Nisza „Polywood"

Z tezami Piotra Gruszczyńskiego o pokoleniu "nowych niezadowolonych polskiego teatru jest trochę tak, jak z tym dowcipem z czasów ZSRR. "Czy to prawda, że na Placu Czerwonym obywatel Kuroczkin dostał za darmo nowego zaporożca? Oczywiście, że prawda! Tylko że obywatel nazywał się Achmedow i to nie było w Moskwie, a w Baku, i nie o nowego zaporożca chodzi, ale o starego moskwicza, a w ogóle to mu tego moskwicza nie dali, tylko ukradli.

01.08.2006

Czyta się kilka minut

Eryk Lubos w "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka /fot. T. Augustyn /
Eryk Lubos w "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka /fot. T. Augustyn /

Autor terminu "nowi niezadowoleni" już raz wszedł do historii polskiego teatru dzięki hasłu "młodsi zdolniejsi". Teraz próbuje zdefiniować kolejny reżyserski przełom generacyjny. I tak samo, jak ważna była odkrywczość jego pierwszego wystąpienia, tak przewidywalna wydaje się oczywistość drugiego. Nie ulega bowiem wątpliwości, że Gruszczyński próbuje nazywać coś, co rzeczywiście istnieje. Jego podstawowy błąd metodologiczny polega na tym, że wybrał do swego manifestu twórców najpopularniejszych i najaktywniejszych, aczkolwiek wcale nie najbardziej typowych. Typowy reżyser nowej generacji jest zmuszony - lub po prostu lubi - inscenizować w konwencji teatralnego minimalu współczesne małoobsadowe teksty z przeważającym udziałem aktorów rówieśników. Jeśli porywa się na klasykę - uwspółcześnia, robi spektakl atrakcyjny dla widza, nowoczesny, popowy. I nie liderzy stanowią o wyrazistości formacji intelektualnej, którą Gruszczyński próbował nazwać "nowymi niezadowolonymi", a liczba współzawodników kryjących się za ich plecami.

---ramka 440282|lewo|1---Wielu ich, bo jest na nich popyt - nie tylko na renomowanych scenach, ale przede wszystkim na prowincji. To z ich pomocą dyrektorzy kształtują rdzeń swoich repertuarów. Debiut jest łatwy. Pożądany i szybki. Prawie każdy absolwent reżyserii krakowskiej i warszawskiej zostaje w zawodzie po skończeniu studiów, a przynajmniej ma szansę na zrealizowanie trzech, czterech przedstawień. Do reżyserowania coraz liczniej garną się młodzi aktorzy. Kiedyś tak nie było. Jeszcze w połowie lat 90. wielu debiutantów przepadało w nicość zaraz po lub jeszcze przed debiutem. Nie umiem wskazać innego kraju, innej epoki teatralnej, w której tak wielu ludzi przed czterdziestką uprawiałoby zawód reżysera. Skala produkcji firmowanej przez młodych reżyserów przypomina hinduski boom w Bollywoodzie. Pół roku temu z obliczeń wyszło mi, że aktywnych zawodowo jest około 60 młodych reżyserów, teraz pewnie doskoczyła kolejna dwudziestka. Co ich łączy? - można zapytać. A co łączy setkę ludzi na wykładzie uniwersyteckim, koncercie rockowym, w łaźni miejskiej? Tylko to, że tu przyszli. I że są młodzi. Albo młodość udają. Poza tym magma - różnorodność postaw, zainteresowań, poszukiwań, strategii inscenizacyjnych. Wiem, że są bardzo pracowici i aktywni. Podejrzewam, że robią za dużo, za często bez namysłu. Prawie jedna trzecia z nich to reżyserujące kobiety, zmiana jakościowa i liczebna niespotykana dotąd w polskim teatrze. Druga płeć, druga wrażliwość? Czas pokaże, ale zdziwię się, jeśli będą robić dokładnie taki sam teatr, jak ich koledzy.

Rewolucjoniści?

