Zielona ruletka

Władysław Kosiniak-Kamysz, podpisując porozumienie z liberałami i lewicą, może przyspieszyć odpływ swego elektoratu do PiS i ułatwić Jarosławowi Kaczyńskiemu utrzymanie władzy. Opozycjo, nie ciesz się zbyt wcześnie.

04.03.2019

Czyta się kilka minut

 / JACEK DOMIŃSKI / REPORTER
/ JACEK DOMIŃSKI / REPORTER

Gdyby Władysław Kosiniak-Kamysz pozostawił swoje Polskie Stronnictwo Ludowe poza Koalicją Europejską, to cały koncept jednoczenia opozycji przed eurowyborami straciłby sens.

Po długich deliberacjach, przy przychylności większości członków władz PSL i głośnej niechęci mniejszości, prezes ludowców zdecydował się na rzecz bez precedensu – pójdzie do wyborów europejskich w koalicji z Platformą, SLD, Nowoczesną, Zielonymi itp. To najpoważniejsza decyzja polityczna ludowców od momentu, gdy w 1990 r. ich partia sprytnie przepoczwarzyła się ze wspierającego komunistów Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego w niepodległościowe PSL, odwołujące się do etosu Stanisława Mikołajczyka. To także najważniejsza decyzja młodego prezesa ludowców. Postawił na szali swój autorytet, który wciąż w dużej mierze wynika z pozycji jego rodziny w ludowych zastępach.

Czemu się więc zdecydował na tę ryzykowną koalicję? Bo uznał, że ma marne szanse w eurowyborach, w których głosują raczej miasta. A gdyby PSL startując solo po raz pierwszy w historii nie przekroczył progu wyborczego, wpadłby w tarapaty. No i źle by to wróżyło znacznie ważniejszym wyborom parlamentarnym.

– Koalicja Europejska bez PSL nigdy nie miałaby szans na zwycięstwo. Nasza decyzja daje szansę na zmianę władzy w kraju – mówi mi buńczucznie lider PSL.

Zauważam: – Prawda jest taka, że programowo PSL pasuje do koalicji PO-SLD-Zielonych i pomniejszych partyjek jak pięść do nosa. Lewica chce zliberalizować aborcję, wy się na to nie zgodzicie. Nowoczesna chciała likwidować KRUS, a to wasza reduta. Tę wyliczankę mogę ciągnąć długo.

Kosiniak: – Różnimy się z naszymi koalicjantami w sprawach światopoglądowych czy gospodarczych. Tyle że te kwestie nie są rozstrzygane na poziomie Unii Europejskiej. Po drugie koalicji nie tworzy się, gdy się ma takie same poglądy. Gdybyśmy we wszystkim się zgadzali, bylibyśmy w jednej partii. A po trzecie, dzięki PSL w koalicji nie będzie niebezpiecznego skrętu w lewo. Jesteśmy strażnikami centrowego kursu.

Po pierwsze, drugie i trzecie: tak naprawdę nie chodzi o program, tylko o przetrwanie.

Bezpieczny poligon

Jeszcze nigdy w swej najnowszej historii PSL nie był w tak trudnej sytuacji politycznej. Z jednej strony PiS dąży do przejęcia wiejskiego i małomiasteczkowego elektoratu. Dla Kaczyńskiego to sprawa kluczowa, jeśli chce utrzymać władzę na jesieni. W dużych miastach nie ma czego szukać. W jesiennych wyborach samorządowych miastowi pokazali mu gest Kozakiewicza (nota bene swego czasu słynny lekkoatleta był kandydatem PSL na posła z Warszawy).

W dodatku wyrazisty konflikt przeorał polską scenę polityczną na pół, a PSL trudno się w tym odnaleźć – programowo, historycznie, emocjonalnie. W tej sytuacji decyzja o koalicji wydaje się logiczna. Ale to tylko pozory. Bo PSL to partia o szczególnej tożsamości, która z zasady startuje w wyborach pod własnym szyldem. W dodatku ludowcy nie mają wyboru – atakowani przez PiS, mogą pójść w koalicji tylko z liberałami i lewicą. Oczywiście, Platforma to liberalizm mocno ociosany, zaś SLD to lewica mocno pragmatyczna. W dodatku obie partie są przez ludowców dobrze obwąchane przez cztery kadencje wspólnych rządów (dwie z SLD i dwie z PO) oraz niezliczoną liczbę koalicji w terenie. Ale wciąż to spore ryzyko.

