Twórca skończony

Kiedy Marcin Dubieniecki został narzeczonym córki prezydenta, zajęto się nim z ogromną czułością. Troską objęto jego genealogię. Zastanawiano się, czy prezydent nie stanie na drodze uczuciu, i czy jego brat się aby nie wścieknie.

08.03.2011

Czyta się kilka minut

Działacze PZPR w rodzinie to sytuacja spoza marzeń koligacyjnych obu panów, wielkich przecież amatorów oceniania cudzych życiorysów. Wedle niektórych ówczesnych opinii szykowało się piękne, XIX-wieczne, romansowe dziwowisko, spodziewano się rozdzierających scen, zakazu randkowania, łez, a może nawet ucieczki z domu bądź porwania oblubienicy. Szczęśliwie nie doszło do dramatu, który - łatwo to sobie wyobrazić - zająłby Polskę na długo. Rodzice ciepło przyjęli zięcia, usłyszał - jak sam mówi - że w żadnej mierze nie odpowiada za grzechy przodków. Było to bardzo ludzkie, zważywszy, że jest w Polsce parę osób, które nie dostąpiły takiej łaski. Są ludzie, którzy z powodu swych pokrewieństw prawdziwych i nieprawdziwych doznali - trzeba rzec - srogiej od panów Kaczyńskich niełaski.

Mecenas w aurze publicznego dostąpienia milczał. Pięknie. Z perspektywy widać, że było to jedno z najpiękniejszych milczeń dwudziestolecia. Wymilczał sobie pozycję i wizerunek nie lada, ale koniec końców nie docenił tego sukcesu i zabrał głos. Wszyscy usłyszeli, jak bardzo nieromantycznie mówi mecenas Dubieniecki, pisze zresztą takoż. Najpierw napisał bardzo nieuprzejmy list do tragicznie romantycznej postaci polskiej polityki, czyli posłanki Szczypińskiej. Nawet niewinne żarciki, wbrew rozsiewanym nieco na siłę pogłoskom, to nie jest specjalność ani tej partii, ani prezesa Kaczyńskiego, a list mecenasa był od grubego żartu aż nadto tęgi. Propozycja, by pani Szczypińska, ku uciesze mieszkańców spacerowała po Słupsku z różą w zębach, najlepiej z księdzem pod rękę, była jasnym sygnałem, że mecenas to nie jest żaden - jak by powiedział Mordechaj Meirowitz - Mastermind. Mimo to, ta młoda zuchwałość, z jaką Dubieniecki bryknął na tragicznie romantyczną postać, szarpnęła najtęższymi rozumami analizującymi naszą politykę. Uznano za coś raczej pewnego, że mecenas nie boi się żoninego stryja. Ponieważ nie ma takiego drugiego, ten oto kozak odbierze prezesowi prezesurę i strąci go w czeluść. Takoż uważano, choć widać było gołym okiem, że prezes maca się po rapciach, a hamuje się tylko ze względów domowych. Było jasne, że gdyby był to ktokolwiek inny, prezes by go natychmiast rozciapciał na marmoladkę.

Mecenas Dubieniecki, tak obiecująco milczący i tak nieobiecująco bawiący się piórem, skończył wtedy właśnie karierę polityczną - to było przecież jasne. Trzeba nie znać prezesa, by mniemać cokolwiek innego, analitycy zaś dalej entuzjastycznie wałkowali szanse polityczne zięcia jego brata. Zwłaszcza że mecenas, owszem, mówił jakoś po linii. Brakowało mu jednak tego czegoś, owej specyficznej pisowskiej subtelności w ujmowaniu istoty. Opinia, że tylko żydowski adwokat miałby szanse na skuteczne reprezentowanie rodzin w sprawie smoleńskiej, dawała miarę jego horyzontów i fantazji. A czy nie była to przypadkiem ocena sprawności mecenasa Rogalskiego, mającego tę pracę od dawna? To kolejna - powiedzmy oględnie - niezręczność. Nieudolnością i amatorszczyzną na poziomie zupełnie niesłychanym był bluzg telefoniczny wobec dziennikarza z "Dziennika Bałtyckiego". Przecież dziś wszyscy wszystkich nagrywają w oczekiwaniu głównie na brzydkie wyrazy. Niepojęte, jak z takimi ambicjami można tego nie wiedzieć.

Wróćmy do pisarstwa. Inne, wyłażące teraz na wierzch rękopisy mecenasa Dubienieckiego, w odróżnieniu od wspomnianego tu listu, nie miały nigdy ambicji literackich. Były sztuką innego rodzaju. Choć - przyznam - wysłuchana przez prezydenta prośba ułaskawieniowa mecenasa ma literacką ściśle konsekwencję. Były minister prezydenckiej kancelarii, pan Duda z Krakowa, ogłosił w weekend, że przysięgnie w uroczystym sztafarzu, iż owej prośby nigdy na oczy nie widział. Nadeszły na mecenasa czasy, w których - wieszczę w ciemno - nie ma w PiS nikogo, kto przyznałby się do lektury jakiegoś jego utworu. Los Owidiusza go spotkał, choć może to porównanie niedobre, bo ów nigdy nie przestawał z "Matuchą" - kimś o tak bardzo niełacińskim pseudonimie, i nie prowadził internetowego pamiętnika pod pseudonimem Marta Kaczyńska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2011