Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Musiałem to coś kupić, długo się wzdragałem, ale mus to mus. Poprzedni laptop, notebook, czy jak go tam wołają, oddał ducha w niezbyt heroicznych okolicznościach, a że przyszło się po świecie poszwendać, więc nie było wyjścia. Generalnie mam zasadę dorzynania elektronicznych gadżetów, reaguję alergicznie na nowalijki, nowalijek nie trawię, wciągających ułatwiaczy życia mam po dziurki w nosie. Moim telefonem komórkowym można wbijać gwoździe i jestem z tego faktu zadowolony, z niechęcią myśląc o nowych cudach multimedialnych, które się ziuga w ekran. Nieodparty czar tabletów i innych nanokrzemopiruetów po prostu na mnie nie oddziaływa. Oczywiście, wiem, że świat mi uciekł, że się nie załapałem, że „iPod Therefore I Am” – jak oznajmia tytuł bestsellera.
Kindle to co innego, kindle to właściwie biblioteka, jedna wielka książka, a książka to książka, coś wspaniałego z założenia. I nawet jeśli jestem troszkę rozdarty, czy tekst ma być czytany przez głos męski, czy żeński, nawet jeśli muszę określić jedną z trzech prędkości czytania – to jednak nie gubię się nawet w ciemności, bo ktoś mi czyta, co z tego, że za wolno lub za szybko, gdy czuję kontakt z prawdziwym nośnikiem cywilizacji.
W przeciwieństwie do laptopa. Tutaj już po zakupie zaczynają się schody.
Mianowicie trzeba to wszystko skonfigurować. Oczywiście technokaci, czyli producenci elektroustrojstwa, twierdzą gremialnie, że wszystko jest intuicyjne, im nowsza generacja, tym bardziej intuicyjna, ale od pierwszej chwili moja najgłębsza intuicja podpowiada mi, że tak nie jest. I rzeczywiście nie. Zaiste, z mojej perspektywy, wręcz przeciwnie. Liczba decyzji, które muszę podjąć przy każdym nowym kliknięciu, oszołomiłaby Napoleona, Sun-Tzu i Kissingera razem wziętych. Przegrzałyby im się obwody i skończyliby jak Mishima.
Mało brakowało, a i mnie czekałby taki los.
Chodzi o szczelinę pomiędzy przyciskami mojego nowego przenośnego sprzętu. To czytnik linii papilarnych. Rozumiem, że żyjemy w epoce niepewnej swej tożsamości, epoce paranoi i ogólnej walki z niewidzialnym, wszechobecnym zagrożeniem, ale pomysł, że przeciętny zjadacz chleba będzie dobrowolnie przechodził kryminalne procedury, żeby używać swojego własnego komputerka... Najgorsze, że ów cholerny papilarny czytnik chce, żebym go skonfigurował, i nie przestaje się w tym celu otwierać w najmniej stosownych momentach. Przerażająca wizja przymusowego przytykania palca (dłoni lub stopy – przecież mam wolny wybór), konfigurowania linii papilarnych jako warunku sine qua non dostępu do cywilizacji... A jeśli się pomylę na którymś etapie procesu konfiguracji? A jeśli palec mi spuchnie? A jeśli zatnę się w palec przy goleniu? Koniec. Wpadłem w panikę, nie mogąc wyłączyć czytnika linii papilarnych, ale to jeszcze nic, gdyż szastający się rozpaczliwie po panelu kursor odkrył kolejną złowieszczą funkcję: tryb rozpoznawania twarzy. Basta! Tego już za wiele!
Piszę te wyznania na sprzęcie mającym lat dziesięć, obdarzonym przedpotopowym systemem operacyjnym, do którego przywykłem, i vice versa. Cóż z tego, że blaszak przegrzewa się co kilkadziesiąt minut, nic to, że wiatraczek rzęzi jak drugoplanowy bohater horroru klasy C, gdy mogę pracować przy pomocy mego steranego weterana, który już nic ode mnie nie chce, który nie próbuje rozpoznać żadnej części mego ciała.
Teraz patrzę na wieko nowo nabytej technotrumienki i boję się je podnieść. Wiem, że czyha na mnie czytnik.