To jest a’heid

Hałdy lawy zamieniają w ogród, pogrążonym w mrokach arktycznej nocy Islandczykom sprzedają świece, do swojego klasztoru zapraszają protestantów, a w czasie nabożeństw grają melodię z „Nocy i dni”. Kto taki? Polskie karmelitanki.

24.06.2013

Czyta się kilka minut

Msza w klasztorze w Hafnarfjörður / Fot. Krystyna Słomka
Msza w klasztorze w Hafnarfjörður / Fot. Krystyna Słomka

Piętrowy budynek na wzgórzu nad portem dominuje nad parterowymi domkami 20-tysięcznego Hafnarfjörður. Jest większy, wyróżnia się jasnym, odnowionym tynkiem na ścianach. Na drzwiach napis: „Karmelklaustrid”. Niżej, mniejszymi literami, dopisano po polsku: „Klasztor Sióstr Karmelitanek Bosych. Wejście – proszę dzwonić”.

Za kratą w głębi korytarza pojawia się jedna z sióstr. Pyta, jak przebiegła podróż, prowadzi do pokoju, po czym znika.

Po dwóch dniach umawiam się na rozmowę z przeoryszą polskiego klasztoru na Islandii. Kiedy w refektarzu oczekuje mnie „siostra od furty”, myślę: przełożona przysłała zastępstwo. – Matka nie zechciała się ze mną spotkać? – pytam. Siostra uśmiecha się: – Ja nią jestem.

NA KONIEC ŚWIATA

– Nie myślałam o opuszczeniu Polski – zaczyna siostra Maria Agnieszka. – Byłam w nowicjacie, gdy zaproponowano nam założenie karmelu w Burundi. Podziwiałam ochotniczki, ich poświęcenie; tłumaczyć je mogła tylko miłość do Chrystusa. Z czasem poczułam, że mogłabym mu również złożyć taką ofiarę. Wtedy pojawiła się możliwość wyjazdu na Islandię.

To przypadek, że pod koło podbiegunowe zawędrowały właśnie zakonnice z Polski. Od 1939 r. mieszkały na Islandii karmelitanki bose z Holandii. Do wybuchu wojny zdołały postawić pierwsze klasztorne budynki, ale wojnę przeczekały w Stanach. Wróciły w 1946 r. W 1963 r. dobudowały skrzydło z kaplicą, lecz lat im przybywało, a ubywało – zdrowia. Nowych powołań w Holandii nie było i schorowanym siostrom w 1983 r. zezwolono na powrót do macierzystego karmelu.

To wtedy islandzki biskup Frehen, podczas spotkania z Józefem Glempem, wówczas biskupem diecezji warmińskiej, podsunął myśl, by opuszczone miejsce zajęły polskie zakonnice. W elbląskim karmelu było ich trzydzieści cztery, gdy reguła zezwalała na dwadzieścia jeden. W sierpniu 1983 r. biskup Glemp zaproponował siostrom wyjazd do odległego kraju.

– Islandia? Będziemy tam żyć w igloo? – żartowały siostry. Ale w marcu 1984 r. wyjechało aż szesnaście, w tym siostra Maria Agnieszka. Sama młodzież. Starsza była tylko przeorysza z Elbląga. Tego samego roku dwie wróciły do kraju – nie radziły sobie z wieczną szarością obniżającą nastrój, wywołującą depresje. Matka przełożona je rozumie: – Nie mogły przywyknąć. Wszystko tu inne: ludzie, kultura, język, nawet kuchnia. I ta posępna aura.

Tymczasem wieść o klasztorze na krańcu świata rozniosła się po Polsce. Kolejne siostry słały listy, prosząc o przyjęcie. W rezultacie, w 1990 r. zakonnic było znów ponad stan: 27. Dwanaście z nich wyjechało do Norwegii na zaproszenie biskupa z Tromsø, a jeszcze inne, w 1998 r., utworzyły kolejny karmel, tym razem w Hannoverze.

MISJA

– Jechałyśmy tu stworzyć zakon kontemplacyjny – wspomina przeorysza – w którym życie oddane będzie Bogu, dowodząc, że z miłości do Niego można poświęcić wszystko.

Na Islandię przyjechały nie tyle dla katolików (jest ich tu zaledwie jeden procent), co dla protestantów, by poprzez karmel przybliżać im Kościół rzymski. Naczyły się islandzkiego, teraz wydają broszurki, kolportują katolickie pisma. Klasztor odwiedzają wycieczki szkolne, grupy z rozmaitych klubów, kół gospodyń wiejskich. Nawet z północy kraju. Czego tu szukają? Protestantami nie zostali z wyboru. Przez pięć wieków mieszkańcy kraju byli katolikami, potem król duński – pod którego zwierzchność dostała się Islandia – narzucił im swą religię. Do dziś islandzki Kościół protestancki szuka wzorców – także w liturgii katolickiej.

Większość Islandczyków przychodzi jednak do klasztoru indywidualnie, z własnymi rozterkami. – Chcą wiedzieć, co różni ich i nasz Kościół, chcą znać nasze zdanie o kremacji, pytają o Matkę Bożą: dlaczego katolicy tak dużo się do niej modlą, czy czczą Ją jak Boga? – wylicza siostra Maria Agnieszka. I dodaje: – Czasem proszą, by się z nimi pomodlić. Mówią, że lubią przyjść do naszej kaplicy, uklęknąć przed wizerunkiem Bogurodzicy czy posiedzieć sobie w ciszy, czując się tutaj jakoś inaczej.