Młody lider ludowców zdecydował się na nie, uznając, że wybory europejskie to dobry poligon. Można przetestować ten wariant polityczny za stosunkowo niewielką cenę. Jeśli koalicja nie chwyci, to PSL wróci przed wyborami parlamentarnymi do swego szyldu, zielonej koniczynki, co najwyżej wystawiając wspólne listy z PO i SLD do Senatu.

Ale we władzach partii panuje na razie ostrożny optymizm. Przy obietnicy kilku dobrych miejsc dla kandydatów ludowców, Kosiniak jest w stanie obronić dzisiejszy stan posiadania, czyli cztery fotele europosłów. To byłaby gwarancja spokoju do jesiennych wyborów, które mogą mu zapewnić bezprecedensowy polityczny awans, albo strącić w nicość. Lider PSL świetnie to wie, dlatego kalkuluje jak mało kto.

Chłop specyficzny

Kosiniak to chłop specyficzny. Potomek zasłużonego dla ludowców rodu Kosiniaków-Kamyszów, których nazwisko w zielonych szeregach zastępuje partyjną legitymację.

Imię ma po dziadku, chłopie, żołnierzu 13. Pułku Ułanów Wileńskich i Batalionów Chłopskich. Jego ojcem jest lekarz Andrzej Kosiniak-Kamysz, minister zdrowia w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Już w końcówce PRL, gdy ZSL był jeszcze wierny towarzyszom z PZPR, Kosiniak-Kamysz senior był wiceministrem zdrowia w rządzie Mieczysława Rakowskiego i głównym inspektorem sanitarnym kraju.

Bracia Andrzeja – czyli stryjowie Władysława – także są dobrze osadzeni w polityce. Zwłaszcza Zenon Kosiniak-Kamysz, który podczas rządów PSL z SLD był m.in. wiceszefem MSWiA, a za PO-PSL – wiceministrem obrony, a potem ambasadorem w Kanadzie i Singapurze. To właśnie jego dotknęła największa rodzinna tragedia.

– To był 9 sierpnia 2010 roku, stryj był wtedy ambasadorem w Kanadzie, a do Polski na wakacje przyjechały jego dzieci, moi kuzyni: Michał miał 20 lat, a Marysia 16, jechali samochodem do Krynicy z kuzynką Sylvią, wypadek, zginęli na miejscu. Miałem dyżur w szpitalu, gdy się o tym dowiedziałem. Potem odbierałem stryja z lotniska... Po tym pogrzebie już żaden nie robi na mnie wrażenia. To był największy koszmar, jaki przezżyłem— wspominał po latach Władysław Kosiniak-Kamysz.

Prawdziwy pan doktor

Kosiniak-Kamysz junior miał dyżur w szpitalu, bo – jak ojciec – jest lekarzem. Skończył Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, jest doktorem nauk medycznych (praca doktorska „Związek zmienności genu kodującego cyklohydrolazę GTP l z funkcją śródbłonka naczyniowego u chorych z cukrzycą typu 2” obroniona 9 lat temu).

Działalność polityczną zaczynał w młodzieżówce PSL, z takim nazwiskiem to był naturalny wybór. Ale pierwsze wybory już tak oczywiste nie były. Wystartował w 2010 r. do rady miasta w Krakowie z listy prezydenta Jacka Majchrowskiego, kojarzonego z SLD. Wszedł dzięki temu, że sam Majchrowski wygrał kolejną kadencję i zrezygnował z mandatu radnego, robiąc dla niego miejsce. – Majchrowski odwiedzał rodziców w domu, jeszcze gdy był wojewodą pod koniec lat 90. Pomagałem mu już w pierwszych wyborach prezydenckich w 2002 r. – wspomina Kosiniak-Kamysz.


