Sztandaru już nie uniosą

Jesteśmy potrzebni dzieciom i podczas obchodów rocznicowych. Poza tym mogłoby nas już nie być – mówią więźniowie obozów koncentracyjnych. Nawet przychodnia, z której korzystają, ma zostać zlikwidowana.

21.01.2013

Czyta się kilka minut

Maria Szewczyk w siedzibie oddziału Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych. Kraków, 19 stycznia 2013 r. / Fot. Kamila Buturla / LABUTURLA
Maria Szewczyk w siedzibie oddziału Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych. Kraków, 19 stycznia 2013 r. / Fot. Kamila Buturla / LABUTURLA

Tutaj spotkania rozpoczynają się od minuty ciszy.

Stoją dookoła stołu – grupa kobiet i mężczyzn z wyrzeźbionymi wiekiem twarzami. Okna pomieszczenia wychodzą na północ, więc wszystko tonie w łagodnym, nieco niebieskawym świetle. Kolor pochodzi od śniegu, który leży na księżowskich ogrodach i krzywych dachach krakowskich kamienic.

Na spotkanie Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych przybyli dzisiaj delegaci następujących klubów: Klub Zakopane, Klub Sachsenhausen, Klub Nowa Huta, Klub Dzieci Łodzi, Klub Ravensbrück, Klub Mauthausen, Klub Auschwitz, Klub Majdanek, Klub Płaszów, Klub Buchenwald. Razem 10 osób.

Stoją przez chwilę dookoła stołu (delicje, kruche ciasteczka, sok w kartonie, plastikowe kubeczki), nieruchomi jak na uroczystym apelu.

Żegnają Henia i Józia, którzy odeszli w ostatnich tygodniach.

***

Karol Kowalski – dowcipny, drobny, zmęczony, narzeka trochę na choroby – do dziecięcego obozu w Łodzi, nazywanego też „Małym Oświęcimiem”, trafił jako pięciolatek. „Polen-Jugend¬verwahrlager” na łódzkich Dołach, przy ulicy Przemysłowej, powstał po to, żeby wykorzystać do ciężkiej pracy również najmłodszych. Z kilkunastu tysięcy więźniów, którzy przewinęli się przez obóz, przeżyło prawdopodobnie nieco ponad tysiąc.

Pan Karol (podczas takich spotkań zdrobnienia mieszają się z oficjalnym językiem zebrań, „nasz wspaniały Karol” przeplata się więc z „kolegą Karolem”) jest dobry w cyfrach, zajmuje się logistyką: jeździ swoim cinquecento, rozwożąc paczki z pomocą i rozmawiając z tymi, których choroby przykuły już na stałe do łóżek, jest też nieoceniony, jeśli chodzi o załatwianie wczasów dla byłych więźniów.

Pan Karol o wojnie opowiada najmniej: kiedy się skończyła, trafił do przytułku przy Marysińskiej, kilka kroków dosłownie od swojego obozu. A potem pożeglował w kraj, nigdy i z nikim nie rozmawiając o tamtym czasie. Było, minęło, rozdział zamknięty. Za dziewczynami się oglądał, uwielbiał żeglarstwo i samochody. Czy to w liceum felczerskim, czy to w czerwonych beretach, nikt nie miał prawa wiedzieć, co widział w Łodzi. Wspomnienia lazaretu, w którym dzieciom wszczepiano choroby zakaźne, bicia na śmierć i pracy ponad siły zachował dla siebie.

Przez lata powracały tylko w snach, ciężkich, niejasnych – spadał w nich długo, z krzykiem, pośród innych ciał, w ciemność bez dna.

Owszem, należał do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, ale nigdy się ze swoją przeszłością nie afiszował.

Wojna upomniała się o niego dopiero w 2000 r. Pustkę, jaka nastała po śmierci żony, wypełnił spotkaniami społeczności byłych więźniów, na tyle mocno, że szybko okazał się postacią niezbędną.

***

Inaczej Lidia Maksymowicz, koleżanka Lidia, rumiana, wesoła kobieta. Do Birkenau trafiła w wieku 3 lat, z terenu dzisiejszej Białorusi. Przeżyła 16 miesięcy, aż do wyzwolenia. Przygarnięta przez bezdzietne małżeństwo z Oświęcimia, od pierwszego dnia po opuszczeniu obozu była „tą, która przeżyła”. Obóz nie pozwolił jej odejść ot tak sobie.

