Trochę konsekwencji!

"Każdy widz, także i krytyk, tego czy innego reżysera i jego przedstawienia używa w pewnym sensie do własnych celów. Wybiera te tematy, ujęcia, idee, które akurat w tej chwili są dla niego istotne" - pisze Łukasz Drewniak w 32. numerze "Tygodnika Powszechnego". Co wybierał w ciągu kilku ostatnich lat autor zacytowanych słów, dziś zajmujący postawę krytyka, któremu wstrętne są ideowe uwikłania?

W "Gazecie Wyborczej" z 2001 r. wymyślił "ludzi z miasta": Czuja, Szydłowskiego, Laszuka, w "Notatniku Teatralnym" z roku 2004 wytoczył na scenę "Wagon geniuszy". "Szykowaliśmy Klatę na teatralną ligę mistrzów, a on chce się ścigać w jakiejś »Kabaretowej lidze dwójki«" - pisze w "Przekroju" po premierze "Weź, przestań" Klaty. "Lewicujące paniczyki, a zwłaszcza różni »pożyteczni idioci«, przekonują Klatę, żeby się nie przejmował krytyką, że idzie w dobrym kierunku. A ja pamiętam, że ci sami ludzie powtarzali to samo niejakiemu Ingmarowi Villqistowi, niedawnej oślepiającej gwieździe dramaturgii i reżyserii. I gdzie jest teraz Villqist? Hop, hop, panie Ingmarze, co słychać?" - dodaje w tym samym tekście. A przecież to nie kto inny, tylko właśnie Drewniak pisał w "Tygodniku Powszechnym" akt strzelisty do Villqista. Był luty 2001 roku. Niech strzeże się Michał Zadara - dziś wniebowzniesiony piórem Łukasza Drewniaka, któremu widać "potrzebny jest do własnych celów"­ - jutro doczeka się wpiekłostrącenia.

Nieszczęściem dla takiej postawy jest niesłychana trwałość papieru. Ona to bowiem obnaża brak odpowiedzialności za wypowiadane i zapisane słowo, ujawniając brak własnych poglądów - znamy to zjawisko, także z innych dziedzin życia publicznego. To zresztą cecha charakterystyczna polskiej krytyki teatralnej, wynikająca również i z tego, że w przypadku wielu piszących nie ma ona znajomości teatralnego warsztatu. Rozmowę o sztuce teatru zajmuje więc wymiana kopniaków, obrona artyzmu w teatrze naraża na przypisanie do fanatycznej polskiej prawicy, co przytrafiło się i piszącemu te słowa, choć radiomaryjne i naszodziennikowe próby ideologizowania polskiego teatru cenię na równi z elukubracjami Sławomira Sierakowskiego. W naszym kraju mało komu przychodzi do głowy, że można po prostu pisać w swoim imieniu, bez oglądania się na polityczne podziały. Rezultat? Ma szczęście Słonimski, że nie dożył naszych czasów. Gdyby pisał dziś, konsekwentna obrona praw literatury na scenie, walka o dobry smak i zdrowy rozsądek naraziłaby go na epitet "fanatyczny łysielec z prawicy". "Żeśmy to już widzieli? Owszem, i to kilka razy. Tylko za każdym razem przykro na to patrzeć" - napisała kiedyś Marta Fik.

TOMASZ MOŚCICKI krytyk teatralny (Warszawa)

Krytyk to nie kibic

Jak to mówią: nic w przyrodzie nie ginie. Ledwo straciłem jednego uważnego czytelnika - Piotra Gruszczyńskiego, już zyskałem kolejnego w osobie Tomasza Mościckiego. Autor ten znany był mi dotąd głównie z wypowiedzi na forach internetowych, gdzie wdawał się w słowne przepychanki z internautami albo obsobaczał różnych krytyków. Najczęściej mnie. Cóż, medycyna zna podobne przypadki - myślałem sobie i nie odpowiadałem na zaczepki Mościckiego. Tym razem jednak sprawa jest poważna. Mościcki rozpisał się na dobre i kto wie, gdzie skieruje następną korespondencję na mój temat. Urząd Skarbowy Kraków-Śródmieście?

