Trybunalska niszczarka się zatka

Na tak zwanej reformie sądownictwa stracili wszyscy: sędziowie, których uwikłała w bieżącą politykę, obywatele, którym utrudnia dostęp do sądów, a nawet rządzący, którzy chcieli się po prostu pozbyć instytucji ograniczających ich władzę.

13.09.2021

Czyta się kilka minut

Protest przed Sądem Apelacyjnym w Krakowie w sprawie przywrócenia sędziów odsuniętych od orzekania. Kraków, 18 maja 2021 r. / MAREK LASYK / REPORTER
Protest przed Sądem Apelacyjnym w Krakowie w sprawie przywrócenia sędziów odsuniętych od orzekania. Kraków, 18 maja 2021 r. / MAREK LASYK / REPORTER

Gdy PiS twierdzi, że sędziowie są polityczni albo „upolitycznieni”, ma rację, bo tacy się stali w wyniku tzw. reformy sądownictwa. Skoro atakuje się najbardziej neutralną światopoglądowo profesję, to jej przedstawiciele się bronią i choćby w ten sposób tracą nimb neutralności w oczach obywateli. Kiedy PiS mówi, że są „nadzwyczajną kastą”, to też ma w pewnym sensie rację: sędziowie byli i są dość hermetycznym środowiskiem o silnym poczuciu solidarności grupowej. Również do tego PiS się przyczynił.

Łatwo było przewidzieć, do czego taka reforma, przeprowadzona w sposób konfrontacyjny – kolokwialnie mówiąc: na rympał – musiała doprowadzić. Próby podporządkowania sobie sądownictwa odbywały się w wielu krajach, w tym w bezpośrednim sąsiedztwie Polski: w latach 90. na Białorusi, potem w Rosji i na Ukrainie za rządów Wiktora Janukowycza. Stąd wiadomo, że jeśli wprowadza się politykę partyjną na sale rozpraw, jeśli rząd próbuje sterować wyrokami sądów, wydłuża to postępowania, bo sędziowie, którzy nie chcą poparzyć rąk gorącymi kartoflami podrzucanymi przez polityków i zachować apolityczność, będą się wyłączać i unikać podejmowania decyzji, które narażają ich na konflikt z etyką zawodową i ostracyzm środowiska. Jak działa sędzia stojący przed dylematem: albo narazić się rządowi, albo wydać wyrok, który zostanie podważony przez drugą instancję? Tak samo jak wtedy, kiedy nie wie, jaką opcję wybrać – przedłuża sprawę, aż sytuacja stanie się bardziej klarowna.

Proszę mi to skasować

Nic dziwnego, że na skutek reformy polskie sądownictwo niemal się zatkało i sprawy kiedyś rozstrzygane w ciągu kilku tygodni trwają teraz kilka miesięcy. Nie powinno nikogo dziwić, że nawet nominaci PiS w Sądzie Najwyższym nie przychodzą do pracy albo orzekają niezgodnie z linią tej partii – nie wiadomo, jak długo ten rząd będzie jeszcze rządzić, nie wiadomo, co następna władza zrobi z jego nominatami. To trochę jak w tym brytyjskim żarcie, gdzie członek Izby Wyższej staje przed sądem za korupcję, otrzymawszy łapówkę od obu partii za oddanie głosu, i odpowiada na pytanie sędziego, jak w końcu głosował: „Zgodnie z moim sumieniem, Wysoki Sądzie”.

Wkrótce nawet najbardziej zdyscyplinowani nominaci PiS – sędziowie Trybunału Konstytucyjnego – staną przed takim dylematem. Zamiast kontrolować rząd i parlament, jak przewidywała to konstytucja z 1997 r., Trybunał funkcjonuje niczym rządowa niszczarka: jeśli rządowi z jakiegoś powodu przestaje się podobać jakaś ustawa, odsyła ją na aleję Szucha, by tam ją unieważniono.