Czytaj także: Jarosław Flis o jednoczeniu opozycji: Nie wszystkie ręce na pokład


Do dziś łączą go z prezydentem dobre kontakty. Przed ostatnimi wyborami samorządowymi Majchrowski obiecywał Kosiniakowi, że się wycofa i namaści go na następcę pod Wawelem. Oczywiście, i jak zwykle w ostatniej chwili, zmienił zdanie. Miałem wtedy na bieżąco kontakt z Kosiniakiem. Choć starał się robić dobrą minę do złej gry, widać było, że doskwiera mu to, iż stary krakowski lis go ograł.

Kosiniak jest grzeczny i ułożony, nawet polityka nie była w stanie nauczyć go bezwzględności i wulgarności.

Pierwszy tysiąc dla rodziców

Radnym był krótko. Już następny rok to posada ministra pracy w drugim rządzie Donalda Tuska, po wyborach sejmowych w 2011 r.

– Lider PSL Waldemar Pawlak proponował mi tę posadę już w 2007 r., gdy powstawała koalicja z PO. Ale ja chciałem się dalej uczyć, wtedy nie miałem jeszcze nawet egzaminu lekarskiego. Odmówiłem też stanowiska wicewojewody małopolskiego. W 2011 r. propozycja ministerialna padła znowu, co było znamienne, bo Pawlak miał w zwyczaju obrażać się na ludzi, którzy raz mu odmówili. Tusk mnie widział raczej w zdrowiu, ale władze PSL zdecydowały, że wolimy resort pracy – opowiada.

Zastąpił na stanowisku swą starszą partyjną koleżankę Jolantę Fedak, która – mówiąc najoględniej – miała kłopoty osobiste i łatwość generowania bezsensownych konfliktów w resorcie.

Wtedy tak naprawdę wypłynął na szerokie wody. Przy wsparciu ówczesnego prezydenta, Bronisława Komorowskiego, sporo zdziałał w obszarze polityki społecznej: roczne urlopy rodzicielskie, zasada „złotówka za złotówkę” (w razie przekroczenia progu dochodowego świadczenie rodzinne nie jest odbierane, tylko redukowane o kwotę przekroczenia) czy „kosiniakowe” (1000 zł miesięcznie przez pierwszy rok życia dziecka dla rodziców, którzy nie mogą skorzystać z urlopów rodzicielskich, np. rolników, bezrobotnych czy studentów).

Zabrakło mu jednak politycznej siły przebicia, by pójść jeszcze dalej, w kierunku takim, który potem wytyczył PiS swym efektownym 500 plus. Nie miał też wielkich umiejętności autopromocyjnych – przez to do dziś regularnie musi przekonywać, że pierwsze zauważalne zmiany wspierające rodziców to jego zasługa.

Oblężeni przez PiS

Już jako minister – z racji wieku, rodzinnych tradycji i posady ministra – zaczął się pojawiać w spekulacjach dotyczących przyszłego prezesostwa PSL. Pogłoski nasiliły się zwłaszcza po 2012 r., gdy prezesurę partii sensacyjnie stracił ówczesny wicepremier Waldemar Pawlak. Pokonał go lekceważony partyjny outsider Janusz Piechociński, który miał jednak kłopot z kontrolowaniem partii i od początku uważany był za prezesa przejściowego.

Prezesurę PSL Kosiniak objął ostatecznie dopiero po wyborach w 2015 r., gdy pod wodzą Piechocińskiego PSL ledwo wszedł do Sejmu.

Kosiniak szybko odmłodził kierownictwo partii, a w mediach społecznościowych zaczął wręcz promować określenie „nowy PSL” – by pokazać przemianę partii i trafić do młodszych wyborców.