Termin Gruszczyńskiego więcej zaciemnia, niż wyjaśnia. Jest bardziej postulatem niż stanem faktycznym. Bo z czego mieliby być "niezadowoleni" panowie z trójcy Klata-Wojcieszek-Zadara? Są głodni pracy, sukcesu, komunikacji z widzem? Raczej nasyceni. Popularni, akceptowani przynajmniej przez część środowiska. Klata jest gwiazdą medialną z reżyserskim terminarzem zapełnionym w Polsce i za granicą do 2009 r. Wojcieszek dzieli czas między film i teatr, robi, co chce i gdzie chce, jak tylko chce. Zadara ma czas na zrobienie czterech spektakli w jeden sezon w krakowskim Starym Teatrze, STU i w Wybrzeżu. Nie wierzę, że ktoś, kto ma szansę na rozwój artystyczny w jakimś kraju, jest z tego kraju niezadowolony. Nowi reżyserzy jak każdy z nas dostrzegają patologie, ale póki co nie nawołują do rewolucji. Krytykują Polskę, bo o czymś trzeba gadać z dziennikarzami. Jeśli żądają, jak przyklaskujący im krytycy, jakiejś "nowej wrażliwości na społeczną niesprawiedliwość", to jest w tym tyle autentycznej potrzeby, co w Klacie deklarującym, że on i jego młodszy brat "wzięliby bez wahania udział w Powstaniu Warszawskim". Wrażliwość społeczną zawsze weryfikują czyny, a nie deklaracje. Nawet najbardziej zaangażowany, walczący spektakl grany dla zadowolonej z życia, dobrze sytuowanej publiczności teatralnej jest zawsze czczą deklaracją, nie czynem. Przekonywaniem przekonanych.

Dlatego nie wierzę w zalewającą Polskę falę artystów-rewolucjonistów, szczerych lewicowców, co od jakiegoś czasu postuluje Sławomir Sierakowski, rozpolitykowany dziennikarz próbujący wykorzystywać teatr do topornej indoktrynacji (może chce w ten sposób dotrzeć do młodego, ideowego elektoratu, wiedząc, że u nas w kraju do teatru chodzą przeważnie ludzie młodzi?).

Nie wiem, czy można nazwać "troską o Polskę" opowiadanie w spektaklach o naszej rzeczywistości. Zgoda, to jest temat wielu spektakli zrealizowanych przez nową generację reżyserów, ale wynika raczej z konwencji uwspółcześniania klasyki, szukania nowych tekstów niż z poczucia społeczno-patriotycznej misji. Młodzi reżyserzy patrzą na Polskę jak na egzotyczny kraj, którego praw nie do końca rozumieją. Nie pamiętają o przeszłości, nie umieją się w nią wgryźć bez dzisiejszej mentalności. Żaden to teatr problematyki politycznej, moralnego niepokoju. Ich "patriotyzm" nie jest wyborem fundamentalnym, to raczej instynktowne poszukiwanie jakiejkolwiek przynależności. Za parę lat będą mieli inne priorytety, jak każdy w ich wieku.

Teatr polityczny jest wtedy, gdy publiczność chce, jak pisał Puzyna, na nim reagować politycznie. I kiedy za jego uprawianie coś artyście grozi. Jaką karę poniósł Klata za "Weź przestań" czy "Fanta$ego"? Czy ktoś się obraził za "Darkroom" czy "Cokolwiek się zdarzy" Wojcieszka? Wałęsa lub środowiska AK pozwały Zadarę do sądu za jego spektakle? Nawet w czasach kretyńskich akcji posłów LPR wobec niektórych teatrów, spektakli i tematów, młodzi reżyserzy nie są jeszcze ich celem.

Nikt mnie nie przekona, że spektakle Klaty, Wojcieszka, Zadary, Kleczewskiej, Passiniego, Olsten rozmawiają ze sobą, kłócą się o rzeczywistość, idee, modele inscenizacyjne. One po prostu istnieją obok siebie, bez wzajemnego zagłuszania się, napięcia. Co najwyżej jeden reżyser drugiemu reżyserowi powie jakąś złośliwość w wywiadzie. Tak naprawdę toczy się w tej chwili w Polsce dialog wyrazistych programowo scen, a nie poszczególnych artystów. Gruszczyński lekceważy rolę ośrodków teatralnych kierowanych przez - jak to się mówi - "progresywnych" dyrektorów w kształtowaniu polskiego życia teatralnego. Decentralizacja zrobiła swoje. Teatr Wybrzeże w Gdańsku, Teatr Modrzejewskiej z Legnicy, krakowska Łaźnia Nowa, Teatr Polski w Bydgoszczy, Teatr Dramatyczny z Wałbrzycha, Teatr Kochanowskiego w Opolu, Teatr Polski w Poznaniu, ba - nawet fenomen scen niezależnych w Warszawie od śp. Le Madame po Wytwórnię i Laboratorium. Właściwie każda z tych scen kreuje własnych liderów, inwestuje w młodych, dba o profilowanie repertuaru. I każda mierzy w tytuł "Anty-Rozmaitości". Jest w nich chęć odróżnienia się, odpowiedzi lub po prostu naśladownictwa w lokalnych warunkach pierwszego programu teatru Jarzyny i Warlikowskiego. Rozmaitości dały konieczny impuls do zmian, ale osobowości dyrektorów: Szkotaka, Kruszczyńskiego, Szydłowskiego czy Orzechowskiego skłaniają się nie ku rewolucji, a ku nowemu pozytywizmowi, teatralnej pracy u podstaw. Z sezonu na sezon widać, jak bardzo nie lubią być w zwarciu, kontrowersji. Skupiają wokół siebie ludzi podobnie myślących, ale nie wyrzucają teatralnych mieszczan. Budują mocną pozycję teatru w lokalnej społeczności, integrują zespoły. Przez Polskę rzeczywiście przetacza się fala teatralnej młodości, młodzi reżyserzy tworzą efemeryczne stachanowskie brygady twórcze, ale o trwałym kształcie naszych scen zadecydują dyrektorzy-pozytywiści.

