Tajna forpoczta Hitlera

Dr Tomasz Chinciński, historyk z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku: Na ok. 4-5 tysięcy obywateli polskich narodowości niemieckiej, którzy ponieśli śmierć we wrześniu 1939 r., najprawdopodobniej około 2-3 tysiące to dywersanci. Reszta to ofiary niewinne: samosądów, wojennej psychozy. Rozmawiał Wojciech Pięciak

31.08.2010

Czyta się kilka minut

Niemieccy dywersanci w Michałowicach koło Siemianowic, wrzesień 1939 r. / fot. IPN /
Niemieccy dywersanci w Michałowicach koło Siemianowic, wrzesień 1939 r. / fot. IPN /

Wojciech Pięciak: W historii XX w. jest wiele spraw, gdzie narracje polska i niemiecka są odmienne. Ale chyba nie ma drugiego tematu, co do którego wersje polska i niemiecka byłyby tak różne. Mowa o niemieckiej dywersji w 1939 r. To temat nawet bardziej sporny niż wysiedlenia po 1945 r. Symbolem "Krwawa Niedziela" w Bydgoszczy: polska wersja głosiła, że w 1939 r. Niemcy zaatakowali tam polskich żołnierzy, a niemiecka, że była to masakra niewinnych Niemców, bez prowokacji z ich strony. Dlaczego do dziś to temat sporny?

Dr Tomasz Chinciński: Mówimy o wydarzeniach, w których brały udział tajne służby Rzeszy: wywiad wojskowy (Abwehra) i wywiad SS (Sicherheitsdienst, SD). Takie instytucje nie zawsze zostawiają ślady swych działań, czasem historyk musi poruszać się w świecie poszlak. Co więcej, nie zachowały się kompletne archiwa niemieckie i polskie. Także w sprawie Bydgoszczy: nie ma materiałów, które pozwoliłyby jednoznacznie opisać, co się zdarzyło 3 i 4 września 1939 r., konieczna jest więc rekonstrukcja zdarzeń.

Druga sprawa: w sprawie Bydgoszczy przez 70 lat przetrwały dwie odmienne interpretacje, dwie pamięci - polska i niemiecka - funkcjonując, jak dziś możemy powiedzieć, po części wbrew faktom. Polska pamięć o "Krwawej Niedzieli" mówiła o niemieckiej dywersji, stłumionej przez wojsko, i o represjach, które potem spadły na polską ludność pod okupacją. Wypierano zaś fakt, że miały miejsce także samosądy, że zginęli nie tylko dywersanci, ale też niewinni Niemcy. Z drugiej strony, narracja niemiecka przez długie dekady eksponowała polskie samosądy i nadużycia, negując fakt wcześniejszej niemieckiej prowokacji.

Odmienność obu pamięci wynikała nie tylko z tego, że inne rzeczy pamiętali polscy i niemieccy świadkowie. Brakowało też odwagi, aby - z polskiej strony - przyznać, że zginęli również niewinni Niemcy, a ze strony niemieckiej, że miała miejsce dywersja, która sprowokowała polską reakcję. Także po 1945 r. każda ze stron, w tym historycy, podchodziła do tematu tendencyjnie. Gromadzono materiały mające potwierdzać słuszność własnej interpretacji.

Ale skąd przy tym temacie tak duże emocje? Dziś one wygasły, nie są już tak wielkie jak 20 czy 40 lat temu. Choć widać je jeszcze np. w prasie związanej ze Związkiem Wypędzonych czy wśród ludzi, których przodkowie byli obywatelami II RP. Dlaczego to temat tak ważny? Myślę w ogóle o tzw. "V Kolumnie": w Niemczech jeszcze długo po roku 1945 negowano fakt, że coś takiego miało miejsce.