Polskie karmelitanki są zachwycone Islandczykami, a i oni okazują zakonnicom dużo serca. Kiedy przyjechały, cieszyli się, że znów będą słyszeć kościelny dzwon, który milczał przez cały rok.

DZIEŃ PO DNIU

Klasztory zwykle buduje się na planie czworoboku, z dziedzińcem pośrodku. Ale życie karmelitanek bosych – które klauzura na całe życie zamyka za murami, a reguła nie zezwala ani na przeniesienie się w inne miejsce (chyba że tworzy się nowy klasztor), ani na powrót do kraju – wymaga dużej przestrzeni. Choćby dla zdrowia psychicznego.

Budynek w Hafnarfjörður ma jedno długie skrzydło. W przyciasnych murach mniszki wiodą życie pustelnicze: każda ma swoją celę, w której czas dzieli między pracę, czytanie, odpoczynek. Wspólne są Msze św., modlitwy, posiłki i rekreacja. Dwa razy dziennie mają godzinę na rozmyślania i pracę nad sobą. Zachowują milczenie, odzywając się tylko wtedy, gdy to rzeczywiście konieczne.

Na pytanie o wszechobecne kraty, siostra przełożona odpowiada, że klauzura ma być miejscem odosobnienia, więc potrzebny jest jakiś jego symbol. Chichocze wspominając: – Kiedyś jeden z naszych robotników ściszając głos wyjawił, że urodził się w naszym domu. Zamurowało mnie: jak to możliwe, w klasztorze? Jakież to nieszczęście musiało się tutaj wydarzyć?

Potem okazało się, że w czasie wojny w miejscu dzisiejszego ogrodu stały wojskowe namioty, a opuszczony klasztor – najokazalszy obiekt w okolicy – zajęły wojska amerykańskie, potem brytyjskie. Po wojnie zamieszkali w nim najubożsi mieszkańcy Hafnarfjörður.

TRUDNE POCZĄTKI

Wiek i zdrowie utrudniały karmelitankom z Holandii dbanie o klasztor. Zostawiły go w opłakanym stanie: ściany spękane, deszcz wlewał się przez okna. Zakonnice z Polski własnymi siłami uporządkowały wszystkie zakamarki: nauczyły się malować, kłaść kostkę brukową. Z konieczności stały się prawie samowystarczalne.

Wysoki mur skrywa ogród, latem najpiękniejszy, najzieleńszy w okolicy. Wcześniej to miejsce było zaskorupiałą lawą, z której wiatr wywiał wszystko, co najlepsze, zostawiając kamienną pustynię. Siostry nie mogły znieść widoku gołej ziemi, toteż kawałek po kawałku kopały doły, gromadziły kompost. Zakład zieleni miejskiej w Hafnarfjörður to podsyłał im koparkę, to przywoził ziemię – za darmo. Dostały także gałązki wierzby, które posadziły wokół ogrodu. Rozrosły się tak, że każdego roku trzeba je przycinać.

Żywności w dużej mierze dostarcza ogród, ale pieniądze potrzebne są na opłaty, konserwacje i bieżące utrzymanie domu. Siostry malują i haftują – głównie na zamówienie, ale mają też sklepik, w którym sprzedają figurki i obrazki.

– Skandynawowie bardzo lubią świece – mówi przeorysza. – Może dlatego, że więcej niż my żyją w mroku. A w lutym w Kościele protestanckim rozpoczynają się konfirmacje, w Islandii zwane ferming – zakończenie katechizacji 14- i 16-latków, oficjalne przyjęcie do społeczności wiernych. Każde dziecko musi wówczas mieć świecę. Zamawiają je u nas, malujemy na nich dowolne wzory, wpisujemy imiona. Wszystko według życzeń. Gdy sprzedaje się tego dużo, można skromnie wyżyć.

Na Islandii popularna jest przynależność do różnych związków i klubów. Każdy ma swój sztandar. Wyszywają je także polskie karmelitanki. Ale pieniądze pochodzą z jeszcze jednego źródła. Islandczycy zamawiają u sióstr tak zwany a’heid, popularny u nich już w dawnych, katolickich czasach. Ślubują, że jeśli spełni się im to, o co Boga proszą, dla karmelu złożą jakąś pieniężną ofiarę. Przychodzą, wręczają pieniądze, mówią tylko: to jest a’heid.

***

Poranna Msza św. u karmelitanek z Hafnar-fjörður. W kaplicy kilkoro Islandczyków. Ksiądz, Niemiec z pochodzenia, połowę nabożeństwa odprawia w swoim języku ojczystym, połowę – po łacinie. I ten śpiew... Skąd znam tę melodię?

Jeden z wiernych ciągnie mnie w stronę ołtarza i pokazuje boczną salkę za kratą. Polskie karmelitanki – s. Melkorka na gitarze akustycznej, s. Wiola na bębenku, s. Beata na instrumentach klawiszowych, s. Krystyna na trianglu, s. Aleksandra na kołatkach – grają walca z „Nocy i dni”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2013