Tubylcy i naród

Skłócona, krzykliwa, eurosceptyczna - czy taka będzie prawica A.D. 2012? Wiele na to wskazuje. Niestety.

10.01.2012

Czyta się kilka minut

Jarosław Kaczyński, wciąż najpotężniejszy polityk opozycji, w napisanym pod koniec ubiegłego roku liście otwartym do działaczy PiS przywołał widmo rozdrobnienia prawicy, które nazwał "syndromem lat 90.". Przypomniał nazwy organizacji, które dziś mówią już niewiele, a młodszym wyborcom zgoła nic; przypomniał zwalczanie się nawzajem i dominację ambicji przywódców małych partii nad wspólną sprawą. To, zdaniem prezesa PiS, realna groźba także na dziś.

Pisząc swój list późną jesienią, Kaczyński zdawał się jeszcze nie przyjmować do wiadomości faktycznych pęknięć, pisał wszak: "polska prawica, tj. Prawo i Sprawiedliwość" - czyli prawica to PiS, PiS to prawica.

Podobnego zdania jest Paweł Kowal, dawny polityk PiS, a obecnie lider PJN, według którego ("TP" nr 51/11) "prawica wchodzi w okres kryzysu". Tyle tylko że on uważa, iż to właśnie formuła jednej partii jest przyczyną kłopotów.

Syndrom ofiary

Niezależnie, który z panów ma rację, kryzys widać gołym okiem: od 2007 r. kolejne porażki wyborcze (skrzętnie wyliczane Kaczyńskiemu przez odwiecznych przeciwników i niedawnych sojuszników), nowe rozłamy, spadek poparcia. Do tego mamy napór wartości kojarzonych z lewicą i liberalizmem: sukces Palikota, zmiany w społecznych obyczajach, podważanie pozycji Kościoła. Prawica z każdym dniem zdaje się więc być spychana do okopów św. Trójcy i emocje zaczynają w niej brać górę nad chłodnym rozumowaniem. Znów okazuje się jedynym dysponentem wartości narodowych, na których straży stoi, i z tego powodu znów zaczyna być prześladowana przez tych, którzy chcą rozmyć polskość w międzynarodowej magmie.

Teoretycznie można by na to machnąć ręką, wszak repertuar insynuacji i oskarżeń (najczęściej o zdradę interesów narodowych) brzmiał poważnie w czasach, gdy prawica rządziła państwem. Ale tylko nierozsądni przeciwnicy prawicy mogą się cieszyć z jej obecnych kłopotów.

"Syndrom lat 90.", o którym pisał Jarosław Kaczyński, był winą i problemem całej formacji, jednak jego efektem był także "syndrom ofiary". Ludzie z tej strony sceny politycznej nabrali wtedy przekonania, że w wyniku jakichś krzywdzących układów zostali pominięci w "redystrybucji prestiżu", a "złowrogi salon" wyprosił ich za drzwi. Wyrobili w sobie też przekonanie o własnej moralnej wyższości nad resztą politycznego światka, jako wolni od zgniłych, różowo-czerwonych kompromisów.

To wszystko odbiło się czkawką w momencie, gdy PiS przejął władzę w 2005 r. Zamiast budować Polskę dumną i nowoczesną (jak to było w programach), skupiono się na "odzyskiwaniu" kolejnych obszarów życia publicznego i na odtrąbianiu końca "Polski Kiszczaka i Michnika". Górę wzięły resentymenty i chęć rewanżu.

Chude lata

Jarosław Kaczyński raczej się już nie zmieni. Tak jak kiedyś brał udział w demonstracji, podczas której palono kukłę Lecha Wałęsy, tak teraz organizuje marsze, na których niedawne wystąpienie Radosława Sikorskiego nazywa się "hołdem berlińskim", a krytykę rządu (święte prawo opozycji) miesza z obchodami rocznicy 13 grudnia i obroną polskiej - rzekomo zagrożonej - niepodległości.

Na prawicy - także w samym PiS - sporo jest jednak ludzi, których doświadczenie polityczne jest inne. Nie formowały ich czasy opozycji ani nawet Konwentu św. Katarzyny. Pierwsze polityczne doświadczenie zdobywali w okresie rządów AWS, a nawet dopiero gdy PiS i prawicowa wówczas PO szły po władzę. Okres sprzed 2005 r. to wszak gwiezdny czas prawicy - a dla wielu młodych działaczy czas nadziei i wiary, nie zaś porażek i frustracji. Część z nich może teraz zniechęcić się do polityki, a część nabrać przekonania, że za kłopoty ich formacji odpowiadają nie skłóceni i węszący spiski liderzy, ale jakieś nieczyste (najpewniej ponadnarodowe) siły. Wtedy będą musieli w duchu przyznać rację Kaczyńskiemu i jego sojusznikom.