Ostatnio poszedł krok dalej, wykorzystując tę niszczarkę do unieważnienia orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Rozpatrując odwołanie wniesione przez firmę Xero Flor (stąd potoczna, używana w prasie nazwa tej sprawy), sędziowie w Strasburgu orzekli, że w składzie polskiego TK, który wcześniej rozpatrywał skargę firmy, zasiadał nieprawidłowo wybrany sędzia, tzw. dubler, co narusza prawo do niezawisłego sądu. Polski rząd się nie odwołał od tego wyroku (choć mógł), zamiast tego każe teraz Trybunałowi w Warszawie orzec, że tenże nie jest sądem i wobec tego nie podlega jurysdykcji Strasburga.

Trybunał będzie potrzebował niezwykle zdolnych rzeczników, aby zaciekawionej publiczności wyjaśnić, dlaczego raz jest, a raz nie jest sądem. Dla mediów będzie to zabawne widowisko, ale skutki zabawne już nie będą. Europejska Konwencja Praw Człowieka jako prawo międzynarodowe ratyfikowane przez Polskę przed niemal 30 laty jest częścią polskiego porządku prawnego i na co dzień jest stosowana przez sądy powszechne. Jeśli trybunał w Strasburgu twierdzi, że TK, orzekając z udziałem nieprawidłowo mianowanego sędziego, nie jest sądem (w rozumieniu Konwencji), i sam trybunał uzna, że nim nie jest (aby się wyłączyć spod jurysdykcji Strasburga), będzie to silny argument dla sądów powszechnych, aby w razie wątpliwości stosować tzw. rozproszoną kontrolę konstytucyjną. Polega ona na tym, że każdy sąd, zamiast wysłać Trybunałowi Konstytucyjnemu pytanie o konstytucyjność danego przepisu, sam to sprawdza. PiS od przejęcia Trybunału walczy jak lew, aby tę ocenę ograniczyć tylko do niego. Teraz sam stwarza potężny wyłom w tej strategii: i znowu reforma gryzie własny ogon.

Ma ona jeszcze bardziej absurdalne skutki. Jeśli TK sam się uwolni spod władzy ETPC, to odpada też jako ostatnia instancja krajowa dla skarżących, którzy na końcu swojej drogi szukają sprawiedliwości w Strasburgu. Nie muszą już składać skargi konstytucyjnej (jak np. wspomniana firma Xero Flor), aby potem udowodnić, że wyczerpali wszystkie instancje w Polsce. I kolejny absurd: podmiot, któremu TK z udziałem nieprawidłowo wybranego sędziego przyznał rację, może potem żądać odszkodowania w Strasburgu za to, że Polska – choć przecież na gruncie krajowym wygrał – pozbawiła go prawa do sądu…

Bałagan byłby mniejszy, gdyby polski rząd zdecydował się odwołać od wyroku w sprawie Xero Flor i czekał na wyrok Wielkiej Izby ETPC (czego nie uczynił zapewne w obawie przed kolejną przegraną). Bałagan byłby mniejszy nawet wtedy, gdyby Polska po prostu wypowiedziała Konwencję, bo wówczas Trybunał w Strasburgu straciłby w ogóle kompetencję do oceny polskiego sądownictwa. Wtedy Polska miałaby podobny status co Białoruś, która nigdy nie ratyfikowała Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, albo Turcja, która ją w 2016 r. zawiesiła.

Skutki prawne dla obywateli byłyby umiarkowane, wiele bowiem gwarancji Konwencji pokrywa się z gwarancjami praw człowieka w unijnym traktacie lizbońskim, którego częścią jest Karta Praw Podstawowych. A w UE, inaczej niż w Strasburgu, za naruszenia grożą nie tylko umiarkowane odszkodowania dla pokrzywdzonych, lecz wielomilionowe kary. Być może dlatego polski rząd ucieka się teraz do użycia swojej ulubionej niszczarki właśnie przeciwko traktatowi lizbońskiemu.

Wiele wskazuje, że niszczarka się zatka.