Patrząc na uśmiechniętą, starszą panią trudno uwierzyć, że na podwórku bawiła się w doktora Mengele, młodszym dzieciom wtykała pod pachy patyki imitujące termometry, a te, które jej zdaniem nie rokowały szans, wysyłała do gazu. Mówili o niej „dzika Zośka”, bo przez pół roku nie dawała się pogłaskać ani przytulić, a na jednym z pogrzebów zapytała na głos, dlaczego wszyscy płaczą, skoro tylko jedna osoba umarła.

Bramę Śmierci Niemcy zbudowali na polu, które należało przed wojną do jej przybranych rodziców.

Pierwsze wycieczki? Do Auschwitz, wtedy położonego daleko za miastem, trafiła dopiero jako dorosła kobieta. Ale wujek mieszkał w Brzezince, w dom¬ku z widokiem na obóz. Opustoszałe baraki były świetnym miejscem do zabawy w chowanego i w berka.

W pewnym momencie przeszłość zaczęła ją uwierać – nie chciała być Lidką z lagru. Numer zaklejała plastrem. Ani słowa o obozie.

Przełom nastąpił w 1962 r., kiedy z Czerwonego Krzyża przyszła wiadomość, że jej rodzice ocaleli i mieszkają w Donbasie. Od tego momentu życie Lidii, wówczas świeżo przyjętej pracownicy oświęcimskich zakładów chemicznych, wywróciło się do góry nogami: Lidia została, jak by to źle nie brzmiało, celebrytką. Zdjęcia pięknej, młodej dziewczyny wypełniały łamy gazet polskich i radzieckich. Została uznana za symbol przyjaźni polsko-radzieckiej, budowanej na wojennych gruzach, choć jedna z fotografii mówi co innego. Widać na niej bowiem, jak dwie matki, między którymi stoi nieco bezradna córka, mierzą się twardym spojrzeniem.

Za fotografami z Polski i ZSRR przyjechali inni. Lidia została twarzą obozu, dowodem na zwycięstwo życia nad śmiercią, obiektem zachwytów i sesji fotograficznych. W kolorowych magazynach włoskich i duńskich, których wycinki zachowała do dzisiaj, widać stojącą za drutami kobietę otuloną srebrnym lisem.

Dobrze ułożyło się jej życie. Przez lata produkowali w rodzinnym zakładzie podzespoły do bielskiej fabryki Fiata, zbudowali z mężem domek jednorodzinny.

Czego więcej chcieć?

***

Maria Szewczyk w obozie nie była. Był jej mąż Włodzimierz, już nieżyjący, więzień z Gross-Rosen (Rogoźnicy). Wspominać zaczął niedługo przed śmiercią. Mówił, że śni mu się znowu piekło, opowiedział, jak któregoś razu, nosząc kamienie, zasłabł i spadł ze ściany kamieniołomu, wprost na lorę z trupami. Te trupy go uratowały. Po wojnie nie dostał się do wymarzonego Dęblina – na przeszkodzie stanęła działalność w AK.

Ale nie można powiedzieć, żeby wojna i obóz zniszczyły jego życie. Jako inżynier mechanik i głowa rodziny spełniał się w życiu doskonale.

Maria Szewczyk, drobna, z nieco melancholijnym uśmiechem. Tragedia, którą niesie ze sobą, jest niewyobrażalna. To się zdarzyło 22 stycznia 1945 r., w podkrakowskiej wiosce Mogiła, gdzie jej rodzina zaszyła się po wyjściu z Powstania i obozu w Pruszkowie. Maria, wówczas 10-letnia dziewczynka, została w chałupie z ojcem i bratem – matka poszła do miasta szukać pracy. Usłyszeli strzały, rwane, nierówne serie zbliżały się w ich kierunku. Ojciec wyszedł przed chałupę, zobaczyć, co się dzieje.

Chwilę później nie żył. Prawdopodobnie dostał rykoszetem – żołnierze radzieccy strzelali na wiwat.

Czekając na matkę, Maria i jej brat spędzili dwa dni z ułożonym na słomie ciałem ojca.

