Sztuka dyskrecji

Jego odejście to pożegnanie ze skromnością, wiarą w siłę poetyckiego tonu, dobre wychowanie, siłę ducha i pokorę wobec cierpienia.

11.01.2011

Czyta się kilka minut

Biografię Krzysztofa Kolbergera na pewno warto rozpatrywać pod kątem imponujących osiągnięć aktorskich, ale zwłaszcza w ostatnich latach artysta stał się nade wszystko kimś w rodzaju ambasadora osób zmagających się z chorobą nowotworową. Jego heroiczna postawa pokazywała, że nawet najgroźniejsza diagnoza lekarska nie jest wyrokiem. I trzeba walczyć do końca.

Osiemnaście lat temu, kiedy na raka umarła siostra Krzysztofa Kolbergera, aktorowi doradzono, by na wszelki wypadek wykonał profilaktyczne badania. Diagnoza była okrutna. "Od tamtej pory wszystkie następne lata traktowałem jako darowane" - mówił w wywiadach.

Brakowało mu sił, ale nie potrafił zwolnić tempa. Każdy występ w Szekspirowskim "Wiele hałasu o nic" (grudzień 2008) w reżyserii Macieja Prusa w Teatrze Narodowym czy w "Łucji szalonej" Dona Nigro (premiera - październik 2007) w reżyserii Magdaleny Piekorz w Teatrze im. Słowackiego był nie tyle testem sprawności zawodowej Kolbergera, co przezwyciężeniem jego fizycznej słabości. Nie chciał, żeby traktowano go ulgowo.

W "Łucji szalonej" grał Jamesa Joyce’a zmagającego się z postępującą ślepotą. Kolberger zażądał od reżyserki ciemnych okularów, przez które, podobnie jak Joyce, niczego nie widział. Aktywność zawodowa aktora przeplatała się zresztą z jego prywatną biografią. Coraz częściej był obsadzany w rolach mądrych, przenikliwych lekarzy i kapłanów. Zagrał księdza kanclerza w "Popiełuszce" (2007), duchownego w "Senności" (2008) oraz ojca Abnera Peeta w widowisku "Umarli ze Spoon River" (2007) według Edgara Lee Mastersa. Był psychiatrą w "Mniejszym złu" (2009) i neurologiem w "Mojej krwi" (2009). W kwietniu 2005 r. Kolberger odczytał dla nas testament Jana Pawła II.

Kilkunastoletnia walka z chorobą przesłoniła w końcu nie tylko osiągnięcia, ale także niekwestionowaną pozycję Krzysztofa Kolbergera sprzed diagnozy. A mówimy przecież o jednym z najpopularniejszych polskich aktorów XX wieku. "Dziecko szczęścia" - w ten sposób Andrzej Wajda określił zawodowy status artysty. Rzeczywiście, Kolberger przez kilka dekad należał do grona ulubieńców polskiego filmu i teatru. Na scenie zagrał niemal cały kanon romantyczny, amantem bywał również w kinie. Obdarzony fantastycznymi warunkami: urodziwy, z zapadającym w pamięć głębokim tembrem głosu, emanował trudno definiowalną szlachetnością. Budził zaufanie, uwodził publiczność jednym spojrzeniem.

Należał do pokolenia aktorów, którzy decydowali o charakterze polskiego teatru drugiej połowy XX wieku. Dość powiedzieć, że w szkole teatralnej był na jednym roku z Radziwiłowiczem, Dałkowską, Żółkowską, Jankowską-Cieślak i Kondratem. Pierwszym artystycznym mentorem Kolbergera stał się Adam Hanuszkiewicz. To była relacja na dobre i złe. Z jednej strony, w prowadzonym przez Hanuszkiewicza Teatrze Narodowym Kolberger był gwiazdą pierwszej wielkości, z drugiej - teatralne propozycje od Hanuszkiewicza na wiele lat zawęziły aktorskie emploi aktora do statusu dyżurnego romantyka i amanta. W każdym razie jako Konrad w "Dziadach" (1978), Jasiek w "Weselu" (1974) czy Sawa w "Śnie srebrnym Salomei" (1977) imponował namiętnością i entuzjazmem. "Cudem aktorskiej wrażliwości" określiła Elżbieta Morawiec jego kreację Iwana w "Braciach Karamazow" według Dostojewskiego (1979). Również w Teatrze Telewizji nie miał sobie równych. Do legendy przeszła tytułowa rola w "Romeo i Julii" (1974) w reżyserii Jerzego Gruzy oraz kreacja Maćka Chełmickiego w "Popiele i diamencie" Jerzego Andrzejewskiego w reżyserii Zygmunta Hübnera.