Spiesznie więc odpowiadam, zaczynając od deklaracji. Otóż, pisanie o teatrze to nie kibicowanie drużynie piłkarskiej. Kibic musi być ze swoimi zawodnikami na dobre i złe. Krytyk z nikim nie podpisuje cyrografu. Chwali artystę za to, za co trzeba jego zdaniem pochwalić, i ostrzega przed tym, przed czym winno się go ostrzec. Tymczasem najwyraźniej nierozumiejący specyfiki naszego zawodu Tomasz Mościcki nawołuje krytyków do "konsekwencji": do miłości na zawsze albo do deprecjacji artysty na wieki wieków, amen. Wiem, że bardzo popularny wśród innych recenzentów (Pawłowski, Gruszczyński) jest model niezłomnego trwania przy artyście, na którego się kiedyś postawiło. Tłumaczenia czytelnikom, że nasz faworyt nie robi złych spektakli. Guzik prawda. W biografii wielu twórców teatralnych zdarzają się dramatyczne zwroty i zrazu nieuchwytne obniżki formy. Posłużę się nieznanym zapewne krytykowi Mościckiemu przykładem reżysera Stefana Bachmanna, cudownego dziecka, "bachora" niemieckiego teatru. Chwalonego bardziej niż Jarzyna i Klata razem wzięci. Po pierwszych trzech genialnych spektaklach zapełnił swój grafik reżyserski na pięć lat do przodu, był rozchwytywany, objął chyba nawet jakąś scenę prowincjonalną. I co? Nic mu już więcej nie wyszło. A wedle zasady Mościckiego niemieccy krytycy do dziś powinni pisać o nim w samych superlatywach.

Karygodne wedle Mościckiego wolty krytyków nie zależą wcale od ich kaprysów, układów i kalkulacji. Inaczej ocenia się pracę reżysera na bieżąco, a inaczej dorobek ex post. Jedni podobają się nam na początku swej drogi, inni dopiero u końca. Są spektakle, które przekonują nas do artysty, i są takie, które nagle likwidują cały kredyt zaufania, jakim go obdarzyliśmy. Noszony swego czasu na rękach Grzegorz Jarzyna zraził do siebie swego czasu część swoich zwolenników klapami premier "Doktora Faustusa" i "Księcia Myszkina". A Piotr Gruszczyński dopiero niedawno po premierze "Nie-winy" zaakceptował poszukiwania Pawła Miśkiewicza. O tych i innych przykładach Mościcki zdaje się nie pamiętać. Dzielnie za to punktuje moje rzekome "wiarołomstwa". Z niejaką rezygnacją (bo Mościckiego nic nie przekona) przypominam, że Ingmara Villqista ceniłem i cenię wyłącznie za sztuki wczesne: "Noc Helvera" i cykl "Beztlenowce". Pisząc przed laty tekst w "Tygodniku", nie miałem pojęcia, że Villqist rychło wyciągnie z szuflady takie potworki, jak "Preparaty" i "Helmucik". O moim rozczarowaniu co do kierunku, w którym powędrował ten niewątpliwy talent, napisałem w dużym eseju w "Dialogu". Odsyłam tam Mościckiego. Nic na to nie poradzę, że mój niedawny ulubieniec Klata (zrobił fenomenalnego "Rewizora" w Wałbrzychu, ciekawego "H." w Gdańsku, obił nas politycznie na "...córce Fizdejki") zbywa nas teraz byle jakimi efektami i najzwyczajniej w świecie konsumuje sukces. Mościcki ma w tej sytuacji komfort, bo wiedziony nieomylnym instynktem od początku Klatę skreślił.

Zresztą już sam fakt wskazania, że jakiś młody twórca interesująco się zapowiada, jest dla Mościckiego czymś niewyobrażalnie nagannym. O artystach nieuformowanych nie wolno pisać w ogóle, trzeba czekać ze 20 lat, jak już będzie wiadomo, kto z tego pokolenia był ważny, a kto nie. Że jest to strategia samobójcza, nie muszę chyba nikogo przekonywać.

ŁUKASZ DREWNIAK (Kraków)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2006