Po śmierci męża zaczęła pomagać byłym więźniom. Bez niej krakowski oddział nie mógłby istnieć: na wysłużonej maszynie do pisania Erica pisze życzenia świąteczne, prośby o zapomogi, uwagi i skargi.

Skarg jest ostatnio najwięcej.

***

– Jesteśmy potrzebni dzieciom i podczas obchodów rocznicowych. Poza tym mogłoby nas już nie być – jasno stawia sprawę Józef Rosołowski, prezes zarządu okręgu w Krakowie. O 84-letnim Rosołowskim (postawny, dobrze zbudowany mężczyzna, zawsze nienagannie ubrany, głos dobrze ustawiony, jakby stworzony do przemówień) rzeczywiście pamiętają w szkołach: niech tylko jakaś akademia wyskoczy, od razu nauczyciele dzwonią i zapraszają. Nad salą orzeł, młodzież śpiewa „Płonie ognisko...” albo „Bogurodzicę”, potem jest chwila dla pana Józefa. Opowiada po raz kolejny, bez drastycznych szczegółów.

– Piękne barykady budowaliśmy, na Czerniakowie nawet jedną z ławek szkolnych. Ja byłem mały, przydzielono mnie do sekcji, która produkowała butelki zapalające.

– Po Powstaniu trafiłem na 9 miesięcy do Mauthausen, kochani, to był jeden z najcięższych obozów, tak, kamienie nosiłem po 186 stopniach, widziałem, jak spadają z nich ludzie.

– Te kamienie później Niemcy zrzucali z góry, dla zabawy, na naszych oczach.

– Moi drodzy, przywieźli nas z Warszawy 400 chłopa, z obozu wyszło 26.

– Miałem szczęście, bo kapo w naszym bloku tylko udawał, że bije, inaczej bym nie przeżył.

Mówić o obozie Józef Rosołowski zaczął dopiero po pięćdziesiątce. Wcześniej studiował na warszawskiej SGPiS ekonomię, specjalizacja artykuły nabiałowe, potem pracował w krakowskich wodociągach. A teraz stara się pomagać byłym więźniom. Ostatnio nawet został wybrany z kolegą Kowalskim do władz ogólnopolskich, choć, między nami mówiąc, z roku na rok coraz mniej wiadomo, kogo reprezentować i w jakim celu. Z kilkuset tysięcy Polaków, którzy wyszli z obozów koncentracyjnych i więzień (statystyki są niedokładne) żyje w tej chwili w Polsce ok. 4 tysięcy. Część unieruchomiona w domach albo przykuta do łóżek.

I jak takiego kolegę prosić, żeby regularnie płacił składki?

***

Biuro krakowskiego oddziału: dwa pokoiki w zniszczonej kamienicy przy ul. Dietla, tam, gdzie przewalają się tłumy beneficjentów opieki społecznej. Na korytarzach tynk sypie się ze ścian, złodzieje, pobite kobiety, alkoholicy, kiedyś opieka społeczna musiała powiązać krzesła łańcuchami, żeby klienci nie wynieśli. Ale byli więźniowie i tak są szczęśliwi, że mają swoje miejsce. Przygarnęła ich gmina żydowska – właściciel potężnego budynku.

Lokal byłych więźniów odremontowany jak należy. Na podłogach dywany, na ścianach gabloty i ramki. W gablotach sztandary.

Oto własnoręcznie wyhaftowany przez jedną z więźniarek sztandar. Biało-niebieskie pasy obszyte frędzelkami w barwach narodowych. „Łódź”, „Majdanek”, „Dachau”, numer obozowy.

Pod tym sztandarem wisi ozdobna rama, a za szkłem, na szarym papierze, widać zdjęcia, wykonane w 1945 r. przez wojska amerykańskie w wyzwalanych obozach. Stosy nagich ciał, połamane kończyny, więźniowie prezentują, jak należy włożyć ciało do pieca, do tego wykonane flamastrem dopiski, cyfry, daty i skróty. Jedna pani przekazała te zdjęcia w darze, już nie żyje.

Sztandary w gablotach są odprasowane, bez śladu starości. W jeden z nich wpięty Złoty Medal Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej wzór 2.