Rzeczywiście, w demokratycznych Niemczech długo utrzymywała się skłonność do podważania tego, że przed atakiem na Polskę i potem, w trakcie kampanii wrześniowej, miały miejsce zorganizowana dywersja i sabotaż, sterowane z Rzeszy. Negowali to nie tylko zwykli ludzie, którzy byli obywatelami międzywojennej Polski i po 1945 r. zostali wysiedleni, ale też historycy, zwłaszcza ci mający rodzinne korzenie w Europie Środkowej, w Polsce czy Czechosłowacji. Muszę jednak powiedzieć, że z biegiem lat ta tendencja słabła, podważana przez kolejne pokolenia niemieckich historyków, którzy podchodzili do tego już bez emocji.

Nie powinniśmy zapominać o jednej okoliczności: jeszcze w czasie wojny, od 1939 r., obie narracje - polska i niemiecka - były podtrzymywane i propagowane zarówno przez władze Rzeszy, jak też przez polski rząd. Można powiedzieć, że w pierwszych latach wojny między Polską i Niemcami toczyła się także batalia informacyjna. Stawką było przekonanie świata, w tym zachodnich aliantów, w sprawie kluczowej: kto ponosi winę za wybuch wojny.

Przemawiając 1 września, Hitler wypowiedział słynne zdanie: "Od godziny 5.45 odpowiadamy ogniem", co miało przekonać niemieckie społeczeństwo, że atak na Polskę to akt samoobrony. Ale dla reszty świata nie było oczywiste, że zaczęli Niemcy?

Władze Rzeszy włożyły mnóstwo wysiłku w przekonanie własnego społeczeństwa, że agresja została przez Polskę sprowokowana. Właśnie działalność dywersyjna, prowadzona przed 1 września na terenie Polski przez ludzi wywodzących się z mniejszości niemieckiej, a zwerbowanych przez Abwehrę i SD, miała przede wszystkim cel polityczny: sprowokować polskie władze do działań represyjnych wymierzonych w mniejszość. Z drugiej strony, organizowano szereg prowokacji, które miały świadczyć, że Polacy prą do wojny - najsłynniejszą była tzw. prowokacja gliwicka, czyli rzekomy atak polskich powstańców, w istocie agentów SD, na stację radiową w niemieckich Gliwicach i nadanie wezwania do antyniemieckiego powstania na Śląsku. "Tajna wojna", prowadzona latem 1939 r., dostarczyła również politycznych argumentów - uzasadniających później, jesienią 1939 r., brutalne represje na Śląsku, Pomorzu i w Wielkopolsce. Wedle logiki: owszem, jesteśmy brutalni wobec Polaków, ale to odwet za zbrodnie, których Polacy dopuścili się na Niemcach.

W książce "Forpoczta Hitlera" nie tylko rekonstruuje Pan przebieg "tajnej wojny", ale wiąże ją Pan z polityką III Rzeszy wobec Niemców mieszkających za granicą, zwłaszcza w Czechosłowacji i Polsce. Na czym polegała strategia Hitlera?

Strategię tajnych prowokacji i działań dywersyjnych Rzesza zastosowała nie tylko wobec Polski, ale wcześniej wobec Czechosłowacji. Tu nie chodziło wyłącznie o aspekty wojskowe. "Tajna wojna" wynikała z polityki "Lebensraumu" Hitlera: zdobywania terytoriów w Europie Środkowej i przyłączania do Rzeszy ziem, na których Niemcy mieszkali jako mniejszość - np. w Czechosłowacji i Polsce. W tej strategii ekspansji pewna część mniejszości niemieckiej miała odegrać rolę, którą nazwałbym - sięgając do określenia samego Hitlera - rolą "konia trojańskiego". Po pierwsze, dzięki prowokacjom dostarczyć argumentów politycznych, którymi można by uzasadniać wszczęcie działań wojennych. A po drugie: zaatakować od wewnątrz. W przypadku Czechosłowacji scenariusz polityczny zrealizowano inaczej niż w przypadku Polski. Ale metody - dywersja, prowokacje - były podobne.