Kto kogo przeczeka

W warunkach rządu mniejszościowego posiadanie takiej niszczarki jest bronią obosieczną, którą opozycja może skierować przeciwko rządowi. Może w zamian za poparcie ważnej dla obozu władzy ustawy w parlamencie zażądać, by inną, niewygodną dla siebie ustawę skierować do oceny przez TK, by ten ją uznał za niekonstytucyjną. Wtedy PiS stanie przed diabelską alternatywą: albo zdezawuuje własny trybunał jako narzędzie do walki politycznej, albo utrąci własny projekt ustawy. Lewica mogła to np. zrobić wiosną przy głosowaniu ratyfikacji unijnego Funduszu Odbudowy, stawiając jako warunek poparcia rewizję przez TK stanowiska w sprawie ustawy aborcyjnej.

Teraz podobny nacisk wywiera Komisja Europejska, wysyłając przez kilku swoich komisarzy sygnał, że uwolni Krajowy Plan Odbudowy dopiero, kiedy TK orzeknie – w postępowaniu wszczętym na wniosek premiera Morawieckiego – że prawo unijne stoi jednak ponad konstytucją. Rząd liczył na to, że Komisja zatwierdzi plan (a zatem uruchomi wypłatę zaliczki), zanim TK wyda swój wyrok – ten moment przekładano już kilkakrotnie, najnowszy termin posiedzenia to 22 września.

Ale Komisja odwróciła kij i teraz czeka, aż TK zrobi pierwszy krok. W tej sytuacji rząd i sędziowie TK muszą wybrać, czy uprzeć się przy tezie o wyższości naszej konstytucji nad prawem UE i stracić pieniądze, które PiS już rozdysponował do wydania w Polskim Ładzie, czy nakazać sędziom wydanie wyroku, zgodnie z którym jednak konstytucja nie stoi nad prawem UE. Stąd teraz taki popłoch w obozie władzy – politycy nie tylko wpadli w pułapkę, którą sami zastawili, ale doprowadzili nawet do tego, że czas gra na ich niekorzyść. Im dłużej prezes Julia Przyłębska odracza posiedzenie, tym dłużej Polski Ład musi czekać na pieniądze z Brukseli.

Tu zresztą mamy kolejny paradoks: gdyby Trybunał Konstytucyjny był jeszcze niezależny od rządu, premier Morawiecki mógłby tego użyć jako argumentu w negocjacjach w Brukseli, tak jak Niemcy to robią ze swoim trybunałem albo rządy Danii, Irlandii, Holandii i Francji kiedyś robiły w odniesieniu do referendów przeciwko kolejnym traktatom europejskim. Tłumaczyły wówczas swoim partnerom z innych krajów, aby nie żądali od nich takich koncesji, które potem mogą paść w referendum albo zostać zakwestionowane przez niezależny sąd konstytucyjny. Pozostałe państwa zazwyczaj ustępowały.

Fałszywe analogie

Prawnie rzecz biorąc, problemu sprzeczności między prawem UE i konstytucją nie ma – konstytucja jest najwyższym prawem w kraju, ale ona sama uznaje, że prawo międzynarodowe jest nadrzędne wobec prawa krajowego. Jeśli rząd uważa, że wyroki i odpowiedzi na zapytania prejudycjalne wydawane przez TSUE wykraczają poza jego zakres jurysdykcji, to musi słać skargi do Luksemburga, nie na aleję Szucha.

Popularne ostatnio wśród polityków rządowych przykłady pozornie podobnych sporów w innych krajach nie mają tu nic do rzeczy. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny nigdy nie orzekał o wyższości ustawy zasadniczej wobec prawa UE, lecz jedynie o tym, w jakich ramach rząd i parlament muszą negocjować treść regulacji przyjmowanych w Brukseli. W sławnym wyroku z 1974 r. (zwanym potocznie „Solange”) uznał, że zakres swobód i praw obywatelskich, na jaki rząd i parlament mogą się zgodzić w kolejnym traktacie wspólnotowym, nie może być mniejszy niż zakres przewidziany w ustawie zasadniczej. Innymi słowy: traktaty mają chronić obywateli niemieckich tak samo albo lepiej niż ustawa zasadnicza, inaczej nie wolno ich ratyfikować. W Polsce mamy teraz odwrotną sytuację: rząd chciałby, aby sędziowie byli mniej niezależni (i bardziej zależni od rządu), a tym samym obywatele chronieni gorzej, niż przewiduje traktat lizboński, który upiera się przy pełnej niezależności sędziów.