Portret Piłsudskiego, nad nim szczegółowy plan obozu Gusen I, oprawione w laminat kopie gazety „Wolni Ludzie”, periodyku wydawanego zaraz po wojnie przez Związek Byłych Więźniów Politycznych. „Mordercy z Ravensbrück na szubienicy”, „Kat obozu Gross-Rosen trzykrotnie skazany na śmierć”, „Osławiony Aumeier z Oświęcimia wydany Polsce (powoli, powoli znajdą się wszyscy)” – krzyczą nagłówki.

Józef Rosołowski wbija ciężko łokcie w czerwony obrus. Karol Kowalski nasuwa głębiej okulary na nos. Temat trudny: będą mówić m.in. o przychodni dla byłych więźniów. Znajduje się w tym samym budynku, co lokal Związku, tyle że piętro niżej. A także o ogólnej sytuacji zdrowotnej więźniów.

– Moi kochani, sytuacja jest taka, że pieniędzy na przychodnię nie ma, dlatego część kosztów będziemy musieli opłacać z kamizelki. W tym roku dotacja z Maximilian Kolbe Werk będzie mniejsza o połowę, ale i tak miło, że odpisali, jest im bardzo przykro. Konieczny jest aparat do mierzenia ciśnienia oka, ale taki aparat, jak się rozpytywaliśmy, to koszt około 30 tysięcy. Przychodnia jest zadłużona. Straciliśmy kardiologa, internistę, teraz odchodzi okulista, a co my zrobimy bez okulisty? Zostaną sami geriatrzy, a oni nie wystarczą.

– Kolega Władek otrzymał właśnie list z Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. Trochę im zajęła odpowiedź, siedem miesięcy, podobno mają nawał korespondencji. Chcieliśmy z nimi porozmawiać w Warszawie na spotkaniu Związku, ale wzięli dyplomy i wyparowali, choć nie było gorąco. Co oni tu piszą? Że pieniędzy nie dadzą, ale możesz zadzwonić na specjalną linię telefoniczną, będziesz mógł porozmawiać z prawnikiem albo lekarzem. Albo spróbują znaleźć wolontariusza. Wspaniale, to ci pomoc. Władeczku, jak oni nie chcą ci dać tego dofinansowania na operację oka, to nie bardzo wiadomo, co robić. Zabieg musi być zrobiony poza ubezpieczeniem, bo kolejka z ubezpieczenia jest taka, że dopiero za dwa lata byś się do doktora dostał. Więc myślmy, myślmy.

– Mamy w tej chwili w całym okręgu około 30 leżących. W ubiegłym roku 26 osób przekroczyło dziewięćdziesiątkę, w tym już 40. Robi się dramatycznie. Trzeba ludziom pomagać, tylko jak?

– Są możliwości dofinansowania wyjazdów do sanatoriów. W tym roku w grę wchodzą Inowrocław, Jurata, Horyniec, Kudowa, Ustroń, Nałęczów.

– Chciałem powrócić do tematu składek. Składka roczna wynosi 40 zł, z tego u nas zostaje ok. 10 zł. Z 4 tysięcy byłych więźniów w okręgu pozostało 300, z tego 100 płaci składki. W związku z tym, jak wiecie, musieliśmy zlikwidować konto w banku.

– 36 zł opłat miesięcznie za prowadzenie konta to stanowczo za dużo.

– Moi drodzy, nie było wyjścia.

***

Maria Szewczyk zachowuje w skoroszytach listy, które niestrudzenie wystukuje na maszynie Erica. W Związku zauważają, że ostatnio adresaci przestali się spieszyć z odpowiedziami. Kolega Władek nie jest przecież wyjątkiem.

13 listopada 2006 r. Józef Rosołowski wręcza Januszowi Krupskiemu, ówczesnemu Kierownikowi Urzędu d/s Kombatantów i Osób Represjonowanych, list. Informuje w nim, że byli więźniowie tracą uprawnienia. Przypomina, że byli więźniowie obozów koncentracyjnych zostali pozbawieni automatycznego prawa do bycia inwalidami wojennymi, co odebrali jako policzek. Że nie mogą już za darmo jeździć koleją i autobusami. Że ograniczono im do minimum korzystanie z bezpłatnych leków. Że utracili ulgi w opłatach telefonicznych, że nie mogą otrzymywać jednocześnie emerytury i renty inwalidzkiej w pełnym wymiarze. A przecież bito ich na śmierć w kacetach, kazano oglądać widoki z dna piekła. Czy to jest sprawiedliwe? Czy państwo naprawdę musi sięgać po pieniądze tej grupy, która topnieje z miesiąca na miesiąc?

