Trzy lata w Azji

Choć Andrzej Meller widział niejedną wojnę - w Gruzji, Afganistanie, Libii - w centrum jego zainteresowania wcale nie jest wojna, lecz człowiek: z jego bólem i radością, traumą i marzeniem.

02.11.2011

Czyta się kilka minut

Jakkolwiek niewiarygodnie to zabrzmi: choć Andrzej Meller już od ponad trzech lat jest dobrze znany czytelnikom "Tygodnika" - jako autor korespondencji z różnych, bardzo szczególnych zakątków świata - to osobiście spotkaliśmy się po raz pierwszy dopiero niedawno: gdy odbierałem go z lotniska. Andrzej wracał z Libii, gdzie spędził ostatnie pół roku; przedtem przez trzy lata podróżował po świecie. Aż dotąd znaliśmy się tylko z maili, rozmów telefonicznych, esemesów - w ciągu tych trzech lat bywało, np. podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej, że esemes był optymalną formą kontaktu między korespondentem a szefem działu zagranicznego.

A zaczęła się ta nasza regularna już współpraca (wcześniej Andrzej publikował swoje teksty sporadycznie, np. reportaże z rosyjskiego Kaukazu) właśnie wtedy, w sierpniu 2008 r. Andrzej znalazł się - jako dziennikarz - we właściwym miejscu o właściwym czasie: najpierw w gruzińskiej części Doliny Kodori w Abchazji (na wysuniętej "placówce", wbitej klinem w terytorium kontrolowane przez Rosjan), a chwilę później na granicy między Gruzją a Osetią.

***

Tam właśnie, niedaleko Cchinwali - stolicy Osetii Południowej - trafił dokładnie w momencie, gdy zaczęła się wojna, nazwana później "pięciodniową". Z początku był tam jedynym polskim dziennikarzem - i w ogóle jednym z niewielu dziennikarzy zachodnich. Relacje Andrzeja z frontu trafiały do nas często po kawałku, właśnie w postaci esemesów lub krótkich telefonów; gdy tylko było możliwe, słał także zdjęcia - jedne i drugie publikowaliśmy natychmiast na stronie internetowej "Tygodnika". Czasem w postaci krótkich reportaży, a czasem - np. gdy rosyjskie lotnictwo zaatakowało cywilów w mieście Gori zakazanymi przez prawo międzynarodowe bombami rozpryskowymi - niemal w postaci lapidarnych depesz. Po pewnym czasie zauważyliśmy ze zdumieniem - ale także, co tu kryć, z satysfakcją - że liczne polskie media internetowe po prostu przedrukowują relacje, a czasem nawet zdjęcia Andrzeja (nie zawsze zresztą pytając o zgodę i podając źródło...).

Andrzej nie miał ze sobą hełmu ani kamizelki kuloodpornej - nie używał ich zresztą nigdy również i później (z jednym wyjątkiem: gdy był w Afganistanie, ale i tutaj tylko wtedy, gdy towarzyszył polskim żołnierzom; taki był wymóg wojskowych). Nieodpowiedzialność? Być może. Ale, zważmy to, również rezygnacja z atrybutów "inności", które natychmiast wyróżniają (i izolują) zachodnich dziennikarzy pracujących w "trudnym" terenie, pozwalała Andrzejowi zyskiwać zaufanie zwykłych ludzi - Gruzinów, Afgańczyków, Syngalezów, Libijczyków.

Bo styl pracy Andrzeja, będący zarazem jego wielkim i naturalnym chyba darem, który doskonale widać w jego tekstach, polega zwłaszcza na jednym: będąc w jakimś miejscu, Andrzej wchodzi od razu i całkowicie w świat ludzi, rzuconych w sytuację ekstremalną, egzystencjalnie skrajną, jaką jest np. wojna: żyje razem z nimi, ich życiem, podróżuje jak oni, je to, co mają do jedzenia (jeśli mają). W pewnym sensie - identyfikuje się z nimi. Nie ustawia się w pozycji zdystansowanego obserwatora, który przybył do nich na chwilę z kompletnie innego świata, aby za chwilę ruszyć dalej. Tym zyskuje zaufanie, przyjaźń, szacunek.