Był także urodzonym deklamatorem. Czytane przez Kolbergera w "Lecie z radiem" miłosne "Strofy dla ciebie" uczyniły zeń idola kilku pokoleń słuchaczek. W czasie stanu wojennego, jako aktywny członek Komitetu Prymasowskiego Pomocy dla Internowanych, recytował Wojtyłę, Miłosza, Norwida, Słowackiego i Mickiewicza. Z programami poetyckimi objechał Polskę wzdłuż i wszerz. W torbie podróżnej Kolbergera, która w ostatnim czasie przypominała torbę medyczną z zastrzykami, lekarstwami, wreszcie z zestawami żywności spreparowanymi według wskazań dietetyków, znajdowały się także wiersze Karola Wojtyły i "Modlitwa na co dzień" księdza Malińskiego. "Dzięki tej książeczce codziennie rozmawiam z Bogiem, czuję jego obecność" - mówił.

W kinie, pomimo kilkudziesięciu ról zagranych w filmach m.in. Zanussiego, Kutza czy Wajdy - nie doczekał się kreacji na miarę oczekiwań. Najbliższe spełnienia było spotkanie aktora z Leszkiem Wosiewiczem. W znakomitym debiucie fabularnym Wosiewicza, filmie "Kornblumenblau" z 1988 r., którego akcja rozgrywała się podczas II wojny światowej w obozie koncentracyjnym, potraktowanym jednak przez reżysera nie jako opis ludzkiej tragedii, tylko metafora zmiennych zachowań wobec sytuacji ekstremalnej, Kolberger został odważnie obsadzony wbrew lirycznemu wizerunkowi. I zagrał najważniejszą rolę w karierze. Jako ambiwalentny, homoseksualny blokowy, zafascynowany młodym polskim więźniem, był postacią jednocześnie odpychającą i tragiczną.

Również u Wosiewicza przekonująco zagrał skomplikowany portret ojca w "Kronikach domowych" (1997). Wyczuciem poetyckiej prozy Marii Kuncewiczowej zachwycił w nostalgicznych "Dwóch księżycach" (1993) Andrzeja Barańskiego, gdzie w roli pisarza Jerzego stworzył wiarygodny portret przedstawiciela przedwojennego świata, który z wolna przechodzi do lamusa historii.

Uduchowiony, oczytany, kulturalny. Paradoksalnie, niekwestionowane przymioty charakteru aktora sprawiły być może, że żadna z jego ról w sposób oczywisty nie przebiła się do powszechnej świadomości. Aktorstwo nie jest profesją sprawiedliwą. To, za czym bardzo tęsknimy w życiu, bywa nieco monotonne na scenie. A Kolberger nie chciał grać wbrew sobie. Nie udawał fotogenicznego szaleństwa, perwersji czy histerii - czyli cech, których najwyraźniej był pozbawiony - emanował od niego wewnętrzny spokój.

Ksiądz Jan Twardowski w wierszu "Świat" pisał: "miłość której nie widać / nie zasłania sobą". Krzysztof Kolberger nie przesłaniał sobą horyzontu. Jego znakiem była sztuka dyskrecji: "miłość, której nie widać". Występując w teatrze, budził entuzjazm. W kinie witaliśmy go jak dobrego znajomego, jak przyjaciela. Kiedy recytował, prowokował uśmiech i wzruszenie słuchających. Dzięki Kolbergerowi czuliśmy się trochę lepsi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2011