Wróćmy do kwestii: czy we wrześniu 1939 r. nie było oczywiste, że zaczęli Niemcy?

Obarczenie Polaków winą za to, że musiał podjąć działania wojenne, miało dla Hitlera kluczowe znaczenie nie tylko wobec własnego społeczeństwa. Gdyby udało mu się na arenie międzynarodowej uwiarygodnić wersję, że wojnę sprowokowali Polacy - przez incydenty graniczne czy napaści na Niemców mieszkających w Polsce, dokonywane w istocie po części przez agentów SD, albo przez represyjną politykę państwa wobec mniejszości - miałoby to poważne skutki polityczne. Francja i Wielka Brytania mogłyby uznać, że są zwolnione z obowiązku wypełnienia sojuszniczych zobowiązań i nie muszą wypowiadać Niemcom wojny.

Czyli Niemcy poniosły porażkę: Paryż i Londyn wypowiedziały wojnę.

Istotnie, działania dywersyjne nie przyniosły tu efektu. Klęską zakończyły się też wysiłki, które niemiecka propaganda podejmowała od jesieni 1939 r., mające dowieść, że w 1939 r. z rąk Polaków straciło życie aż 58 tys. obywateli RP narodowości niemieckiej. Berlińskie MSZ próbowało robić użytek z tego fałszerstwa na arenie międzynarodowej, bezskutecznie.

Ale pewien sukces propaganda ta odniosła po wojnie. Jeszcze w 1987 r. Ernst Nolte, historyk kontrowersyjny, ale też autor wielu uznanych prac, pisał: "Wydaje się wątpliwe, czy mniejszość niemiecka przeżyłaby, gdyby w 1939 r. wojna trwała dłużej niż trzy tygodnie". Dopowiadając: Wehrmacht ocalił tych ludzi od śmierci z rąk Polaków.

Zatrważające, że takie zdanie mogło wyjść spod pióra tego historyka, przez wielu w Niemczech cenionego. Najwyraźniej są ludzie, którzy nie potrafią wyzwolić się od stereotypów, nawet gdy konfrontuje się ich ze źródłami, także takimi jak archiwa Abwehry. To tym bardziej smutne, bo taki stereotyp powiela inne kłamstwo nazistowskiej propagandy: mówiące o tym, iż celem Hitlera jest dobro Niemców mieszkających poza granicami Rzeszy. W istocie Hitler traktował Niemców żyjących w Polsce instrumentalnie. Dopóki widział w Warszawie potencjalnego sojusznika w walce z ZSRR, dopóty nie interesował się losem mniejszości. Obywatele RP narodowości niemieckiej czuli się wręcz zdradzeni po tym, jak w 1934 r. Berlin zawarł z Warszawą deklarację o nieagresji. Podobnie instrumentalnie Hitler traktował np. mniejszość niemiecką we Włoszech, w Południowym Tyrolu: patrzył obojętnie na drastyczne represje, którym władze włoskie poddawały "swoich" Niemców, bo Mussolini był jego sojusznikiem. Tamtejsi Niemcy nie mogli nawet nadawać dzieciom germańskich imion. Polityka państwa polskiego wobec "swojej" mniejszości była nieporównywalna z polityką Mussoliniego. Choć wraz z narastaniem napięcia na linii Berlin-Warszawa mniejszości nie traktowano łagodnie, to nie sposób porównywać jej z polityką Mussoliniego wobec Tyrolczyków.

Od kiedy mniejszość niemiecka w II RP zaczyna być ważna w polityce Hitlera?