Obecne decyzje polityczne lidera i partii mogłyby być inne, gdyby nie początek tej właśnie kadencji Sejmu. Kiedy ludowcy lizali rany po porażce i wymieniali swoje władze – co jest w ich przypadku zawsze skomplikowaną układanką między różnymi nurtami i klanami w partii – niesiony wyborczą euforią PiS zaczął ostro PSL atakować. A to nie przyznał ludowcom stanowiska wicemarszałka Sejmu, a to sekował ich we władzach komisji, by w finale przystąpić do ordynarnej próby rozbicia klubu PSL kupowaniem posłów. Po wyborach klub PSL liczył 16 posłów, jednego ponad niezbędne minimum. Tyle że obóz władzy najpierw podebrał mu Andżelikę Możdżanowską (została wiceministrem w Ministerstwie Inwestycji i Rozwoju, a teraz kandyduje z listy PiS do Europarlamentu), a potem Mieczysława Baszkę (trafił do partii Jarosława Gowina). Brak klubu w Sejmie oznacza, że partia nie miałaby żadnych instrumentów uprawiania polityki na poziomie ogólnopolskim. Sytuację uratował taktyczny sojusz z trzema dawnymi posłami PO, którzy odeszli z partii po konflikcie z Grzegorzem Schetyną. To Michał Kamiński, Stefan Niesiołowski i Jacek Protasiewicz uratowali klub dla PSL (ten ostatni zresztą został potem wypożyczony Nowoczesnej, gdy z kolei Schetyna próbował ją rozbić).

– PiS próbował zrobić wszystko, żeby nas zniszczyć – mówi mi Kosiniak-Kamysz. – Dziś słyszę, jak lamentują po naszej decyzji o przystąpieniu do Koalicji Europejskiej, że zdradzamy swoje ideały i wyborców. Tyle że to oni te ideały i wyborców chcieli nam ukraść. Nawet zaczęli jeździć do Wierzchosławic, żeby udawać, iż czczą Witosa. To obłuda i fałsz. Mamy z PiS wspólnotę programową w sprawach społecznych. Ale z ugrupowaniem, które tak działa i które łamie konstytucję, koalicji nigdy nie stworzymy.

Na barykadach z KOD

Ta konfrontacyjna polityka PiS zaprowadziła Kosiniaka-Kamysza na barykady KOD. Razem ze skłóconymi liderami poobijanej Platformy i przywódcami wznoszącej się Nowoczesnej stawiał się na wezwania Mateusza Kijowskiego.

Nie wszystkim w PSL ten pierwszy wyraźny ukłon wobec liberałów i lewicy się podobał. W drugiej połowie 2016 r. Kosiniak po cichu zniknął z kodowskich happeningów. Ale w momentach kluczowych wciąż stał tam, gdzie anty-PiS. Był jedną z głównych postaci protestów przeciwko reformie sądownictwa z 2017 r. „Wmawiają całej Polsce, że chcą więcej sprawiedliwości. Zdzieramy tę maskę obłudy” – tak trenował swój wiecowy talent.

Pierwszym prawdziwym testem były dla niego wybory samorządowe w 2018 r. Dla PSL to najważniejsze ze wszystkich głosowanie, bo partia ma wielu wójtów, burmistrzów i radnych w całej Polsce. Oczywiście, PSL znalazł się na pierwszej linii strzału. Ostro atakowali go liderzy PiS na czele z Kaczyńskim i Morawieckim (perfidni postkomuniści, uwłaszczyli się, nic dobrego dla wsi nie zrobili).

Pierwsze powyborcze sondaże dawały PSL 17 proc. – ale ostatecznie skończyło się na 12 proc. Wynik na tyle dobry, by Kosiniak odetchnął z ulgą, a jednocześnie na tyle niepokojący, żeby poważnie pomyślał nad koalicją z Platformą w wyborach europejskich i parlamentarnych. Dziś prezes PSL mówi mi: – Kiedy obejmowałem partię po przegranych wyborach w 2015 r., byliśmy pobici, morale spadało, nie było pieniędzy, a PiS wyrzucał naszych działaczy z pracy. To były najtrudniejsze trzy lata w historii PSL. Teraz już jesteśmy na prostej. Skoro dziś znów PiS nas atakuje, to znaczy, że uznali nasz akces do Koalicji Europejskiej za śmiertelne zagrożenie.