Ostatni spór między niemieckim Federalnym Trybunałem Konstytucyjnym a TSUE jeszcze mniej nadaje się do porównania z wnioskami premiera Morawieckiego do naszego TK. Tamten dotyczył sposobu, w jaki TSUE i Europejski Bank Centralny rozważały interesy zainteresowanych stron, kiedy podejmowały decyzje dotyczące zakupu obligacji skarbowych krajów członkowskich. Sędziowie z Karlsruhe stwierdzili, że niedostatecznie uwzględniono interesy oszczędzających (dla których polityka EBC jest niekorzystna). Potem władze banku rozważyły te interesy jeszcze raz i przesłały swoje rozważania do Bundestagu, który je przyjął. Niezadowoleni skarżący ponownie złożyli skargę do Karlsruhe, która została odrzucona, bo FTK uważa sprawę za zamkniętą. EBC polityki nie zmienił, Bundestag nie musiał zmieniać konstytucji i Niemcy nie muszą wystąpić z UE.

Gdyby polski Trybunał Konstytucyjny orzekł wkrótce, że stosowanie wyroków i odpowiedzi na zapytania prejudycjalne TSUE dotyczące sądownictwa narusza konstytucję, to PiS stanąłby przed kolejnym problemem: albo Polska musiałaby wystąpić z UE, albo trzeba by zmienić konstytucję tak, aby była zgodna z traktatem lizbońskim.

Tak zrobiły władze Niemiec i Polski, kiedy okazało się, że europejski nakaz aresztowania jest sprzeczny z ich konstytucjami, bo przewiduje ekstradycje własnych obywateli za granicę. Ciekawe też, jak PiS mógłby teraz zmienić konstytucję, nie mając nawet zwykłej większości – i to tylko po to, aby rozwiązać problem, który sam stworzył. Jest trzecia opcja, najbardziej prawdopodobna: Komisja Europejska ponownie zaskarży Polskę do TSUE. Na końcu tej drogi stoją nie tylko kary finansowe za każdy dzień naruszenia traktatu w sprawie Izby Dyscyplinarnej oraz tzw. ustawy kagańcowej dyscyplinującej sędziów, ale i dalsze odwlekanie akceptacji polskiego KPO (a więc podstaw finansowych Polskiego Ładu) do czasu, kiedy rząd zniweczy swoją własną reformę.

Trochę śmiesznie brzmią obecne utyskiwania polityków rządowych na „podwójne standardy UE, która kazała zawiesić Izbę Dyscyplinarną w ciągu tylko jednego miesiąca”. Mówią to politycy, którzy z pogwałceniem zasad parlamentaryzmu odbierali opozycji możliwość dyskusji, aby przeprowadzić „projekty poselskie” w ciągu dwóch dni przez Sejm i Senat i skłonić „swojego” prezydenta do jej podpisania w nocy. Jeśli teraz, w obliczu Senatu opanowanego przez opozycję i utraty większości sejmowej, faktycznie potrwa to trochę dłużej, rząd zawsze może uruchomić swoją sprawdzoną niszczarkę: TK nagle uzna, że przepisy o Izbie Dyscyplinarnej oraz ustawa „kagańcowa”, a może nawet ustawa o Krajowej Radzie Sądownictwa są niekonstytucyjne. Niszczarka zadziała szybciej niż parlament, a w obliczu kar liczyć się będzie każdy dzień.

Konflikt będzie się tlił

Już obecnie, zanim zapadnie wyrok TSUE o karach finansowych, nasuwa się wniosek, że na reformie sądownictwa stracili wszyscy: sędziowie, których uwikłała w bieżącą politykę, obywatele, którym utrudnia dostęp do sądów, a nawet rządzący, i to obojętnie, czy za punkt odniesienia bierzemy propagandowe cele reformy o „usprawnieniu i odpolitycznieniu” sądownictwa czy ukryte intencje rządzących, którzy chcieli się po prostu pozbyć instytucji ograniczających ich władzę.

