Polsce B na wagary chodzi się do pracy.

- To właśnie tam, na dole, niewydolność opieki społecznej widać jak na dłoni - dowodzi Zahorska. - Żeby Franio dostał darmowy obiad, jego matka musi stawić się dwa razy w roku w urzędzie albo w szkole. Ale ona ma sześcioro dzieci, to jak się stawi?

W tej Polsce B, szczególnie na terenach popegeerowskich, oprócz tego, że Franio pracuje i bywa głodny, to jeszcze się wstydzi. Bo zamiast normalnych podręczników ma skserowane. Bo ma dysgrafię i dysleksję - nikt przecież nie uczył go głośnego mówienia, a rodzice do poradni nie zaprowadzą, żeby "wariata z dziecka nie zrobić".

Jednak nauczyciele i tak wolą pracować z "wsiokami". Bo one cichutkie są, a ich rodzice pokorni. Miejscowi - powiada dyrektorka - o byle co się pyszczą.

I zdarza się, zapuka taki Franio do gabinetu dyrektorki, siądzie na brzegu krzesła. Pomilczy. Czasem zaczyna opowiadać: a to ojciec, jak wypije, z siekierą lata. A to matka chora na raka. A to konkubent matki bije. I niekiedy dyrektorka nie wytrzymuje, zgłasza jakiś przypadek na policję, ale to jest przez mieszkańców źle widziane: "donosicielka", "czarna owca" - przylega do niej łatka, tym bardziej że policja zwykle sprawę umarza. Więc często zostaje jej tylko z Franiem pomilczeć.

Franio siedzi w szatni

Gdy Roman Dolata i Barbara Murawska na zlecenie Instytutu Spraw Publicznych przeprowadzają pionierskie badania w losowo dobranych gimnazjach i szkołach podstawowych, zapewne nikt nie przypuszcza, że wywołają burzę. Naukowcy chcą się dowiedzieć, czy w badanych placówkach występują jakieś formy segregacji dzieci, a jeśli tak, to na jaką skalę.

Kiedy w latach 2002-2004 prezentują wyniki, wielu przeciera oczy ze zdumienia. Oto jesteśmy w jednej ze szkół podstawowych sporego miasta. Są tu trzy klasy pierwsze. Dyrekcja tłumaczy ochoczo: do "A" chodzą uczniowie, "których rodzice się nimi interesują ", to znaczy płacą 350 zł za muzykę, plastykę oraz inne lekcje (zaznaczmy: obowiązkowe, czyli przepisowo nieodpłatne w szkołach publicznych). Do "B" ci, których rodzice zadeklarowali, żeby ich dzieci uczyły się informatyki. A do "C"?

"O, takie tam, wie pani" - odpowiada dyrektorka. Nimi rodzice nie interesują się w ogóle. Ta klasa, na życzenie rodziców z "A" i "B", zostaje odseparowana, umieszczona w szatni.

Dr Murawska: - W wypowiedziach dyrektorów najbardziej przerażał cynizm albo brak rozeznania w pedagogicznym zawodzie. Zdumiewali się: a z tą klasą "C" ciągłe kłopoty, chuliganią, nie uczą się. Czemu? Nie umieli pojąć, co czuje Franio ze szkolnego podziemia.

Ale na klasach "pakietowych" (z płatnymi lekcjami) nie wyczerpuje się segregacyjna inwencja. Oto w szkole w P. dzieci z klasy "A" zaczynają naukę o ósmej, z "B" po południu. Dlaczego? Te pierwsze mają pracujących rodziców, drugie - bezrobotnych. "Więc mogą być odbierane później" - wzrusza ramionami dyrektorka. W szkole w Z. do lepszej klasy dostaniesz się, jeśli masz ojca albo matkę na stanowisku. W szkole w K. - jeśli mieszkasz na osiedlu apartamentowców.

Gdy po opublikowaniu badań kuratoria zakazały tworzenia klas "pakietowych", los gorszego Frania mógłby się rysować w jaśniejszych barwach. Ale dr Murawska jest ostrożna: od tamtego czasu nowych badań nie przeprowadzono. Badaczka ma też wątpliwości, czy dzisiaj byłyby możliwe, bo dyrektorzy - choćby po cyklu publikacji "I’m lepszy" na łamach "Polityki" - przerazili się mediów i mało prawdopodobne, by pozwolili sobie na szczerość.

Tymczasem Franio, raz wepchnięty w segregacyjne tryby, ma nikłe szanse, by się z nich wyzwolić. Badania nie zostawiają złudzeń: im dalej w edukację szkolną, tym gorzej. W gimnazjach segregacja występuje prawie dwa razy częściej niż na szczeblu podstawowym, a dotyczy od 30 do 50 proc. szkół.