***

Jeśli więc ktoś chciałby zarzucić Andrzejowi, że uprawia zbędne ryzykanctwo - gdy, przykładowo, przemierza pakistańskie "terytoria plemienne" (tj. obszary, gdzie nie sięga władza centralna, lecz gdzie rządzą lokalni "warlordowie" i talibowie) przebrany za Pakistańczyka albo gdy wyrusza zwykłym lokalnym autobusem z Kabulu do Bamjan (tam, gdzie do 2001 r. stały największe na świecie posągi Buddy, zniszczone przez talibów), albo gdy wreszcie jedzie konno przez birmańską prowincję - niech najpierw wyważy racje. Bo to owszem, ryzyko, ale także jedyna szansa, aby poznać kraj i ludzi takich, jakimi są naprawdę. Tego nie zobaczy się nigdy, siedząc za murami polskich baz wojskowych w Afganistanie albo pisząc korespondencje z hotelowego pokoju.

Zresztą, decydując się na ryzykowne podróże, Andrzej nie skacze bynajmniej na główkę do basenu bez sprawdzenia, czy jest w nim woda. Nie podróżuje nigdy samodzielnie, ale z pomocą ludzi, których poznał metodą "od człowieka do człowieka". Np. do Afgańczyka, z którym pojechał do Bamjan i Doliny Pandższiru, skierował go przyjaciel z Pakistanu, którego ów Afgańczyk był krewnym itd. Zaufanie do ludzi - rzecz jasna, nie nieograniczone i nie udzielane od razu i w ciemno - to kolejna cecha, charakteryzująca styl jego pracy.

***

A skoro już o ludziach mowa: gdy czytam dziś książkę Andrzeja Mellera "Miraż. Trzy lata w Azji" - będącą zbiorem jego reportaży z różnych miejsc w tej części świata - utwierdzam się raz jeszcze w tym, co tak bardzo ceniłem i cenię w jego pisarstwie: mianowicie to, że w centrum zainteresowania Mellera jest człowiek - czy będzie to gruziński wieśniak wygnany z rodzinnej ziemi, czy nastoletnie prostytutki w Indiach, sprzedane do burdeli przez rodziców, czy wreszcie rodzina z Bhopalu, od 25 lat prowadząca własną heroiczną walkę ze skutkami największej katastrofy przemysłowej w historii, która zdarzyła się w tym miejscu w 1984 r. (eksplodowały wówczas zakłady chemiczne, należące do amerykańskiego koncernu; koncern właściwie wykpił się od odpowiedzialności za cierpienia miejscowej ludności).

Jeśli ktoś oczekiwałby więc, że np. w rozdziałach poświęconych Afganistanowi znajdzie analizę sytuacji politycznej w tym kraju czy wręcz jakąś prognozę jego przyszłości, to się rozczaruje. Oczywiście, polityka jest tu obecna - musi być - ale tylko w takim zakresie, w jakim to konieczne dla opowiedzenia o życiu Afgańczyków, którzy stanu permanentnej wojny doświadczają od ponad 30 lat.

Kiedy Andrzej trafił do Afganistanu, pierwsze tygodnie spędził w kolejnych polskich bazach wojskowych - od Bagram (będącego właściwie miastem, gdzie można zamówić na telefon hamburgera z dostawą do mieszkalnego kontenera) aż po wysunięte "placówki ogniowe". I oto, czytając kolejne afgańskie rozdziały, widzimy, jak taka sytuacja coraz bardziej Andrzeja męczy: chce zobaczyć Afganistan, a tymczasem obserwuje "życie wewnętrzne i uczuciowe" naszych żołnierzy (opisane zresztą barwnie i bez cenzury), którzy nawet nie próbują wchodzić w świat Afgańczyków. Z ulgą opuszcza w końcu wojskowych, aby następnie podróżować już po Afganistanie samodzielnie - to znaczy z pomocą zaprzyjaźnionych Afgańczyków.

***

Gruzja, Iran, Afganistan, Pakistan, Birma, Indie, Sri Lanka, Wietnam, Tajlandia... Od dawna namawiałem Andrzeja, aby napisał tę książkę. Teraz namawiam go gorąco, napisał kolejną: o libijskim powstaniu, które opisywał przez minione sześć miesięcy.

Mam nadzieję, że powstanie jak najszybciej.

ANDRZEJ MELLER, "Miraż. Trzy lata w Azji", The Facto, Warszawa 2011

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2011