To ostatnie się udało, ale w wąskim zakresie, jedynie w przypadku Trybunału Konstytucyjnego, który – porównując jego działalność sprzed i po 2016 r. – niemal przestał działać. Tzw. reforma osiągnęła jedno – i to przetrwa wszystkie próby naprawy i odwrócenia jej skutków – spolaryzowała i upolityczniła sędziów. A sprawy o wyższości konstytucji nad prawem UE mają potencjał, aby ten podział jeszcze pogłębić.

Większości polskich sędziów dotychczas udało się omijać miny, jakie zakładała reforma sądownictwa w ich miejscach pracy. Kiedy się rozstrzyga spór sąsiedzki czy kwestie spadkowe albo sądzi drobnych przestępców, nie trzeba się odwoływać do konstytucji i prawa unijnego. Pewnych spraw jednak nie da się prowadzić w oderwaniu od nich – perypetie wokół frankowiczów pokazują to dobitnie, tak samo jak sprawy dotyczące ekstradycji.

Sprawa kredytów frankowych ciągnie się latami, ocierała się kilkakrotnie o TSUE i ostatnio o Sąd Najwyższy. W sprawach o ekstradycję w ramach Unii od 2018 r. każdy sąd w innym kraju musi sprawdzić, czy Polska jest praworządna, a jeśli nie jest (tak sądy zazwyczaj uznają), czy może to negatywnie wpływać na prawa oskarżonego. Teraz ta logika rozszerzy się na kolejne obszary: czy w ramach wzajemnego uznania wyroków cywilnych w UE sąd francuski może uznać rozwód przed polskim sądem, jeśli orzekał tam sędzia mianowany przez obsadzoną przez PiS Krajową Radę Sądownictwa?

Z każdą nową falą wniosków o nominację, jakie KRS wysyła do prezydenta, rośnie w systemie liczba sędziów, którzy poza Polską sędziami nie są, i tym samym rośnie prawdopodobieństwo, że wyroki i decyzje polskich sądów nie będą poza Polską uznawane. Czy wtedy oskarżony przed polskim sądem, którego sąd z udziałem nieprawidłowo wybranego sędziego uniewinnił, musi się liczyć z ponownym procesem (i skazaniem) przed sądem zagranicznym?

Zasada ne bis in idem, że nie wolno karać dwa razy za to samo, dotyczy tylko procesów przed sądami. Co jednak, jeśli sąd, który uniewinnił oskarżonego, nie był sądem, bo nie był prawidłowo obsadzony? W ten sposób – przy buńczucznych hasłach na temat naszej suwerenności – sądy zagraniczne nie tylko będą decydować o kształcie polskiego sądownictwa, ale nawet o winie lub jej braku Polaków sądzonych przed polskimi sądami.

Kiedyś, na końcu tej drogi, którą PiS zapoczątkował w 2016 r., trzeba będzie sędziów z nieprawego łoża odsunąć od orzekania, poddać weryfikacji albo w dialogu z Komisją Europejską i Komisją Wenecką doprowadzić do tego, aby mogli oni orzekać w sposób niepodważalny. Do tego momentu sądownictwo będzie podzielone na tych, którzy obecny rząd uważają za zagrożenie dla ich statusu, i tych, którzy swój status właśnie PiS zawdzięczają. Zachowanie partyjnej neutralności staje się coraz trudniejsze z każdym kolejnym wyrokiem TSUE i ETPC, a także z każdym kolejnym unikiem rządu i jego Trybunału Konstytucyjnego. Z każdym nowym, prawnie wątpliwym, ale groźnym postępowaniem dyscyplinarnym, które jednocześnie zaciera granice między tymi, którzy są politycznie niewygodni dla rządzących, i tymi, którzy popełnili pospolite przestępstwa.

Instytucjonalnie i prawnie da się ten konflikt zażegnać – w końcu powstanie kompromis, który Bruksela zaakceptuje. Tyle że w sądach, w samorządzie sędziowskim, w pamięci sędziów konflikt będzie się nadal tlił. A owa „nadzwyczajna kasta” będzie tak podzielona, skłócona i upolityczniona, jak nigdy wcześniej. W ten sposób PiS dopiero stworzył problem, który sześć lat temu błędnie rozpoznał i obiecywał rozwiązać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2021