Księżyc księżyca

Ku mojemu zdziwieniu stałem się jednym z bohaterów "Tygodnikowego" cyklu polemik. Myślę o nieco paranoicznej wypowiedzi Romana Pawłowskiego, informującego czytelników o atakach "teatralnego establishmentu" na nowy teatr i nową dramaturgię. Po wrzuceniu mnie do jednego (choć sympatycznego) wora z Cywińską, Nyczkiem, Sieradzkim zarzucił wszystkim tymczasowo przebywającym w owym worze brak sporu ideologicznego z młodymi reżyserami, pisanie pamfletów, oportunizm i generalnie teatralne szkodnictwo. Sam zaś ubrał się w pióra radykalnego, bezkompromisowego krytyka.

Boję się krytyków o jasno zdeklarowanych poglądach politycznych. Takich, co w pierwszym zdaniu przyznają się, że zaatakują artystę z pozycji lewicowych lub konserwatywnych. Którzy rozliczają teatr z oportunizmu. Każą mu, lub tylko radzą, robić spektakle o takiej a nie innej tematyce. Przypominam, zwłaszcza młodszym kolegom, że krytyk zawsze świeci światłem odbitym. Jest księżycem księżyca. W wersji radykalnej poglądy krytyka są relacją z poglądów artysty, o którego przedstawieniu krytyk pisze. Każdy widz, także i krytyk, tego czy innego reżysera i jego przedstawienia używa w pewnym sensie do własnych celów. Wybiera te tematy, ujęcia, idee, które akurat w tej chwili są dla niego istotne. Dobrze jeśli reżyser zmienia się, dojrzewa - można z nim zostać dłużej, jak z Warlikowskim. Lub kibicować z doskoku, jak Jarzynie.

W odróżnieniu od historyka teatru, krytyk ma prawo i obowiązek się mylić. Stawia przecież diagnozy ad hoc, noc lub dwa dni po premierze. Każdy kolejny spektakl reżysera weryfikuje postawione tezy, bo i twórca się zmienia, rozwija lub cofa w rozwoju, bo krytyk jest inny, ogląda sztukę wraz z inną publicznością, w innym mieście. Ograniczamy się do nisz repertuarowych, kręgu wybranych nazwisk, bo nie da się ogarnąć wszystkiego. Za dużo ważnych scen, za wielu aktywnych reżyserów. Dla publiczności to radość, dla recenzenta mordęga. Trzeba jeździć po całym kraju, nadążyć za nadaktywnością ulubieńców, nie przegapić nowych twarzy.

***

Sekundując sporom o kolejne pokolenie polskich reżyserów, biorąc udział w dywagacjach o podziale teatru na zwalczające się strony, przypomniały mi się dwie sceny z filmu "Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady", który rozgrywa się na pograniczu Teksasu i Meksyku. W pierwszej stary, ślepy Amerykanin słucha radia nadającego po hiszpańsku: nie zna języka, ale lubi jego brzmienie. W drugiej, za Rio Grande trzech młodych meksykańskich poganiaczy bydła ogląda amerykańską soap-

-operę i daremnie domaga się, by im ktoś przetłumaczył, o czym rozmawiają bohaterowie. Jeśli lubicie metafory, to właśnie w tej przegląda się cały polski teatr. Jego reżyserzy, recenzenci, nawet publiczność. Nie wystarczy nowy język, jeszcze trzeba się go nauczyć. Nowa generacja? Póki co guzik o niej wiemy, guzik z niej rozumiemy. Gu-gu.

Łukasz Drewniak (ur. 1971) jest krytykiem teatralnym, pracownikiem "Przekroju" i TVP Kultura.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2006