Mniej więcej od przełomu lat 1938-39, co jest ściśle związane z realizacją jego agresywnych planów wobec Polski. Odtąd mniejszość jest poddawana coraz intensywniejszej obróbce "socjotechnicznej", za pośrednictwem radia czy organizacji mniejszościowych infiltrowanych przez nazistów lub mających otwarcie nazistowski charakter, jak legalna Jungdeutsche Partei (Partia Młodoniemiecka). Berlin usiłuje sterować zachowaniami mniejszości tak, by wykorzystać ją do swych celów politycznych. Z drugiej strony Abwehra i SS tworzą na masową skalę grupy bojowe i sabotażowe, werbując do nich ok. 8-10 tys. polskich Niemców.

To dużo czy mało?

To około jeden procent w skali społeczności niemieckiej w II RP. Można by powiedzieć, że mało, zwłaszcza w kontekście antyniemieckiej psychozy, która wybuchła po 1 września, gdy niemal w każdym Niemcu widziano szpiega bądź dywersanta. Ale z drugiej strony: pracując w bibliotece w Berlinie, rozmawiałem o tym ze znajomym niemieckim historykiem, mającym zresztą korzenie w Polsce, i on stwierdził, że tych 8-10 tys. to bardzo dużo, jeśli uwzględnimy nie całą społeczność niemiecką, ale mężczyzn w wieku poborowym. I jeśli uwzględnimy też fakt, że werbowano ich do działań specjalnych, a zatem byli to ludzie mający predyspozycje, wyselekcjonowani przez tajne służby. Kluczem w selekcji była często przynależność do organizacji mniejszościowych sympatyzujących z nazizmem.

Co to mówi o mniejszości?

Historycy są zgodni, że w 1939 r. polscy Niemcy powszechnie oczekiwali, iż "wrócą" do państwa niemieckiego. W latach 1934-38 nadzieje te były wyciszane przez władze Rzeszy i liderów mniejszości, sterowanych z Berlina, a od początku 1939 r. coraz bardziej podsycane. Choć trzeba odnotować, że spora część polskich Niemców w ostatnich miesiącach przed wojną zachowała lojalność wobec Polski. I choć wielu młodych zbojkotowało mobilizację, byli też tacy, którzy, zmobilizowani, walczyli w szeregach Wojska Polskiego.

Polski kontrwywiad nie umiał przeszkodzić powstaniu tak wielkiej struktury dywersyjnej, użytej potem w sierpniu-wrześniu 1939 r.?

Skala i zupełnie nowa jakość przedsięwzięcia zaskoczyły polską policję i kontrwywiad. Choć miały one informacje wskazujące na intensywność niemieckich przygotowań, masowy charakter utrudniał ich rozpoznanie i kontrakcję. Po drugie, pole manewru było ograniczane przez względy polityczne i prawne. Polskie MSZ naciskało na powściągliwość, by nie zaogniać sytuacji. A co do kwestii prawnych... Podam przykład: w połowie sierpnia policja przeprowadziła na Śląsku dużą operację, aresztując ok. 300 Niemców podejrzanych o dywersję. Aresztowania były skutkiem incydentu na granicy: podczas zatrzymania grupy szmuglującej broń zginął policjant. Ale dywersantów ujęto. Sypali. Wśród aresztowanych był nawet członek Senatu RP, Rudolf Wiesner, lider Jungdeutsche Partei. Ale polskie MSZ zaczęło naciskać na zwolnienie choć części Niemców, dołączyły się zachodnie dyplomacje, przestrzegając przed działaniami, które mogą Niemców sprowokować do jakieś kontrakcji. W efekcie w areszcie została niewielka grupa, na którą były najpoważniejsze dowody, a większość, w tym Wiesnera, uwolniono. Inny przypadek: w Bydgoszczy aresztowany został Gero von Gersdorf, jeden z liderów Deutsche Vereinigung. Ze wspomnień oficera "Dwójki" [polski wywiad i kontrwywiad - red.], opublikowanych po wojnie na emigracji, wynika, że rozszyfrowano depeszę gestapo, według której Gersdorf miał być przywódcą struktur dywersyjnych. Podczas rewizji w beczce z kapustą znaleziono radiostację. Ale na procesie "Dwójka" nie mogła ujawnić sądowi, że łamie niemieckie szyfry. Sąd uznał, że nie ma dowodów na udział Gersdorfa w dywersji, skazał go tylko za tę radiostację w kapuście na kilka miesięcy więzienia, które zdążył opuścić przed wybuchem wojny.