Odpowiedź przychodzi po półtora roku. Kierownik rozkłada w niej ręce.

Pismo z 10 marca 2009 r. do przewodniczącego Rady Dzielnicy XVI w Krakowie w sprawie napisu „Jude Raus na jednym z bloków: „Zarząd Okręgu (...) zwraca się z prośbą o kategoryczne i pilne spowodowanie zlikwidowania uwłaczającego byłym więźniom obozów koncentracyjnych napisu na budynku pomiędzy blokiem nr 1 i 10 przy osiedlu Kalinowym w Dzielnicy XVI w Nowej Hucie. Interwencje w tej sprawie zgłaszamy od dwóch tygodni w sekretariacie Rady bezskutecznie.

Napisy te godzą w pamięć o cierpieniach tysięcy więźniów politycznych zgładzonych w obozach koncentracyjnych podczas okupacji hitlerowskiej w Polsce”.

Odpowiedzi w archiwach Związku brak. A przecież archiwum prowadzą bardzo skrupulatnie, choćby pojedyncza kartka nie ma prawa się zgubić.

W ubiegłym roku krakowski Związek poprosił Akademię Górniczo-Hutniczą o choćby stary komputer i drukarkę. Maria Szewczyk co prawda wspaniale pisze na maszynie, ale komputer na pewno ułatwiłby korespondencję. O dostępie do internetu byli więźniowie nawet nie marzą.

Odpowiedź nie przyszła do dziś.

***

Zebranie się kończy, delegaci powoli wychodzą. Jest czas na nieoficjalne rozmowy.

Nie oszukujmy się, jest to środowisko trudne. Tu również są równi i równiejsi. Na przykład ci z Auschwitz mają skłonność do tego, by traktować tych, przykładowo z podszczecińskich Polic, jako szczęściarzy niemalże. Co tam Police, Auschwitz to była tragedia. A przecież w Policach dochodziło do zdarzeń nieludzkich. Dlaczego jednych zapraszają wszędzie, a innych nigdzie?

Ostatni byli więźniowie dobrze pamiętają czasy, kiedy ZBOWiD był jedną z najważniejszych sił społecznych w kraju. Prawie 300 tysięcy członków liczył za Moczara, organizował życie kraju nie tylko w planie symbolicznym, jako armia pokrzywdzonych przez okupanta, ale też całkiem praktycznym. Wiadomo: to nie była nasza organizacja, tylko komunistyczna, narzucona, ale fakty są bezsporne – zbowidowiec miał pierwszeństwo w uzyskaniu i utrzymaniu pracy, przydziale na mieszkanie, na wczasy, sanatorium, w przyjęciu dziecka na studia czy otrzymaniu materiałów budowlanych.

Ostatnim byłym więźniom trudno się pogodzić z faktem, że nowe prawo zrównało ich z innymi represjonowanymi. Co te dzieci, które poszły siedzieć za Solidarność, mogą wiedzieć o represjach?

Ostatni byli więźniowie denerwują się słysząc, że koledzy z AK, nawet ci, którzy z wojny wyszli bez szwanku, mają status inwalidów wojennych, a im tego statusu się odmawia.

Ostatni byli więźniowie mają żal, że nikt nie chce się nimi zajmować. A przecież w Krakowie działają całkiem nieźle międzynarodowe programy wolontariackie, przyjeżdżają młodzi ludzie ze świata, żeby pomóc, porozmawiać, wysłuchać.

To wszystko prawda.

Ale prawdą jest również i to, że w ostatnich Wszystkich Świętych po raz pierwszy nie poszli na cmentarz Rakowicki ze sztandarem. Po prostu stał się zbyt ciężki.

Na biurku Marii Szewczyk stoi czerwony telefon. Delegaci śmieją się, że to linia specjalna, jak za dawnych czasów.

Jeśli podnieść słuchawkę, w uchu zabrzmi wyłącznie głucha, niczym nie zmącona cisza.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2013