A przecież prawa polityki są takie, że kiedyś prawica wróci do władzy i to dzisiejsi 30-, 40-latkowie będą nadawać jej ton. Pytanie więc: czy będą to ludzie pałający chęcią rewanżu, przekonani o swej wyższości moralnej, odwołujący się do skrajnych emocji i łatwo szafujący oskarżeniami o zaprzedawanie narodowych wartości, czy też gotowi do kompromisu, niebojący się Europy (a przynajmniej niestraszący utratą suwerenności) i chcący w niej skutecznie realizować polski interes? Czy będą to politycy, którzy liznęli odpowiedzialności za państwo, czy ludzie, którzy wyżywali się w organizowaniu politycznych marszów? Odpowiedzi poznamy podczas chudych lat dla polskiej prawicy, które, wiele na to wskazuje, właśnie nadciągają.

Poczucie wyższości

Niezależnie od tego, jakich retorycznych wygibasów nie zastosowałby Ludwik Dorn (patrz wywiad Cezarego Michalskiego, "TP" nr 1/12), jego podział na Polskę narodową (PiS i Solidarna Polska - ciekawe, że Dorn nie wymienił PJN...) oraz Polskę "lokalno-tubylczą" (cała reszta) jest właśnie przykładem takiego poczucia wyższości i przekonania o posiadaniu monopolu na rację. Dorn wszak podczas sejmowego wystąpienia stwierdził, że tylko "Polska narodowa" "podtrzymuje ideę Polski jako bytu politycznego, jako jednostki politycznej, także jako wspólnoty i jako zobowiązania członków tej wspólnoty wobec niej".

Ponieważ "Polska narodowa" nie sprawuje dziś władzy w kraju i jest spychana na margines - lub sama się tam lokuje, choćby decyzją przejścia europosłów Polski Solidarnej z frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów do nieistotnej frakcji Europa Wolności i Demokracji - kwestia "podtrzymywania idei Polski jako bytu politycznego" staje się bardziej dramatyczna. W tym kontekście każda porażka formacji "Polski narodowej" staje się porażką Polski w ogóle. Pomijając wielkie sprawy - jak różne interpretacje przyczyn katastrofy w Smoleńsku czy "przypadkowe" zwycięstwo Komorowskiego nad Kaczyńskim - nawet dość drobne kwestie, typu kłopotów Jana Pospieszalskiego w telewizji, przejęcie tygodnika "Wprost" przez Tomasza Lisa czy odsunięcie Pawła Lisickiego z kierowania "Rzeczpospolitą" (niezależnie od sporu, jaki toczyli z Lisickim Kaczyński i "Gazeta Polska"), mogą w przyszłości być podwalinami legendy o powtórnym wypychaniu ludzi prawicy z życia publicznego. A czym to się kończy - już wiemy.

Dekadę temu polska polityka straciła ludzi pokroju Aleksandra Halla i Wiesława Walendziaka, którzy po rozstaniu z marzeniami o budowaniu prawicy racjonalnej i europejskiej zajęli się własną karierą. Ostali się ci, którzy głośniej domagali się rewolucji. Dziś najbliżej wypłukania z polityki są chyba ludzie PJN.

Średnia europejska

Szans na budowanie prawicy, o jakiej marzyli Walendziak i Hall, Wiesław Chrzanowski, ale też Jan Rokita, być może nigdy w Polsce nie było. Nawet AWS Mariana Krzaklewskiego był najsilniejszy, gdy nazywał konstytucję targowicą i domagał się intronizacji Chrystusa na króla Polski. O tym, że inna prawica jest jednorożcem, świadczyć może też niemożność Rafała Dutkiewicza, by mocno zaistnieć na ogólnopolskiej scenie politycznej. Prezydent Wrocławia jest euroentuzjastą, działa na rzecz modernizacji podległego sobie terytorium, a jednocześnie deklaruje przywiązanie do tradycyjnych wartości, takich choćby jak rodzina. W skali kraju to jednak nie zadziałało.

Inna sprawa, że można zżymać się na polską prawicę taką, jaka jest, ale tak naprawdę nie odstaje ona od średniej europejskiej (a już zwłaszcza środkowoeuropejskiej). Niemal w każdym europejskim kraju istnieje mniej lub bardziej wpływowa partia prawicowa żywiąca się eurosceptycyzmem i strachem przed obcymi. Kto nie wierzy, niech przeczyta najnowsze doniesienia z Węgier, gdzie Viktor Orbán wprowadza w życie antydemokratyczne zmiany, których żadna polska partia nie wprowadziła. Lub niech posłucha prezydenta Czech Václava Klausa. Także rządzący Wielką Brytanią konserwatysta David Cameron potrafił w grudniu podstawić nogę próbującym reformować Unię Europejską politykom - i robił to oczywiście w interesie swojego narodu.

Tacy politycy reprezentują przekonania części każdego społeczeństwa, więc trudno się obrażać na rzeczywistość. Czas wreszcie przyzwyczaić się do polityków, którzy szafują pojęciami narodu i w oponentach widzą ludzi, dla których polskość niewiele oznacza. Są oni trwałym i nieusuwalnym komponentem prawicy. Z drugiej strony zresztą politycy lewicy coraz dalej posuwają się w atakowaniu wiary, Kościoła i wartości uznawanych za tradycyjne - do nich zachowawcza część polskiego społeczeństwa też musi przywyknąć. Istotą sprawy jest to, czy w momencie triumfu jednej lub drugiej opcji politycznej ton nadawać będą radykałowie, czy politycy bardziej umiarkowani.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2012