Wyprowadzka sztandarów

Koalicja Europejska jest przełomem nie tylko dla PSL. Powiedzmy to sobie szczerze: czy ludowcy traktują sojusz z Platformą taktycznie, czy strategicznie, to bez wątpienia ze swego szyldu z koniczynką rezygnować nie zamierzają. Ale dla partii takich jak SLD czy Nowoczesna – o planktonie w stylu Teraz! Ryszarda Petru nie wspominając – to tak naprawdę droga w jednym kierunku: wyprowadzenia sztandaru.

Nowoczesna jest już i tak bankrutem, praktycznie partią wydmuszką.

– Upadła tak nisko, że jej szefowa Katarzyna Lubnauer jest zadowolona z samego faktu, że jest na zdjęciach – mówi z sarkazmem jeden z liderów Koalicji.

Z kolei Czarzasty został wzięty fortelem. Schetyna jeszcze przed decydującymi rozmowami urządził konferencję Koalicji Europejskiej z udziałem m.in. trzech byłych premierów z SLD, Cimoszewicza, Belki i Millera. Choć z niektórymi – zwłaszcza z Millerem – Czarzasty ma dziś szorstkie relacje, to dla elektoratu SLD (a to wciąż około miliona ludzi) byłoby niezrozumiałe, gdyby SLD poszedł inną drogą niż jego premierzy.

Dlatego też Koalicja Europejska będzie tworem znacznie poważniejszym od Koalicji Obywatelskiej, jednorazowego eksperymentu PO i Nowoczesnej w wyborach samorządowych. Wynik KE w wyborach europejskich może mieć psychologiczne przełożenie na rezultat wyborów parlamentarnych. A wynik wyborów parlamentarnych wpłynie na kształt sceny politycznej na długie lata.

Czy po jesiennych wyborach będzie wciąż miejsce dla PSL? O ile elektorat Platformy – w dużej mierze także SLD – zaakceptuje każdą konfigurację dającą szansę na upodlenie PiS, o tyle wyborcy PSL są enigmą. Analiza dotychczasowych wyników wyborów pokazuje, że wyborcy samorządowi PSL często przed wyborami ogólnokrajowymi przepoczwarzają się w stronników PiS.

Czyj premier, czyj prezydent

Jeśli jednak Kosiniak-Kamysz poprowadzi umiejętnie swą rozgrywkę, to nosiciele politycznych plotek wróżą mu błyskotliwą karierę. Zwycięstwo opozycji mogłoby oznaczać, że stanie się jednym z kandydatów na premiera. Ludowcy podsycają plotki, że za takim rozwiązaniem optuje Tusk, proponując nawet, by Kosiniak został przed wyborami ogłoszony jako wspólny kandydat. To miałoby być przynętą dla wyborców PSL, skonfundowanych zbyt liberalno-lewicowym obliczem wspólnej koalicji.

Czy to prawda, trudno jednoznacznie osądzić. Tusk rozważa różne przedwyborcze opcje, choćby oparcie się na prezydentach dużych miast. Schetyna jednak takie zagrożenie dla swych premierowskich planów traktuje poważnie. Sondował nawet, czy Kosiniak zgodziłby się kandydować jako koalicyjny kandydat na prezydenta.

W ten sposób, zupełnie niepostrzeżenie, diametralnie zmienia się postrzeganie PSL w elektoracie liberalnym. Jeszcze kilka lat temu ludowcy mocno obrywali za swój genetyczny nepotyzm, twardą walkę o przywileje dla wsi i dbanie wyłącznie o własny interes. Dziś ów nieco toporny, bardzo ostentacyjny sposób sprawowania władzy przez PSL liberalne elity wspominają z rozrzewnieniem. Cztery lata rządów PiS dramatycznie zmieniły perspektywę. Dlatego też Kosiniak ma szansę stać się pierwszym liderem ludowców, którego fetować będą salony. O ile wchodząc w konszachty z salonowcami, nie straci swoich wyborców.

Kosiniak-Kamysz lubi to porównanie: Witos jako premier zaczynał od prawicowo-narodowych rządów Chjeno-Piasta, a skończył gdzie? W Centrolewie. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „Tygodnikiem”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2019