Wiemy, jak wyglądały "legendy" polska i niemiecka. A jak naprawdę wyglądała "tajna wojna" Hitlera w 1939 r.?

Obraz Niemca-dywersanta, który zawładnął wyobraźnią polskiego społeczeństwa w dramatycznych dniach kampanii wrześniowej, był przesadzony. Ale nie zmienia to faktu, że tych 8-10 tys. dywersantów, zbrojonych i szkolonych od początku 1939 r., zostało uruchomionych. Jedni tworzyli tzw. grupy bojowe, mające zajmować różne obiekty, jak kopalnie i fabryki na Śląsku, by uchronić je przed zniszczeniem przez cofające się Wojsko Polskie. Inni, z tzw. grup sabotażowych, mieli za zadanie wysadzać dworce kolejowe (np. w Tarnowie czy Stróży) i mosty, niszczyć łączność, słowem: dezorganizować polskie zaplecze. W nowoczesnej historii wojen było to zjawisko bez precedensu na taką skalę.

Udało im się zrealizować zadania, które postawiły Abwehra i SS?

Wydaje się, że w nieznacznym zakresie. Dywersanci odnosili drobne sukcesy tylko tam, gdzie mieli słabszego przeciwnika, jak patrole policji czy straży granicznej. Gdy dochodziło do walki z regularnym wojskiem, szybko ulegali. Nie zawsze też sukces dywersantów wynikał z ich sprawności. Np. Abwehra twierdziła, że dzięki jej grupom dywersyjnym "ocalała" większość zakładów na Śląsku, gdzie te grupy były najliczniejsze. Tak czytamy w aktach Abwehry. Ale gdy skonfrontujemy je ze źródłami polskimi, to widać, że przypisywanie sobie zasług przez Abwehrę było nieuzasadnione: Wojsko Polskie nie miało rozkazów, by zostawiać na Śląsku "spaloną ziemię", gdyż liczono, że prędzej czy później Niemcy zostaną odparci.

A sabotażyści działający na tyłach?

Z niemieckich dokumentów wynika, że zrealizowali oni 20 proc. zadań i wydaje się to bliskie prawdy. Tylko tyle, bo po części ich plany udaremniła policja, przeprowadzając pod koniec sierpnia i na początku września liczne aresztowania, m.in. w Łódzkiem, w Wielkopolsce i Polsce centralnej, rozbijając siatki i ujawniając magazyny broni. Sporo zamieszania wśród grup sabotażowych wywołała też mobilizacja: część ich członków, objęta poborem do Wojska Polskiego, musiała uciekać. Z dokumentów niemieckich wiemy też, że czasem działania słabo przeszkolonych dywersantów wręcz przeszkadzały Wehrmachtowi. Np. dowództwo 3. Armii, atakującej z Prus Wschodnich, zażądało od Abwehry wstrzymania działań, bo dywersanci, mówiąc kolokwialnie, kręcili się pod nogami i przeszkadzali. Niewielki pożytek Abwehra miała ze skoczków spadochronowych; za frontem zrzucono kilkanaście takich grup.

Wygląda na to, że Abwehra i SD postawiły na ilość, nie na jakość.

Generalnie niska skuteczność dywersantów i sabotażystów potwierdza tezę, że cel całej akcji był bardziej polityczny niż militarny. Choć były też operacje militarne, które - gdyby się powiodły - z punktu widzenia Wehrmachtu mogły mieć znaczenie strategiczne. Chodzi o próby opanowania, przy udziale grup specjalnych, kluczowych dróg komunikacyjnych, jak tunel nad przełęczą Jabłonkowską albo mosty na Wiśle w Tczewie i Grudziądzu. Ale one skończyły się niepowodzeniem, polscy żołnierze wysadzili te obiekty.