Franio tkwi w getcie

Struktura tego mechanizmu jest czytelna: Franio ze słabymi stopniami dostaje się do gorszego gimnazjum. Jeśli przypadkiem (rejonizacja) trafi na lepsze, to i tak do gorszej klasy (szatnia). Takie wnioski płyną również z przygotowanego przez konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość" raportu o stanie oświaty, który wskazuje na kolejne formy selekcji: według uzdolnień uczniów i statusu materialnego rodziców. Szkołom zależy bowiem na wysokim miejscu w rankingach, a to łatwiej osiągnąć, przyciągając dzieci z majętnych rodzin, bo zależność jest niepodważalna: biedni rodzice to niemal zawsze kiepskie wyniki dziecka, zamożni - dobre.

Krystyna Starczewska, współautorka raportu, dyrektorka jednego z prestiżowych warszawskich gimnazjów, jest zdecydowanie przeciwna skupianiu najzdolniejszych w oddzielnych klasach. Do jej szkoły przyjmowane są na miejsca bezpłatne - bez względu na wyniki egzaminu wstępnego - dzieci niepełnosprawne, uchodźców, a także z placówek opiekuńczych. Zamożni, rozumni rodzice przekonali się, że jest to rozwiązanie korzystne także dla rozwoju ich własnych potomków: uczy troski o innych, pozwala na bezpośredni kontakt z wielokulturowością współczesnego świata. Wszyscy chodzą do tych samych klas, ale szkoła reaguje na potrzeby każdego z uczniów. Dlatego języków i matematyki uczy się w tej szkole w grupach, stosownie do poziomu zaawansowania i zainteresowania. - To nie segregacja, tylko indywidualizacja, która przed segregacją chroni - podkreśla Starczewska.

Spór o to, czy inwestowanie w najlepszych musi oznaczać tworzenie gett dla najsłabszych, toczy się od lat także wśród naukowców. W latach 60. amerykańscy socjologowie dowiedli, że dzieci, które chodziły do jednej klasy z bogatszymi czy zdolniejszymi, uczyły się zdecydowanie lepiej, a obecność gorszych w najmniejszym stopniu nie odbijała się negatywnie na tych drugich. Nawet najlepsze szkoły prywatne dbają, by ich społeczność uczniowska przypominała przekrój amerykańskiego społeczeństwa - dlatego oferują też miejsca dzieciom z harlemów, różnych kultur i wyznań.

Co takiego ma więc tamten system edukacyjny, czego nie ma nasz?

Franio obserwuje jaskółki

- Rozsądek - odpiera Barbara Murawska i wyjaśnia: - Nierówności edukacyjne są stare jak świat. Ale państwa, które dbają o to, żeby wskaźnik segregacji był niski (np. skandynawskie czy Wielka Brytania), mają jednocześnie najlepsze wyniki w międzynarodowych badaniach PISA, porównujących umiejętności i poziom uczniów. Jeśli kraj chce mieć dobrze wykształcone społeczeństwo, a nie tylko jego wąską warstwę, musi inwestować zarówno w utalentowanych, jak słabszych.

Na razie Polska, ze swym wskaźnikiem segregacji 35,8 proc., na liście rozsądnej edukacji zajmuje jedno z ostatnich miejsc w Europie.

- Nasz system sprzyja segregacji, bo nie nadążył za przemianami społecznymi - twierdzi prof. Zahorska. - Nie wziął pod uwagę, że wraz z kształtowaniem się klasy średniej będą rosły nie tylko aspiracje rodziców związane z edukacją dzieci, ale też materialne rozpiętości między grupami obywateli. Na Zachodzie od lat funkcjonują liczne programy skoncentrowane na ułatwianiu startu małym dzieciom z trudnych środowisk, motywuje się pedagogów do pracy z nimi, tak by odkrywały w sobie smykałkę do sportu, śpiewu, tańca, żeby nie schodziły do podziemia.

***

Choć i u nas jaskółki już widać. Po raz pierwszy stworzono przedszkola dla wszystkich pięciolatków z jednej z najbiedniejszych warszawskich dzielnic Pradze Północ, wyposażając je w tornistry i fachową kadrę. Jest już gotowy projekt Szkoły z Pomysłem, który będzie nagradzać te placówki, gdzie nie tylko dobrze zdaje się egzaminy, ale też rozwija emocjonalnie, duchowo, twórczo: prowadzi teatrzyk, organizuje happeningi, kręci filmy. W wielu szkołach znalazły się pieniądze na zajęcia z zaniedbanymi uczniami w dodatkowych godzinach.

- Można śmiało powiedzieć, że dopiero ambicje klasy średniej uruchomiły proces wspomagania słabszych - konkluduje Włodzimierz Paszyński.

Socjologowie podkreślają, że to proces istotny nie tylko z powodów humanitarnych. Trwałe poczucie gorszości może prowadzić do buntu. Żeby temu przeciwdziałać, Franio z gminy Pech Chciał musi znaleźć drogę do krainy Lepsza Dola.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2009