Jakie straty poniosła ta "forpoczta Hitlera"?

To można tylko próbować oszacować. Niektórzy badacze, np. zmarły niedawno prof. Karol Pospieszalski, twierdzą, że na około 4-5 tys. Niemców - obywateli polskich, którzy ponieśli śmierć we wrześniu 1939 r., około 2-3 tys. to zabici dywersanci. Pozostali to ofiary niewinne: samosądów, wojennej psychozy. Że takie niewinne ofiary były, potwierdzają także polskie dokumenty, np. w przypadku Bydgoszczy meldunek gen. Bortnowskiego z późnych godzin wieczornych 3 września. Pisze on, że miała miejsce dywersja i dochodzi do samosądów, że on już nie panuje nad sytuacją w mieście.

Badania nad niemiecką dywersją prowadził Pan przez sześć lat w kilkunastu archiwach w różnych krajach. Czy musiał Pan weryfikować swe wcześniejsze sądy?

Mogę powiedzieć, że moje spojrzenie zmieniało się, im dłużej zajmowałem się tym tematem, im więcej znajdowałem źródeł i im bardziej mogłem weryfikować fakty przez konfrontację źródeł polskich i niemieckich, z których np. część akt Abwehry nie była dotąd przebadana. Mówiąc najkrócej: mój obraz wydarzeń sprzed 71 lat coraz bardziej oddalał się od tego, co było dominującą narracją w Polsce i Niemczech. Myślę nie tylko o sprawie bydgoskiej. Pewnym odkryciem dla mnie samego była konstatacja, jak bardzo instrumentalnie Hitler traktował polskich Niemców: byli dla niego tylko narzędziem polityki.

W 1939 r. Niemcy instrumentalnie potraktowali też Ukraińców: Abwehra przygotowywała powstanie, które mieli wywołać w Galicji Wschodniej, ale odwołano je ze względu na Stalina.

W dokumentach Abwehry nigdzie nie jest powiedziane wprost, że ukraińskie wystąpienie, które miało zdezorganizować polskie zaplecze, odwołano ze względu na nowego sojusznika Rzeszy. Ale wolno postawić taką hipotezę. Abwehra zwerbowała, wedle własnych relacji, kilka tysięcy Ukraińców, którzy mieli zacząć rebelię we wschodnich województwach. Chcieli stworzyć zalążek państwa pod niemiecką kuratelą. Po 23 sierpnia, po pakcie Hitler-Stalin, wystąpienie Ukraińców stanęło pod znakiem zapytania, jako niezgodne z interesem ZSRR, i padł rozkaz: czekać. Co ciekawe, Niemcy kontynuowali przygotowania. Jeszcze 12 września do Krakowa przybył szef Abwehry admirał Canaris, aby prowadzić rozmowy na temat tego powstania. Mam hipotezę, że w tym momencie działania Niemców miały na celu straszenie Sowietów: że jeśli nie wypełnią sojuszniczych zobowiązań i nie włączą się do wojny, to Abwehra będzie musiała wywołać ukraińskie powstanie. Ale 17 września Sowieci zaatakowali Polskę i ukraińscy powstańcy okazali się niepotrzebni.

Dr TOMASZ CHINCIŃSKI (ur. 1972) jest historykiem, kierownikiem działu naukowego Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. W latach 2003-2007 był sekretarzem zespołu, który z ramenia IPN badał wydarzenia bydgoskie w 1939 r.; współautor i redaktor (z Pawłem Machcewiczem) antologii "Bydgoszcz 3-4 września 1939" (wyd. IPN 2008), będącej efektem tych prac. Autor książki "Forpoczta Hitlera. Niemiecka dywersja w Polsce w 1939 roku" (wyd. Muzeum II Wojny i wydawnictwo Scholar, 2010).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2010